Fascynacje wiolonczelistki [rozmowa z Dobrawą Czocher]
Dobrawa Czocher jest jedną z gwiazd tegorocznego Festiwalu Eufonie. Artystka przyciągnęła uwagę słuchaczy dziewięć lat temu, wydając album „Biała Flaga” z zaskakującymi wersjami piosenek Grzegorza Ciechowskiego, stworzony wspólnie z Hanią Rani. Od tego czasu przeszła długą i niezwykle ciekawą artystyczną drogę. Na Eufonie przygotowuje sporo niespodzianek, a koncert ten – wiele na to wskazuje – będzie kolejnym kamieniem milowym w jej karierze. O inspiracjach, fascynacjach, artystycznych wyborach i decyzjach artystki z Dobrawą Czocher rozmawia Grzegorz Szczepaniak.
Dobrawę Czocher będzie można usłyszeć 20 listopada 2024 r. o godz. 19:30 w Małej Warszawie na Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie. Podczas koncertu zatytułowanego "Dźwięki dusz" usłyszymy nieopublikowane, nowe kompozycje Dobrawy Czocher, utwór inspirowany Suitami wiolonczelowymi Johanna Sebastiana Bacha, który powstał na zamówienie festiwalu Eufonie, oraz muzykę z albumu "Dreamscapes".
Grzegorz Szczepaniak: Dziewięć lat temu zwróciła pani uwagę miłośników twórczości Grzegorza Ciechowskiego, choć z całą pewnością nie tylko. Od dawna wiadomo, że „igranie” z piosenkami Republiki i solowymi produkcjami Ciechowskiego to „zabawa” dla odważnych. Jeśli bowiem pozbawi się twórczość tego artysty jego samego, to powstaje ogromna przestrzeń, taka swoista artystyczna dziura, którą bardzo trudno wypełnić. Wielu próbowało i poległo. Zdawała sobie pani sprawę, na co się porywa?
Dobrawa Czocher: No właśnie niezupełnie. Jak Grzegorz Ciechowski pochodzę z Tczewa. Twórca In Memoriam, festiwalu poświęconego twórczości Grzegorza Ciechowskiego, pan Józef Golicki, zna się z moją mamą i wpadł na taki pomysł, żebym może spróbowała przygotować coś na ten festiwal. Mama mi o tym powiedziała, a ja bezwiednie się zgodziłam. Byłam wtedy studentką, młodą osobą i miałam taki dar w sobie, że nic mnie nie przerażało, nic nie powodowało, że zaczynam się głęboko zastanawiać, rozważać za i przeciw. Mam się zająć muzyką Ciechowskiego? Coś wyciągnąć z jego repertuaru? Proszę bardzo. Dziś, jak o tym myślę, sama do końca nie wierzę, że tak po prostu się zgodziłam. Teraz, gdyby sytuacja się powtórzyła, moja reakcja byłaby na pewno zupełnie inna. Ale wtedy pomyślałam tylko: „jak to zrobić?”. I od razu wpadła mi do głowy moja przyjaciółka Hania Rani. Razem uczyłyśmy się w szkole muzycznej, razem poszłyśmy na studia i nawet dzieliłyśmy miejsce zamieszkania. Powiedziałam: „Hanka, słuchaj, jest taki pomysł…”, no i zabrałyśmy się za pracę. Zrobiłyśmy ten projekt razem. Zaczęło się od trzech utworów, potem się to rozwinęło, aż nagrałyśmy płytę z tymi naszymi wersjami piosenek Ciechowskiego.
Tylko że świat usłyszał nie nowe wersje piosenek, a muzykę opartą na kompozycjach artysty. Sporo jest w tych waszych wersjach zabawy, takiego „przekomarzania się” z muzyką Ciechowskiego. Lider Republiki był poetą i teksty były niezwykle istotne w tym, co robił. Zostawiłyście je jednak na boku i to – przyznam – akt sporej odwagi. Jak ktoś zna te piosenki, to pewnie i tak dopowiada sobie słowa, słuchając waszych wersji. Co jeśli ktoś dzięki wam spotkał się z tą twórczością po raz pierwszy? I tu zaskoczenie, bo wcale nie potrzebował tekstu, bo tę muzykę pięknie zinterpretowałyście, bo niczego jej nie brakuje. Za każdym razem uśmiecham się, na przykład kiedy słyszę tych kilka góralskich taktów, które pojawiają się w „Telefonach”, a takich smaczków jest więcej. Zachodzę w głowę: jak to możliwe, że tak fantastycznie skorzystałyście z tego, co zostawił po sobie Ciechowski? Debiutantki przygotowujące się do kariery w obszarze muzyki klasycznej biorą się za nowofalowe, niemal punkowe brzmienia i kreują zupełnie nowy świat muzyczny, pozostając tak naprawdę w zgodzie z oryginałem.
