Zaimprowizowani [rozmowa z Piotrem Turkiewiczem o Festiwalu Jazztopad]
Festiwal Jazztopad zaczyna kolejną dekadę swej działalności, startując już 15 listopada 2024 r. Czeka nas prawdziwa przygoda, a na festiwalowej drodze spotkamy takie sławy, jak legendarny pianista Abdullah Ibrahim, który mimo niedawnych 90. urodzin wciąż tryska energią. Jak zwykle sporo będzie zaskoczeń i okazji do odkrycia świetnych muzyków, ale najwięcej znakomitej muzyki. O tym, czy Jazztopad to festiwal jazzowy, o jego unikalnych projektach, nieco o historii, a przede wszystkim o najbliższej przyszłości rozmawiają Piotr Turkiewicz – dyrektor artystyczny wydarzenia oraz Grzegorz Szczepaniak.
Przeglądam line-up tegorocznego Jazztopada i trochę mi się w głowie od tego kręci. Zanim porozmawiamy o części tegorocznych atrakcji, po prostu muszę zapytać, na ile ten zestaw to dzieło zbiegu okoliczności, a na ile to jest przemyślany plan i w jakim stopniu zrealizowany?
Nie ma przypadków, dokładnie wiem, kogo i dlaczego chcę gościć na naszym festiwalu. Oczywiście minąłbym się z prawdą, gdybym powiedział, że nie pomagają nam od czasu do czasu korzystne zbiegi okoliczności, że udaje się kogoś ściągnąć, bo np. akurat jest w trasie koncertowej w Europie i może do nas przyjechać. Ale nazwałbym to raczej swego rodzaju narzędziem umożliwiającym realizację planów. Trudno mi jednak określić w procentach, na ile te plany pokrywają się z tym, co zostanie zrealizowane. Czasami plany mają bowiem długą historię. O zaproszeniu Abdullaha Ibrahima myślałem od przynajmniej 10 lat. Może nawet więcej. Na pewno przed dekadą jego koncert miał się na festiwalu odbyć, ale został w ostatniej chwili odwołany. No i ten artysta pozostał na mojej liście marzeń niezrealizowanych. To ostatnia z legend, które chciałem gościć we Wrocławiu. Długo to trwało, ale wreszcie go zobaczymy, usłyszymy i to na koncercie, który będzie recitalem. Tylko mistrz, jego fortepian i muzyka.
To będzie finał festiwalu. A na początek muzyka innego mistrza – Ornette’a Colemana. Jego samego nie udało się we Wrocławiu gościć, ale mimo to nie sposób nie odnieść wrażenia, że te dwa wydarzenia to swego rodzaju klamra spinająca tegoroczną edycję Jazztopada.
Byliśmy bardzo blisko koncertu Ornette’a. Miał pojawić się u nas w 2012 roku. To miał być jego ostatni europejski koncert, ale zachorował i już na nasz kontynent nie wrócił. Pamiętam, że wtedy publiczność była mocno międzynarodowa – chciała być na zapowiadanym już i przygotowywanym ostatnim w Europie koncercie Colemana. Nie udało się. Pozostałem jednak w kontakcie z jego synem Denardo, byłem nawet zaproszony na pogrzeb Ornette’a. Nawiązała się między nami dobra relacja. Projekt młodszego Colemana, który przywraca muzykę ojca z legendarnej i rewolucyjnej płyty z 1959 roku „The Shape of Jazz to Come”, nie jest oczywiście „w zastępstwie”. Rozmawialiśmy o nim od mniej więcej dwóch lat. Było sporo pracy nad ułożeniem listy muzyków na ten koncert. Zresztą mam tu spory udział, bo zależało mi bardzo na niektórych artystach i mocno sugerowałem ich nazwiska. Efekt jest, wydaje mi się, bardzo interesujący, bo przecież Ambrose Akinmusire na trąbce, Isaiah Collier na saksofonie, sam Denardo Coleman na perkusji czy Jakob Bro na gitarze muszą zrobić wrażenie na każdym. W sumie cały zestaw muzyków jest imponujący. Myślę, że będzie ciekawie. Jeśli chodzi o tę klamrę, to rzeczywiście tak wyszło, choć to akurat nie do końca było zamierzone. Ale chyba dobrze się stało.
