Możdżer... in Blue (Da Ba Dee)

23.10.2024
fot. Andrey Rafael

Weźmy sobie jednego z najciekawszych kompozytorów, granego przez świetny zespół i solistę, który się zna na swoim fachu jak mało kto. Brzmi dobrze? To jeszcze dorzućmy do tego balet i umieśćmy wszystko to w starym studiu telewizyjnym, którego piękny wystrój zatrzymał się w czasach, gdy sygnałem wywoławczym tegoż był Krakowiaczek Moniuszki. Czyli dawnych.

 

Gershwin to jeden z tych kompozytorów, których nie podejrzewam o to, aby kiedykolwiek mieli mi się znudzić. Czy słuchając go, czy to grając, czy też może tocząc boje w konserwatywnie nastawionej Katedrze Fortepianu AMKP o możliwość zagrania go, nie będąc posądzonym o chałturnictwo, zawsze byłem w stanie znaleźć w jego muzyce coś nowego i sens sięgania po nią kolejne razy. A wydawałoby się, że to taka jednowarstwowa rozrywka – ot, muzyka klasyczna, która brzmi jak filmowa. Teoretycznie można by pójść na dowolny koncert w rodzaju Julio Iglesias Symfonicznie i dostałoby się podobny efekt. Z tym że jednak nie, bo u Gershwina dostajemy zupełnie wyjątkową mieszankę jazzu, ravelowskiej delikatności i szerokiego gestu rodem z muzyki rosyjskiej. No i nie zapominajmy o tym, że był nieziemsko dobrym melodystą, którego da się porównać z Czajkowskim czy Chopinem. Chyba każdy, kto później mierzył się z próbami imitacji tego stylu, kończył na tarczy, zaburzając te idealnie wyważone proporcje. A dlaczego tak było? Bo Gershwin był naturszczykiem, który wszystko pisał na wyczucie. I nie znaczy to, że ten sposób jest lepszy. Jest po prostu inny, szczególny i koszmarnie trudny do naśladowania.

 

Dlatego też za każdym razem ochoczo maszeruję na każdy koncert, w którego programie pojawia się coś Gershwina – mimo że zazwyczaj są to te same dwa utwory, które usłyszałem i tym razem. Podczas słuchania Możdżer in Blue wiedziałem jednak, że chodzi o coś zupełnie innego: każdy z elementów układanki był tu szczególny.

 

Może najpierw opowiem, na czym całe przedsięwzięcie polegało. Otóż Orkiestra i Zespół Baletowy Opery Krakowskiej połączyły siły z Leszkiem Możdżerem, aby przedstawić taneczne inspiracje Amerykaninem w Paryżu i Błękitną Rapsodią. Wszystko to w studiu TVP Kraków w Łęgu, tym samym, z którego wyszły klasyki telewizji czasów transformacji: Randka w ciemno i Miliard w rozumie (kogo za bajtla przerażało intro, ręka w górę). Mamy więc gwiazdę w roli nie-solisty, niestandardowe miejsce, program nie do końca przystający do genius loci Stołecznego Królewskiego i wspaniałe połączenie muzyki i tańca. Tak jakby w tym ostatnim było coś niestandardowego.

fot. Andrey Rafael

 

Zwłaszcza jeśli mówimy o balecie do muzyki Gershwina. Amerykanin w Paryżu z Gene’em Kellym, ktoś coś? Stąd też pewne moje obawy co do formuły – Gershwin jest kompozytorem, w muzyce którego trudno znaleźć pole manewru do innych interpretacji niż standardowe. Widać to szczególnie w wykonaniach Concerto in F Toscaniniego, Richtera czy Cherkassky’ego, które są, jak by to ująć, szczególne: trochę ociężałe, traktujące kompozycje Amerykanina neoklasycznie, momentami nawet witalistycznie – zupełnie jakby napisał je Strawiński albo Hindemith. A może to jest zwyczajnie kwestia innego rodzaju trudności wyrazowej? Nie jak u Chopina, żeby znaleźć warstwę, do której nikt się jeszcze nie dokopał (co jest zadaniem, w moim przekonaniu, skazanym na porażkę), ale żeby wstrzelić się w klucz, wyczuć nastrój i wyważyć odpowiednio elementy klasyczne i rozrywkowe. I chyba dlatego właśnie za każdym razem jestem zaciekawiony, gdy trafia mi się nagranie utworów Gershwina w wykonaniu kogoś, kogo o sięganie po takie rzeczy bym nie podejrzewał.

