In medias res cierpienia [Pasja Mykietyna na Festiwalu Eufonie]
Z Pasją Pawła Mykietyna jest jak z puszką Pandory. Trudno z nią i niewygodnie. Może być jednak inspirująca, poruszająca i piękna: otwierasz, a tu bolesne rozmaitości. I jeszcze jedno – jest prawdziwa.
Pasji Pendereckiego słucham z intelektualną uwagą, Pasję Bacha kontempluję. Najsilniejszych pasyjnych refleksji i emocji doświadczam, gdy oglądam film Mela Gibsona. Naturalistyczne kadry oraz cała aura tego dzieła niezmiennie wywołują we mnie dreszcz, który ma coś z doznania katartycznego. Podobnych uczuć doświadczam, kiedy oglądam/słucham utworu Pawła Mykietyna. Bo są takie dzieła, w obecności których dusza i ciało tężeją. One zostają długo w pamięci. Właściwie jej nie opuszczają.
Od prapremiery mykietynowej Pasji wg św. Marka na sopran, głos recytujący, głos naturalny, chór i orkiestrę kameralną minęło już szesnaście lat, nadal jednak utwór budzi kontrowersje, wywołuje mieszane uczucia. Niezmiennie „coś czyni”, czyli dobrze. Paweł Mykietyn jasno i otwarcie deklaruje, że łaski wiary nie otrzymał i że jego Pasja w ogóle nie nawiązuje do tradycji ani sakralnej, ani żadnej innej. Kompozytor z żadnym więc dziełem nie polemizuje, nie wchodzi w konflikt, nie dekonstruuje niczego i nie wsadza kija w szprychy. Mam przy tym głębokie przekonanie, że jego intencją nie było świętokradcze, bluźniercze targnięcie się na święte dla chrześcijan księgi, jak komentują to niektórzy odbiorcy Pasji. Gdybym zauważyła cień takiej motywacji, nie podjęłabym się napisania tego tekstu. W dyskusjach w sprawie dzieł kontrowersyjnych kieruję się wektorem prawdy – czy jest on stabilny. Interesuje mnie jego czystość i transparentność.
Kompozytor historię męki Jezusa zuniwersalizował, uczynił z niej opowieść o bestialskim mordzie na niewinnym człowieku. Takich pasji, ludzkich konań w niewyobrażalnych mękach w imię bezdyskusyjnie dobrych idei jest wiele. One się działy, dzieją i dziać się będą. Kolejny zarzut i oburzenie pod adresem Mykietyna dotyczy roli Jezusa, w której osadzono kobietę. Dla mnie jest to sprawa drugorzędna lub na inną dyskusję. Kompozytor w swoim dziele stoi po stronie wartości okrutnie pogwałconych, bez względu na to, czy jest to kobieta, czy mężczyzna. Może inaczej rozkłada akcenty, może przemieszcza je, jednak czyni to nieagresywnie. Nie szydzi, nie niszczy obrazu Boga. Zresztą kto go zdoła zniszczyć. Jemu nic nie grozi, bo jest Bogiem. Tyle w sprawie „bluźnierstw”. Rzecz kolejna, która budzi grymas niezgody, to odwrócony czas zdarzeń. Mykietyn rozpoczyna historię o męce Jezusa od ukrzyżowania, kończy ją pocałunkiem judaszowym. Tutaj także podziwiam konsekwentnie poprowadzony pomysł, który kompozytor zaczerpnął od Gaspara Noégo z filmu Nieodwracalne. Widz-słuchacz zmuszany jest topić się w nieuchronności tego, co minęło, jednocześnie zostaje zamrożony w „tu i teraz”.
Niewątpliwie Mykietyn zadaje słuchaczowi-widzowi dyskomfort, z którym on sam musi się uporać. To dzieło wielowymiarowe i wielokontekstowe, a każda z pięciu jego części rozszarpuje myśli zanurzone w uniwersaliach o podłożu metafizycznym. Bo każdy ma swoją Golgotę, niezależnie od światopoglądu. Na tę górę wchodzi się samemu i musi boleć. Mykietyn funduje słuchaczowi muzyczne „triggery”, proponuje trasę w rytmie rozkołysanego marsza, częstuje wirującymi natrętnie motywami – jak chociażby dojmujący „odgłos” tuby, ponadto drażni fakturą i mikrotonową harmonią. Misternie dobrane instrumentarium nie łagodzi bólu, wręcz przeciwnie. Oszczędnie rozrzucone gdzieniegdzie dźwięki saksofonu, instrumentów perkusyjnych są jak piasek w oku. Mykietyn, obsadzając w roli Jezusa Urszulę Krygier (mezzosopran), wiedział, że artystka fenomenalnie słuchacza-widza zatrzyma in medias res cierpienia. Jej imponująca maestria, ale również głęboka wrażliwość artystyczna uniosły ciężar i odpowiedzialność historii konania. Szepty, jęki, długie zawodzenia, szerokie glissanda, quasi-arie, rwane słowa, głoski, wreszcie „glosolalia” brzmiały prawdą męki. Kilka długich minut wokalizy agonii, uwieńczone „wykonało się” nie może nie zapaść w pamięć. I tu poziom naturalistycznej dosłowności spotkał się z metaopowieścią, która dla każdego co innego znaczy, odmiennie jest wartościowana. Podczas gdy Jezus przedziera się przez kolejne kręgi męki, chór (zespół Camerata Silesia) „recytuje” Rodowód Jezusa Chrystusa, syna Dawida, syna Abrahama. Ten kontrapunkt w pewnym momencie staje się trudny do zniesienia. Beznamiętna fraza śpiewana w języku hebrajskim jest jak taśma Krappa, która drąży przestrzenie ludzkiej tożsamości. Kim jesteśmy w tym świecie, dla tego świata? Może rozbitkami kontemplującymi swoje klęski, błędy, zmarnowane szanse… I co nam pozostaje – samotność, pustka. Coś jeszcze?
Piłat jak Piłat – czynił swą powinność, jest suchy jak kurz. W tej roli występuje tym razem Magdalena Cielecka, której głos prokuratorsko znieczulony koresponduje z trywialnie-agresywnym brzmieniem elektrycznych gitar. No i Judasz – posłaniec zła, czyli Katarzyna Moś. Jej krzykliwe, chropowate wokalizy z doskonałym cynizmem oznajmiają rychły koniec mistrza.
Tomasz Cyz z estrady Filharmonii Narodowej uczynił scenę widowiskowego rozgrywania życia ku śmierci. Na ogromnym ekranie w powiększeniu widz-słuchacz doświadczał męki kreślonej mimiką Urszuli Krygier. Raz po raz w bezemocjonalnym kontrapunkcie przemykały krajobrazy pustyni Negew w Izraelu. Przyroda nie płakała z Jezusem, nie współczuła Mu, a może powinna. Trwała sobie w swej beznamiętności. Uczniowie, a raczej uczennice Jezusa (aktorki-performerki) również nie sprawdziły się w zadaniu czuwania. Były jak wyprowadzone z kadrów filmu Piknik pod Wiszącą Skałą – bezwolne i senne, nieme.
Pasja wg św. Marka Pawła Mykietyna to półtorej godziny naszych-waszych-ich udręk, z którymi trzeba się spotkać w sobie, w głębokich przestrzeniach duszy (?).
A na koniec pocałunek. Cisza i ciemność. Czym jest zdrada, że o mnie (niej?) pamiętasz…