Płyty Ornette’a wciąż słucha się z szeroko otwartymi oczami. W zasadzie tę muzykę trzeba studiować, tyle się tam dzieje. Jakbym chciał poszukać „dziury w całym”, to bym się zastanowił, czy projekt Denarda to nie jest jakieś ryzyko? Bo zgoda, jest on nieoczywisty ze względu na sposób podejścia do materiału, ale pamiętajmy, że on już w oryginale stanowił rewolucję. No to jak się dołoży orkiestrę, to nie będzie za dużo?
Mam świadomość takich artystycznych zagrożeń. Doskonale też wiem, że łączenie jazzu z klasyką nie zawsze wychodzi, w każdym razie nie musi dobrze wyjść. Czasami trudno się takich rzeczy słucha, bo jest za dużo albo „na skróty”, czasami orkiestra tworzy taką artystyczną „wykładzinę”, która tak naprawdę niczego nie wnosi. Ten koncert nie jest jednak debiutem tego projektu, a efekt tego swoistego eksperymentu, który znam z wcześniejszych wykonań, wydaje się gwarantować wyjątkowy wieczór. I głęboko wierzę, że taki będzie.
Orkiestrą NFM Filharmonii Wrocławskiej zadyryguje Ernst Theis i tak się zastanawiam: kto jest liderem tego projektu? Denardo czy Ernst? Oczywiście w sensie wykonawczym, bo sam pomysł to oczywiście autorstwo Colemana.
I on jest zdecydowanie liderem. Od początku do końca. On podejmuje decyzje na każdym etapie tego projektu, także te dotyczące orkiestry. Ernst ją prowadzi. Myślę, że warto też dodać, że ten koncert to nie tylko powrót do „The Shape of Jazz to Come”. Będzie tam wiele innych rzeczy.
Chociaż zaczęliśmy już rozmawiać o tegorocznych koncertach, to na chwilę od nich odejdźmy, bo kolejne pytanie wydaje się kluczowe dla dobrego rozumienia idei festiwalu i chyba jest w tym miejscu potrzebne. Nazwa „Jazztopad” sugeruje, że to wydarzenie stricte jazzowe, a ja myślę, że to tylko bywa festiwal jazzowy. Że w rzeczywistości jest poświęcony improwizacji.
Rzeczywiście, tak właśnie jest. To jest rzecz absolutnie oczywista, że skoro głównym obiektem naszego zainteresowania jest improwizacja w muzyce, to jazzu musi być dużo. Ale rzeczywiście Jazztopad jako nazwa festiwalu na początku trochę ciążył, tyle że to nazwa, która się przyjęła i jest dość wdzięczna.
A propos „ciężarów”, z którymi festiwal się mierzy – choć może bardziej mierzył – to jak bardzo one były dotkliwe na początku? No bo stworzył pan wydarzenie, które dla publiczności jazzowej nie było do końca czytelne. Myślę o takiej zadeklarowanej jazzowej publiczności, której we Wrocławiu nie brakuje. Myślę też, że w mieście, w którym zaistniało tak istotne wydarzenie jak choćby Jazz nad Odrą, trzeba się było mocno rozpychać, by zaistnieć i przetrwać z takim projektem jak Jazztopad.
Jest sporo racji w tym, co pan mówi. Pamiętam jeden z pierwszych naszych koncertów jeszcze w starej sali Filharmonii Wrocławskiej. To był absolutny mistrz Kenny Wheeler. Na widowni zasiadło może kilkadziesiąt osób i po koncercie niektórzy podchodzili i pytali: „ale o co chodzi?”, spodziewając się kompletnie czegoś innego, niż dostali. To, co potem robiliśmy od czasu do czasu, aktywowało taką „jazzową policję”, której „funkcjonariusze” dopytywali o to, co my wyrabiamy. Jak wiadomo, nasz festiwal od 2014 roku ma także swoją amerykańską odsłonę i przy jej okazji też czułem pewnego rodzaju brak zrozumienia i presję. Pojawiały się pytania, dlaczego w Nowym Jorku nie promuję tego, co najlepsze w polskim jazzie, tylko zawożę tam „wynalazki”, młodych artystów i debiutanckie projekty. W dodatku pozostające czasami daleko poza tym głównym jazzowym nurtem. Ale mimo to wypracowaliśmy swoją publiczność i zaakceptowany został nasz pomysł na ten festiwal. Myślę, że stało się tak dlatego, że mieliśmy może nieoczywistą, ale tak naprawdę jasną linię programową tego wydarzenia i pozostaliśmy jej wierni. Co więcej, zauważam od dłuższego czasu takie ciekawe zjawisko, że najszybciej wyprzedają się koncerty tych artystów, którzy są mniej znani, których gdzieś wynajduję i jeśli mnie zachwycą, to staram się ściągnąć ich do Wrocławia. To taka już trochę charakterystyczna specyfika Jazztopadu.