Myślę, że jakąś odpowiedzią może być to, co wyniosłam z domu, jeśli chodzi o muzykę. A tam była muzyka klasyczna i skrzypce mamy oraz rock słuchany przez tatę. Byli Paganini i Pink Floyd. I to we mnie pozostaje do dzisiaj. Uwielbiam muzykę klasyczną – grać, słuchać, być jej częścią. Ale jestem też otwarta na inne gatunki, na rozrywkę. Też mnie zachwyca, zajmuje i wzrusza. Tamten projekt był rzeczywiście bardzo śmiały. Bo my obie tak naprawdę nie byłyśmy kompozytorkami, a zabrałyśmy się za kompozycje. Nie miałyśmy doświadczenia, ale też niczym się nie przejmowałyśmy. Radowała nas młodzieńcza fantazja i możliwość tworzenia. Niesamowitą pracę wykonała Hania, bez niej ten projekt na pewno by nie był taki, jaki był. Była też chemia między nami. No i to uczucie, że możemy przenosić góry. Żadnych wątpliwości, obaw. Tak na marginesie przyznam się, że bardzo dziś chcę, by tamta Dobrawa wróciła, by nie przytłaczało mnie poczucie odpowiedzialności, by prowadziła mnie na tej muzycznej drodze przede wszystkim radość i ciekawość. Może także dlatego, że było nam wtedy tak lekko, ten projekt został tak dobrze odebrany.
Skończyła pani studia na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, później Hochschule für Musik w Detmold, a następnie trafiła do Filharmonii Szczecińskiej. Po nagraniu „Białej Flagi” długo kazała pani czekać na kolejne własne nagrania. Gdyby nie pandemia, szybciej pojawiłoby się coś nowego?
Pandemia miała wpływ, ale zupełnie inny. Po kolei jednak. Po „Białej Fladze” i skończeniu szkół grałam w Filharmonii i z radością rozwijałam się w tym kierunku. Ale gdzieś w środku rosła – nie wiem – może jakaś tęsknota do takiej przygody jak z utworami Ciechowskiego. Świetnie czułam się w orkiestrze, ale brakowało mi tej energii, która się pojawiła, kiedy pracowałam z Hanią nad tamtym projektem. I wtedy przyszła pandemia i nagle wszystko stanęło. Nagle nie było koncertów symfonicznych w piątki, nie było kameralnych. Nie było niczego. Było za to dużo czasu na myślenie i zadawanie sobie pytań. Zaczęłam się zastanawiać, co tak naprawdę chcę robić, i zrozumiałam, że to muszą być moje własne projekty. Że chcę komponować, tworzyć, grać swoją muzykę. Był już wtedy taki lęk, bo myślałam o sobie, że przecież nie jestem kompozytorką, ale jednak tak przemożna wewnętrzna siła wygrała. Najpierw chwyciłam za instrument i przez dwa miesiące improwizowałam, szukałam własnego muzycznego języka. A potem złapałam za telefon, zadzwoniłam do Hani i powiedziałam jej, że musimy znowu razem popracować, że jestem gotowa, że będziemy komponować nowy materiał na równych prawach, wspólnie. Hania odpowiedziała króciutko: „no jasne”. Tak się też szczęśliwie złożyło, że ówczesna pani dyrektor Filharmonii bardzo mnie wspierała. Znała „Białą Flagę”, znała też mnie i kiedyś powiedziała, że jeśli będę chciała zrobić coś specjalnego, to ona to wesprze. Poszłam więc do niej z pytaniem, czy możemy nagrać ten powstający już materiał w Filharmonii, i dostałam zgodę. Wszystko działo się bardzo szybko, no bo cały świat się zatrzymał, a my byłyśmy w ruchu. Ta płyta była odpowiedzią na to, co się we mnie działo, i już wiedziałam na pewno, czego chcę i potrzebuję. Była dla mnie przełomem.
