Życie na ekranie
„Non, je ne regrette rien”. Słowa te kojarzą się ze słynnym przebojem Edith Piaf i każdy, kto podziwiał francuską diwę, w pierwszej kolejności wspomni właśnie tę piosenkę. „Nie żałuję” – pisała z kolei Agnieszka Osiecka w jednej ze swoich najważniejszych dla ówczesnego pokolenia piosenek, którą tak pięknie wyśpiewała niegdyś Edyta Geppert, zapewniając jej nieśmiertelność. Czy rzeczywiście nie było czego żałować? I czy właściwie kogokolwiek powinno to obchodzić? Bo że obchodzi reżyserów i widzów, to pewne.
„Niczego nie żałuję” – taki tytuł nosi też film o Edith Piaf z 2007 r. z genialną Marion Cotilliard w roli głównej, w reżyserii Oliviera Dahana. Możliwość prześledzenia biografii znanej artystki na wielkim ekranie to nie lada gratka zarówno dla miłośników kina, jak i dobrej muzyki czy po prostu kultury francuskiej. Krytycy są zgodni, że w tym wypadku udało się nie tylko rzetelnie opowiedzieć o losach wybitnej pieśniarki, lecz także zaszczepić kolejnym pokoleniom miłość do jej talentu. Kiedy jednak w 2020 r. wyemitowano na antenie telewizji premierowe odcinki serialu „Osiecka”, w polskich mediach rozpętała się burza. Mimo bardzo dobrych ról Elizy Rycembel (jako młoda Agnieszka Osiecka) i Magdaleny Popławskiej (jako dorosła Agnieszka Osiecka), większość recenzentów nie zostawiła na producentach suchej nitki. I choć serię zakończyła wspomniana piosenka „Nie żałuję” (towarzysząca napisom po końcowym, trzynastym odcinku), to przecież twórcy akurat mają czego żałować – pytanie tylko, czy niedociągnięć produkcji, wielu kiepskich wykonań piosenek zamieszczonych w filmie (szczególnie mało muzyczne czy chociażby przekonujące wykonanie „Kochanków z ulicy Kamiennej), czy też zbyt wymagającego odbiorcy, który może odczuwać nieufność na samą myśl o ekranizowaniu życia jakiegokolwiek polskiego celebryty.
Ostatecznie Agnieszka Osiecka była postacią cenioną, barwną, ale jednak nieco kontrowersyjną. Bardziej niż np. Anna German, o której również, chociaż kilka lat wcześniej, powstał bardzo wzruszający i rzetelny polsko-ukraińsko-chorwacki serial („Anna German”, reż. Waldemar Krzystek, Aleksandr Timienko, 2012). Obserwując dyskusje toczące się wokół „Osieckiej”, zastanawiam się, czy to samo przechodzą Brytyjczycy po emisji Netflixowego „The Crown” z Claire Fox, Olivią Colman i Imeldą Staunton wcielającymi się w królową w kolejnych sezonach kultowego już serialu. Jednak nie da się ukryć, że poziom realizacyjny „The Crown” jest bez porównania wyższy niż „Osieckiej” i choćby z tego względu produkcja się lepiej broni.
Kto jest bez winy?