Mnie ona szczególnie nie dziwi, bo wydaje mi się, że to jest cecha charakterystyczna także wrocławskiej publiczności. Są takie miejsca, że porywa je to, co nowe, i taki właśnie jest Wrocław. Wydaje mi się, że skala zainteresowania takimi nieoczywistymi przedsięwzięciami na przykład w Krakowie byłaby nieporównywalna z tym, co dzieje się we Wrocławiu. Myślę też, że publiczność wam po prostu zaufała i nie ma obaw, że to, co zaproponujecie, rozczaruje. Czas więc, żeby wrócić do tegorocznych propozycji. Po inauguracji nie będzie oddechu, bo dzień później…
Będziemy improwizować w mieszkaniach prywatnych, a potem zaprosimy na tradycyjny już Melting Pot z udziałem artystów poleconych przez partnerskie festiwale z Belgii, Austrii, Norwegii i Niemiec. Takie projekty to zawsze zaskoczenie i tak będzie także w tym przypadku, choć muzycy już mieli okazję się raz spotkać, w sierpniu. Umówiliśmy się bowiem tak z naszymi partnerami, że to nie powinien być projekt jednorazowy, że dobrze go kilka razy powtórzyć w ramach organizowanych przez nas wydarzeń. I tak to się właśnie dzieje. Warto jednak dodać, że ta nasza wrocławska odsłona tegorocznego Melting Pot zostanie uzupełniona o taniec współczesny w wykonaniu Piotra Skalskiego i Marty Wołowiec. Jestem orędownikiem sztuki tańca i bardzo interesująco zapowiada się improwizacja taneczna do tej muzycznej.
Zwraca uwagę fakt, że artyści zaproszeni do Melting Pot prezentują bardzo różne stylistyki w swojej twórczości. I że wystąpią w nim niemal same panie i to niemal debiutantki. Oczywiście nie licząc doświadczonej i trochę zaskakującej swą obecnością w tym zestawieniu Pak Yan Lau.
No i bardzo dobrze, wydaje mi się, że to atut tego projektu. Melting Pot pojawił się u nas po raz pierwszy w 2013 roku w ramach przygotowań do obchodów Europejskiej Stolicy Kultury jako wydarzenie zapowiadające ESK. Miał charakter multidyscyplinarny. Brali w nim udział nie tylko muzycy, ale także na przykład poeci czy malarze. Zakończenie miało mieć miejsce w 2016 roku. Okazało się, że to jest tak udany projekt, że postanowiliśmy go kontynuować, ale stawiając już jednak bardziej na muzykę, choć wciąż nie tylko. Zapowiadając ten tegoroczny koncert, mogę powiedzieć, że to, co zobaczyłem w sierpniu, było po prostu świetne.
Na koniec drugiego dnia zestaw wykonawców, który nie jest dla mnie czytelny w tym sensie, że staną oni na scenie po sobie. Usłyszymy obszerne fragmenty projektu Juniper Lindy Fredriksson, ale mają być i nowości tej osoby artystycznej i ich zespołu. Potem Samora Pinderhughes ze swoim zespołem. Muzycznie to różne światy. Odkryte raczej przez nielicznych słuchaczy w naszym kraju. Dlaczego połączyliście je w jednym koncercie?
Zacznę od tego, że trzy lata temu po raz pierwszy usłyszałem na żywo Pinderhughesa i oniemiałem. To był jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłem w ciągu ostatnich lat. Nie wiem, czy jest w ogóle sens, by próbować nazywać tę muzykę, to wszystko, co robi Samora. To jest po prostu znakomite. Podobnie z muzyką Lindy. To, co ich łączy, to chyba przede wszystkim fakt, że to rzeczywiście artyści wyjątkowi, a w Polsce praktycznie nieznani. W ich przypadku ujawnił się ten fenomen, o którym już wspomnieliśmy, czyli błyskawicznego wyprzedania koncertu, choć artyści na pewno nie są z mainstreamu. Zależało mi też, żeby pozostali we Wrocławiu kilka dni, zagrali w mieszkaniach i tak się też stanie. Wreszcie łączy ich też ogromna wrażliwość, intymność tych projektów. Samora dotyka wielu problemów, mówi w swej twórczości o przemocy seksualnej, traumie, zniewoleniu. Juniper to projekt głęboko osobisty, pełen melancholii, ale też zaskoczeń i artystycznych zwrotów akcji.