A jak to się stało, że „Inner Symphonies” wydał Deutsche Grammophon?
Ja nie bardzo wierzę w zbiegi okoliczności, ale akurat wówczas ta wytwórnia otworzyła się na takie projekty, utworzyła specjalny departament. Wysłałyśmy tam materiał i oni postanowili to wydać, spodobało się im.
I nieco przewrotnie najbardziej ucierpiała na tym Filharmonia, bo w 2023 roku opuściła pani zespół.
Miałam ogromne wsparcie w Szczecinie. Jak były gdzieś koncerty i potrzebowałam zwolnienia, to nikt nigdy nie robił mi problemów. Chciałabym, żeby to było jasne: ja tam się też spełniałam, granie w orkiestrze było ważne, ale w którymś momencie jasne stało się, że nie mogę łączyć swoich projektów z graniem w orkiestrze. „Inner Symphonies” tak się rozrosło, że trzeba było podjąć decyzję i z czegoś zrezygnować. Wiedziałam, że chcę tworzyć swoje rzeczy, że muszę wybrać tę drogę – i ją wybrałam.
I przyszedł czas na kolejny debiut w pani karierze. Bo najpierw była „Biała Flaga”, która była projektem nieco szalonym i trochę przypadkowym. Potem dojrzała decyzja, by oddać się komponowaniu z efektem w postaci „Inner Symphonies”, i przyszedł czas na samodzielność. W następnym projekcie już nie było Hani Rani.
Rzeczywiście, zdecydowałam się na projekt w całości własny, solowy. Świat wychodził z pandemii, wszystko wracało do normalności i okazało się, że ten materiał musiał chwilę poczekać, by go wydać. W sumie praca nad „Dreamscapes” zajęła rok.
Te sny jakoś tak często się wokół pani pojawiają. Skąd ta fascynacja?
Sny tak, są ważne, ale tak naprawdę to na początku jest fascynacja człowiekiem. Ja po prostu trwam w zachwycie, że istnieje coś takiego jak człowiek i wszystko, co jest z nim związane. To, co świadome, odczuwanie, zmysły, umysł, ciało, uczucia. I to, co nieświadome, też. I tu jest miejsce na zainteresowanie snami i ich wpływem na człowieka. I tu też pojawiają się pytania, na które nie ma jednoznacznych odpowiedzi i nigdy nie będzie. Dlaczego jestem, dlaczego żyję, co mną kieruje i dokąd moje istnienie zmierza? Po co ono jest? Bardzo mnie to pasjonuje, bo to jest też ogromny obszar do poszukiwań. I taka jest właśnie ta płyta – jest próbą mojej odpowiedzi na pytania: czym jest człowiek, świat, życie? Drążę pytania, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi, ale poszukiwanie możliwych rozwiązań to coś, co mnie pasjonuje. I dlatego ten sen, bo on jest może pogmatwany, ale jest też fascynujący – jego badanie, zrozumienie pozwala znaleźć odpowiedź na wiele pytań o nas samych. Przyznam zresztą, że jeszcze jedną fascynacją jest twórczość Junga, którego książki też były inspiracją dla tej płyty.
Skoro jest tyle metafizyki, która napędzała „Dreamscapes”, to rozumiem, że jeszcze będzie pani tę przestrzeń eksplorować. Czy może nie? Może zabierze nas teraz pani w inną podróż?
I tak, i nie. Przyznam, że stęskniłam się za sceniczną wspólnotą, za graniem z innymi muzykami, bo „Dreamscapes” to jest projekt solowy w pełnym sensie tego słowa. Sama komponowałam, sama nagrałam ten materiał i sama go prezentowałam. I chyba się już tym zmęczyłam. Chociaż nie, to raczej potrzeba artystycznej wspólnoty, radości, jaką daje wspólne tworzenie muzyki.
Myśli pani o stworzeniu zespołu?
Na razie myślę o Eufoniach. No bo one są doskonałą okazją, żeby zrobić kolejny krok.
Tym krokiem mają być zamówione przez NCK specjalnie na Festiwal Suity Wiolonczelowe Jana Sebastiana Bacha?