Trzeba jednak przyznać, że ujawnianie na ekranie tajemnic żyjących (i nie tylko) członków rodziny królewskiej nie może być łatwe, szczególnie dla ich bliskich. Tym bardziej że żaden film fabularny, choćby biograficzny, nie ucieknie od elementu fikcji. Oczywiście istnieje i druga strona medalu – czasem dopiero film czy serial biograficzny pozwala zweryfikować swój osąd na temat danej postaci, docenić ją za rzeczy, o których nie miało się pojęcia. Bo nagle zostają nam ukazane niuanse i konteksty, z których nie zdawaliśmy sobie sprawy, zaczynamy rozumieć to, co wcześniej zaskakiwało czy wręcz bulwersowało. Tylko czy rzeczywiście powinniśmy dawać sobie prawo do takiego czy innego „osądu” – nawet jeśli mówimy o postaciach publicznych, to przecież „nie będąc w czyjejś skórze”, nie znamy wszystkich uwarunkowań danej osoby. Pragniemy jasno wyznaczonych granic, niekiedy przykładu czy wręcz wzoru do naśladowania, nade wszystko rozeznania, ale czy w rzeczywistości nie uzurpujemy sobie prawa do bycia arbitrami w sprawach, o których nie mamy pojęcia? W końcu i w Ewangelii pada słynne: „Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień”…
Załóżmy jednak, że możliwość zajęcia stanowiska czy chociażby poznania okoliczności towarzyszących istotnym dla społeczeństw wydarzeniom daje nam poczucie ładu, harmonii i spokoju osiągniętego poprzez złudne wrażenie kontroli. W tym celu oglądamy więc np. „Niczego nie żałuję”, „Annę German” czy właśnie „The Crown” lub „Osiecką” – chcemy być poinformowani, interesują nas szczegóły prywatnego życia królowej Elżbiety II i Agnieszki Osieckiej. I tu możemy się srodze zawieść, bo przecież prawie każda ekranizowana biografia operuje scenariuszowymi skrótami, nie sposób zmieścić całego życia w wyznaczonym przez antenę czasie. Z tego względu scenarzyści „Osieckiej” odżegnują się od końcowej wersji serialu, zapewniając, że scenariusz został przez reżyserów (Robert Gliński, Michał Rosa) znacznie zmodyfikowany w stosunku do jego pierwotnej wersji (a przecież już sam scenariusz musiał zmieścić się w określonych ramach i z tego, co podają mediom reżyserzy, początkowo skupiał się wyłącznie na relacji Osieckiej i Przybory!). Mimo to, oglądając „Osiecką”, nie można oprzeć się wrażeniu, że twórcy rzetelnie zapoznali się z dostępnymi na jej temat materiałami – z dostępnymi archiwaliami, filmami dokumentalnymi, z wywiadem rzeką przeprowadzonym z artystką przez Beatę Biały, z książką Zofii Turowskiej o Osieckiej, z dziennikami poetki czy z jej odtajnioną po latach korespondencją z Jeremim Przyborą. W czym zatem tkwi błąd, że wokalistka Maryla Rodowicz i kilka innych osób z otoczenia poetki zaprzeczają, jakoby w ekranowej „Osieckiej” znajdywali swoje wspomnienia o niej, podczas gdy córka artystki Agata Passent dała reżyserom wolną rękę, a Robert Gliński znał przecież Osiecką osobiście?
Być dobrym psychologiem
Przede wszystkim w „Osieckiej” wszystko dzieje się bardzo szybko. Przeskakujemy z wątku w wątek, oglądając losy artystki na tle wielkich wydarzeń PRL-u w iście telegraficznym skrócie. Czuć też, że to opowieść o niebanalnej kobiecie snuta z męskiego punktu widzenia. Jak sami reżyserzy przyznają w wywiadach: „Osiecka była niespokojnym duchem”. I, najwyraźniej przyjmując to założenie jako pewnik, nie analizujemy jej rozterek, w zasadzie nie próbujemy z nią empatyzować – jej wybory, decyzje zostają nam zaledwie pokrótce zrelacjonowane. I w rezultacie może i Osieckiej współczujemy, ale już trudniej ją polubić. To zaskakujące o tyle, że zwykle zakłada się, że widz potrzebuje utożsamienia się z bohaterem danego filmu, tymczasem z bohaterką „Osieckiej” momentami utożsamić się nad wyraz trudno, mimo że opowieść o niej staje się pretekstem do opowiedzenia także o czasach PRL-u, ówczesnej bohemy artystycznej i roli, jaką w niej odgrywała, dziś mniej popularna, piosenka literacka. Oczywiście co bardziej wrażliwy i empatyczny odbiorca, a przede wszystkim zaznajomiony z jej twórczością, biografią, wywiadami, dziennikami, raczej będzie umiał czytać „między wierszami” i zrozumie, jak bardzo złożoną emocjonalnie Osiecka była osobą, co przecież musiało rzutować na wszystkie jej życiowe decyzje. I że nie zawsze życie układa się w symbiozie z naszym temperamentem, potrzebami, wartościami. Że wtedy naprawdę dużej odwagi wymaga bycie sobą. Jednakże to wszystko z „Osieckiej” nie wynika – tego domyśla się ten, kto ma ku temu jakiekolwiek pozaserialowe podstawy lub chociażby intuicję psychologiczną, a jednocześnie nie ma wspomnień o głównej bohaterce… i paradoksalnie taki odbiorca z serialu może być dość zadowolony.