Kolejne wydarzenie, o którym chciałbym porozmawiać, to wspólne muzykowanie Michaela Batesa i jego grupy Acrobat z Lutosławski Quartet, czyli częstym bywalcem Jazztopada. Proszę opowiedzieć, skąd się wziął ten projekt, bo znając trochę twórczość Batesa i widząc zapowiedź tego koncertu, zacząłem znowu w zdumieniu drapać się po głowie.
Michael, który jest człowiekiem niezwykle skromnym, ale po prostu genialnym muzykiem, usłyszał Lutosławski Quartet na festiwalu kilka lat temu i się tym koncertem zachwycił, a w zespole zwyczajnie zakochał. Wracając do domu, jeszcze w samolocie, zaczął spisywać pierwsze pomysły na swoją interpretację muzyki Lutosławskiego z myślą o wspólnym koncercie. Pół roku później w Nowym Jorku zaproponował taki projekt i trochę mnie tym zaskoczył. Widziałem jego entuzjazm, wierzyłem w zauroczenie muzyką naszego kompozytora, słyszałem, że interpretowanie Lutosławskiego to jego marzenie, ale byłem sceptyczny. Bałem się, żeby nie potraktował muzyki mistrza w sposób nieodpowiedni. Bałem się, bo jest ona dla mnie czymś wyjątkowym, pewnym sacrum. Bałem się efektu takiego eksperymentu, żeby ta muzyka nie straciła i okazało się, że to były strachy na lachy. Udał się ten projekt, Lutosławski nie stracił, raczej zyskał. Tak zostały te aranże napisane, że Lutosławski w tej muzyce jest i dobrze się w niej czuje, ale nie ma to konweniencji projektów typu „Chopin na jazzowo”. Jest swoiste, ale uczuć wielbicieli Lutosławskiego na pewno nie obraża. Słuchając w Nowym Jorku efektów współpracy Batesa z Lutosławski Quartet, byłem zachwycony i zaskoczony. Następny krok to była płyta, która została zresztą nagrana w Narodowym Forum Muzyki. Po debiucie w Nowym Jorku włączyło się w ten projekt Polskie Wydawnictwo Muzyczne, które bardzo chciało wydać ten materiał i doszło do sesji na jakichś kompletnie wariackich zasadach. W grudniu, w pierwszym dniu Bożego Narodzenia, zaczynaliśmy tę sesję, ale mimo tych trochę histerycznych warunków wyszło genialnie. Natomiast pewnie właśnie okoliczności nagrania sprawiły, że choć były dwa koncerty w Nowym Jorku i nagranie we Wrocławiu, to polska publiczność jeszcze nie miała okazji posłuchać projektu na żywo. Bardzo się cieszę, że to się wreszcie zmieni.
A jaki będzie drugi koncert z udziałem Lutosławski Quartet? Tym razem towarzyszyć zespołowi będzie awangardowa Kris Davis.
Zanim odpowiem na to pytanie, słówko o pierwszej części tego koncertu, w którym Kris wystąpi razem z Paulem Grabowskym z Australii. Ten drugi muzyk jest bowiem postacią nietuzinkową. Będzie on w Polsce pierwszy raz. Grał z wieloma topowymi artystami. Ma na koncie sporo znaczących płyt z wybitnym krążkiem zatytułowanym „Tales of Time and Space” z 2005 roku i kilka bardzo interesujących projektów, jak na przykład Australian Art Orchestra. Mimo to także on jest u nas praktycznie anonimowy. Szkoda, bo w Australii powstaje bardzo dużo znakomitej muzyki. Tymczasem Grabowsky to jedna z najważniejszych postaci tamtejszej sceny. Dodatkowym smaczkiem jest jego polskie pochodzenie i fakt, że odwiedzi kraj przodków, w którym jeszcze nie był. O Kris tyle opowiadać raczej nie trzeba, bo to jedna z czołowych improwizatorek ostatnich lat. Natomiast jej koncert z Lutosławski Quartet będzie chyba zaskakujący z innych powodów. Otóż będzie klasycznie z niewielkimi elementami improwizacji. Jeśli ktoś oczekuje po kompozycji Kris jakichś jazzowych ekstrawagancji, to będzie zaskoczony, ale jest to kawał znakomitej muzyki, która swoją premierę miała już w Nowym Jorku.