Nie, choć i ten projekt jest ciekawym wyzwaniem, ale tylko na Eufonie. Mogę zdradzić, że na Festiwalu nie będzie suit jako takich, ale usłyszymy utwory inspirowane tymi kompozycjami Jana Sebastiana Bacha. Zagramy również materiał z „Dreamscapes” w zupełnie nowych aranżacjach. To jest taki mój powrót do kameralistyki, z którą czuję się bardzo związana, w zasadzie się z niej wywodzę muzycznie. Zagram go z innymi muzykami, przygotowuję aranże na kilka instrumentów. To będzie coś nowego, ekscytującego, mam nadzieję, że nie tylko dla mnie. Ale przede wszystkim będzie tam można posłuchać rzeczy nowych, przygotowywanych już na kolejną płytę. Takich, które się na niej na pewno znajdą. Nawet pozwolę sobie na trochę śpiewania.
No to zapowiada się rzeczywiście niesamowicie, bo wygląda na to, że tym koncertem wytyczy pani nowy kierunek dla swej twórczości.
Jest też w tym projekcie pewna przewrotność. Rzeczywiście będzie on stanowił nowy rozdział, ale współtworzyć go będziemy z dziewczynami, z którymi już grałam, więc będzie też trochę powrotem do korzeni. Zaprosiłam pianistkę Natalię Czekałę i altowiolistkę Agnieszkę Podłucką. Z obiema grałam już kameralistykę, doskonale się rozumiemy i po prostu nie mogę się doczekać naszego wspólnego muzykowania. Bardzo się za nim stęskniłam. Prawda jest taka, że w pojedynkę nie da się odtworzyć na scenie tej energii, która powstaje między kilkoma czy nawet dwoma muzykami, którzy nawzajem się wyczuwają, grają instynktownie, kreując właśnie takie nowe, nieosiągalne jakości dla grania solowego.
Tych nowości u pani jest ostatnio całkiem sporo. W tym roku wzięła pani udział w niezwykłym projekcie, jakim była opera sait-specific Krystiana Lady pt. „D’arc”. Jest to odniesienie do Dziewicy Orleańskiej, ale też angielskiego słowa oznaczającego ciemność czy wręcz mrok. Lada wrócił do Polski po 20 latach pracy poza krajem skuszony przez Muzeum Powstania Warszawskiego pracą nad tym zupełnie niecodziennym projektem.
Rzeczywiście, było niecodziennie. Sądziłam początkowo, że moja rola w tej produkcji przede wszystkim koncentrować się będzie na zadaniach muzycznych, kompozytorskich. Okazało się, że miałam też zmierzyć się z materią dla mnie zupełnie obcą, czyli z kreacją aktorską. Pomyślałam: „co mi tam, powiem te kilka swoich kwestii, dam radę”. Tymczasem moja postać jest jedną z głównych w tym widowisku i to dość wymagająca rola. Oczywiście miałam tam owe zadania kompozytorskie i wykonawcze, bo „moja” Joanna jest wiolonczelistką, ale to było jednak znacznie większe wyzwanie.
I znowu sporo było snu, bo główne bohaterki opery „D’arc” pochodzą z różnych epok, ale spotykają się właśnie w snach i szukają odpowiedzi na bardzo trudne pytania o to, co jest tak ważne, by najważniejsze przestało być ich życie. Dla jakiej idei warto je poświęcić? Udział w takim przedsięwzięciu wydaje się być ogromnym wyzwaniem. Zwłaszcza ktoś, kto nie jest aktorem, musi mieć w sobie wręcz odrobinę szaleństwa, by się podjąć takiego zadania.
Rzeczywiście to było niezwykłe doświadczenie i to na wielu polach. Ale też niezwykle cenne i dla mnie, jako artystki, bardzo ważne. Nad tą produkcją pracowało około stu osób – niesamowitych, wyjątkowych, niepowtarzalnych. Bez nich nie dałabym pewnie rady. Był Krystian, była niesamowita Agnieszka Grochowska i cała masa innych ludzi na scenie, tych od techniki, makijażu, muzyków. Dużo w trakcie pracy nad „D’arc” się nauczyłam. To był w pewnym sensie faktycznie kolejny przełom. A co do szaleństwa, to chyba bardziej pasuje tu to określenie z początku naszej rozmowy. Chodzi o taką swoistą beztroskę, o podejmowanie się zadań bez analizowania, co to oznacza, bez obawiania się, bez ciążącej odpowiedzialności. To jest taki stan, za którym tęsknię, którego w sobie znowu poszukuję. Miałam to, potem straciłam, ale szukam i czasami odnajduję.
Dziękuję za rozmowę.