Bez kontroli?
Aczkolwiek jest też pewna wartość w skrótach czy niedomówieniach, o czym mogą świadczyć z kolei wspominane „Anny German” czy „The Crown” – po seansie można odczuć chęć uzupełnienia swojej wiedzy na temat oglądanych postaci. To nie przypadek, że po emisjach takich tytułów zaczyna się masowo słuchać muzyki z nich pochodzącej (czy też, jak w przypadku German – piosenek w jej wykonaniu), czytać książki na ich temat, uczestniczyć w dyskusjach internetowych itd. Podobnie ma się rzecz z filmami kinowymi, takimi jak właśnie filmowa biografia Edith Piaf – „Niczego nie żałuję”; z całą pewnością tuż po premierze na wielkim ekranie piosenki wokalistki były jednymi z najchętniej słuchanych. Dlatego w pewnym sensie życiorysy artystów, celebrytów to dla filmowców „samograje”, o ile nie wpadnie się w pułapkę powierzchownego wyliczania faktów z życia danej osoby, bez pieczołowitego zadbania o dramaturgię opowiadanej historii, autentyzm i dopracowane walory wizualne. Przecież ostatecznie nie o to w kinie w chodzi, aby pełniło wyłącznie funkcję czysto informacyjną – dobry film opowiada o człowieku, o jego marzeniach, o tym, z czym się zmaga na drodze do owych marzeń, pozwala widzowi emocjonalnie przeżyć cudze życie. I bez wątpienia „Niczego nie żałuję”, „Anna German”, „The Crown” czy „Osiecka” tę podstawową potrzebę widza zaspokajają, te historie ogląda się z rosnącym zainteresowaniem, jest w nich zachowana płynność i narracja dramaturgiczna, rozumiemy motywację bohaterów, poza może Osiecką. Ale jedna rzecz nie daje mi spokoju – „Niczego nie żałuję”, „Anna German” czy „Osiecka” to filmy o postaciach nieżyjących, nie jest tak zaś w przypadku „The Crown”. W tym ostatnim akcent zostaje położony na ukazanie pracochłonnych i pełnych determinacji zabiegów królewskiego dworu czynionych w celu zachowania korzystnego wizerunku monarchii w opinii publicznej (monarchia ma stać na straży tradycji, a w ostateczności symbolicznie witać zmiany zachodzące w społeczeństwie, nim te „powitają” ją). Czy jest więc możliwe, że do bólu szczery serial został zrealizowany bez akceptacji monarchini? Plotki głoszą, że „The Crown” zyskał sympatię królowej, z wyjątkiem odcinka, w którym jej mąż, niedawno zmarły książę Filip, upiera się przy kształceniu syna, Karola, w Szkocji, mimo że chłopiec się w tamtejszej szkole męczy. A przecież przez cały serial filmowa Elżbieta rozmawia ze swoimi doradcami, co zrobić, aby poczynania Filipa, jej siostry Małgorzaty czy innych osób z królewskiego kręgu nie zaszkodziły dobremu imieniu rodziny. Nie ukrywajmy, wszyscy chcemy poznać tajemnice alkowy, ale też nie wierzę, aby na etapie preprodukcji królów nie obchodziło, jaki serial o nich realizują filmowcy. Chyba że po prostu ich wizerunek jest tak wyeksploatowany przez kulturę masową, że po prostu obojętnieją na to, na co jeszcze kilka dekad temu nie wolno było pozostawać obojętnym. I rozumieją, że ich prywatne życie po prostu musi wszystkich obchodzić.
Maja Baczyńska