Australijskich akcentów sporo jest na Jazztopadzie. W ubiegłym roku festiwal gościł projekt Hand and Earth z prezentacją tradycyjnej sztuki wokalnej Aborygenów. W tym usłyszymy oprócz Grabowskyego także trio The Necks, którego muzyki także nie warto próbować określać.
Rzeczywiście, to zupełnie wyjątkowy i ważny zespół. The Necks obrośli legendą i zawsze warto zaprosić ich do zagrania, jeśli jest to tylko możliwe. We Wrocławiu ostatni raz byli jakieś osiem lat temu. Ja muszę przyznać, że bardzo chętnie grzebię – jeśli mogę użyć takiego słowa – w muzyce z tamtej strony globu. W Australii zawsze można znaleźć coś ciekawego. Podobnie jak w Japonii, Korei i wielu jeszcze innych, zupełnie nieoczywistych dla nas miejscach.
Tak się zastanawiam, czy obecność aje monet i Wacława Zimpela z jego indyjskimi fascynacjami to jest taki sygnał, że na Jazztopadzie dla każdego znajdzie się coś miłego? No bo będzie „przechył” w stronę klasyki, będzie stary mistrz jazzu, będą rzeczy do odkrycia, będzie nowa fala młodych artystów, no i ten projekt monet, Zimpela i Saagara feat.
Oczywiście, jeśli ktoś potrzebuje takiego szufladkowania, nazywania rzeczy, definiowania, to OK – można się na to zgodzić. Ale też proszę pamiętać, że ten festiwal od lat powstaje w ten sam sposób. Jest wynikiem moich muzycznych podróży, spotkań, fascynacji i rozmów. Z tego powstają pomysły, a one są podstawą do budowania programu festiwalowego. Zgadza się, że chcemy pokazywać różne oblicza improwizacji, to jest dla nas najważniejsze. I tak, do tego, na czym nam zależy, prowadzą drogi, które zaczynają się też w różnych miejscach. Projekt, o którym pan wspomina, jest dla mnie ważny m.in. ze względu na poezję aje monet, bo ona jest przede wszystkim poetką, która dotyka niezwykle ważnych rzeczy. Wacław Zimpel też jest artystą poszukującym i te poszukiwania mają swoje źródło m.in. w indyjskiej tradycji. Trzeba jednak pamiętać, że dziś jest w zupełnie innym miejscu niż te 10 lat temu, gdy był w Indiach, poznawał tamtych ludzi i wchodził w świat ich muzyki.
Właśnie sobie uzmysłowiłem, że jest pan trochę ryzykantem. Sądzę, że owo ryzyko jest pod kontrolą, ale nie interesuje pana – jako twórcy tego wydarzenia – taki artystyczny komfort. Nie wszystkie, ale większość tych projektów to jest takie „prowokowanie” publiczności. Na zasadzie: to ja wam teraz „zrobię tak” i co wy na to powiecie?
Budujemy festiwalowe programy z taką myślą, że te spotkania, na które zapraszamy, muszą wywoływać emocje. Nie ma dla mnie nic gorszego niż odbiorca, który przyjdzie na koncert, posłucha i wyjdzie, nic nie czując. No to już lepiej, żeby wyszedł wkurzony, bo mu się bardzo nie podobało. Sztuka musi wywoływać emocje. To, co jest chyba najciekawsze w tej pracy, to możliwość przekładania moich własnych emocji, które mi towarzyszą, kiedy jestem uczestnikiem koncertów, słuchaczem, na konstruowanie programów, na to, jak ma festiwal wyglądać. To niezwykły proces i zwyczajnie cieszę się, że jest mi to dane. I ważne jest też to, że zbudowaliśmy swoją publiczność przez te 20 lat. Od tej kilkudziesięcioosobowej przynajmniej w części zdezorientowanej grupki w starej filharmonii po pełną salę świadomych odbiorców w NFM. Oczywiście nasze przeniesienie do Narodowego Forum Muzyki to był ogromny krok w rozwoju wydarzenia, ale też wyzwanie. No bo trzeba zapełnić tę olbrzymią widownię. Musiałem mocno przemyśleć, jak poukładać festiwal, by zaskoczył, zainteresował, przyciągnął widza w takiej liczbie, by widownia była pełna. To przywilej i wyzwanie zarazem. Ale nie chcę myśleć o tym procesie jak o prowokacji. To raczej zaproszenie do wspólnego odkrywania rzeczy, które są wartościowe.
Na koniec jeszcze dwie kwestie. Pierwsza: skąd pomysł na koncerty w prywatnych mieszkaniach?
Chcieliśmy, żeby festiwal był bliżej ludzi. Nie wszystkim naszym słuchaczom pasowała sala starej filharmonii. Źle się tam czuli, bo to miejsce dedykowane muzyce klasycznej. Zdawałem sobie z tego sprawę. Myśleliśmy, co z tym fantem zrobić, i gdzieś w dyskusji zrodził się taki pomysł, że w takim razie może widzowie zaproszą festiwal do siebie. Wiedzieliśmy też, że warto docierać do ludzi, że to nam pomoże w zbudowaniu nie tylko publiczności, ale wręcz społeczności festiwalowej. I tak się rzeczywiście stało. Ten projekt się znakomicie sprawdza.
I tak po prostu każdy może zgłosić swoje mieszkanie?
Tak, choć oczywiście przyglądamy się tym miejscom i wybieramy te, które wydają się najciekawsze. Dobrze, żeby był tam instrument: fortepian albo chociaż pianino. Ale tak naprawdę chodzi oczywiście o samych właścicieli i ich podejście do zorganizowania koncertu.
Zapraszacie też dzieci na poranki jazzowe z muzyką na żywo. Jest zainteresowanie?
To chyba mało powiedziane, bo te spotkania cieszą się ogromnym powodzeniem. To jest też niezwykle ważny punkt programu. Dla wszystkich: artystów, publiczności i dla nas, organizatorów. Takie oddziaływanie edukacyjne jest bardzo ważne, by kreować wrażliwego widza otwartego na improwizację, umiejącego ją docenić i przygotowanego do odbioru sztuki proponowanej przez naszych artystów.
Dziękuję za rozmowę.
Program Festiwalu Jazztopad:
15.11, piątek, 19:00
NFM, Sala Główna
Denardo Coleman – the Shape of Jazz to Come Orchestra Concert
A Tribute to Ornette Coleman
16.11, sobota, 17:00
NFM, foyer -1
Melting Pot Made in Wrocław
Julia Stein – skrzypce, Max Plattner – perkusja, Guro Kvåle – puzon, Pak Yan Lau – instrumenty klawiszowe, elektronika
16.11, sobota, 19:00
NFM, Sala Czerwona
Linda Fredriksson – Juniper | Samora Pinderhughes
17.11, niedziela, 17:00
NFM, Sala Czerwona
Michael Bates’ Acrobat & Lutosławski Quartet
17.11, niedziela, 19:00
NFM, Sala Główna, estrada w odwróceniu
The Necks
21.11, czwartek, 19:00
NFM, Sala Kameralna
Musical Meditation: Sarah Murcia & Mat Maneri – medytacja
21.11, czwartek, 21:30
Wrocław, Klubokawiarnia Mleczarnia
Luka Zabric & The Gatherers
22.11, piątek, 19:00
NFM, Sala Główna, estrada w odwróceniu
Kris Davis & Paul Grabowsky | Kris Davis & Lutosławski Quartet – The Solastalgia Suite (premiera)
22.11, piątek, 21:30
Wrocław, Klubokawiarnia Mleczarnia
Sun-Mi Hong & Alistair Payne Slow Walk
23.11, sobota, 19:00
NFM, Sala Główna, estrada w odwróceniu / Main Hall
aja monet | Saagara feat. Wacław Zimpel & Giridhar Udupa
23.11, sobota, 21:30
Wrocław, Klubokawiarnia Mleczarnia
François Houle & Gordon Grdina – Heliotrope
24.11, niedziela, 19:00
NFM, Sala Główna
Abdullah Ibrahim solo