fot. Andrey Rafael

 

Okazało się jednak, że nie było się czego obawiać – Zespół Baletowy OK poradził sobie z zadaniem znakomicie, choreografia Jarosława Stańka była klarowna i pociągająca, nie popadając jednocześnie we wtórność. Bohaterowie – jak na balet – byli pełnokrwiści i wiarygodni, aż chciało się podążać za opowiadaną przez tancerzy historią. To wszystko bardzo efektownie podkreślała gra świateł. Widowisko skutecznie oderwało mój wzrok od muzyków, w których zazwyczaj się wpatruję.

fot. Andrey Rafael

 

Jeśli chodzi o kwestie muzyczne, orkiestra pod wodzą Stefana Sandersa wyszła z zadania zwycięsko, chociaż momentami jak dla mnie czuć było zbytnie wychylenie w stronę potężnego XIX-wiecznego brzmienia, co nie dziwi, patrząc na repertuar Opery Krakowskiej, którego trzon stanowi w końcu opera romantyczna. W tym wypadku zabrakło mi lekkości i precyzji, które Gershwin czerpał od Ravela i Debussy’ego. Szkoda. Być może chodziło o podążenie inną drogą. W końcu nasz dzisiejszy bohater był też zapatrzony w Czajkowskiego i Rachmaninowa, którzy od masywnego dźwięku nie stronili. Bardziej można by się przyczepić do klarnetowego solo na początku Błękitnej rapsodii. Nie zamierzam jednak tego robić, bo zdaję sobie sprawę, że jest ono mniej więcej tak wredne do grania jak solo waltorni w finale koncertu f-moll Chopina. Tym bardziej proszę docenić, jeśli komuś uda się usłyszeć perfekcyjne wykonanie.

 

Amerykanin w Paryżu wypadł bardzo zgrabnie, był roztańczony i elegancki. Momentami może brakowało żywszej narracji, która pociągnęłaby za sobą też nieco lżejsze brzmienie, ale mam świadomość, że muzyka była jednym z elementów całego spektaklu, a nie jego jedyną substancją. Zresztą granie w połączeniu z baletem też rządzi się swoimi prawami.

 

Co do Rapsodii… Oczywiście tutaj największą gwiazdą był Leszek Możdżer, chociaż widać było, że nie stara się on wybić na prowadzenie względem orkiestry i tancerzy, wtapiając się w jednolitą warstwę. Możemy mówić więc o prawdziwie kameralnym graniu, mimo bardzo dużego składu. Pianistycznie rzecz ujmując, nie była to najlepsza Rapsodia, jaką słyszałem. Zdarzało się trochę nieczystości czy nonszalancji. Miało to też swój czar. Podkreślało pewną jazzowość utworu, jakieś jego wewnętrzne rozedrganie, może nawet chaos. Pozytywnie postrzegam drobne improwizowane kadencje, w których solista nie był tak „rozgadany”, jak mu się to zdarza. Upatruję w tym jednak wpływu obecności na scenie innych wykonawców, siłą rzeczy mniej skłonnych do improwizacji.

 

O jakości dźwięku się nie wypowiem, bo cały koncert był nagłośniony. Nie dam sobie jednak za to ręki uciąć, ale zakładam, że było to niezbędne ze względów technicznych i dla komfortu Zespołu Baletowego. Mam też podejrzenia, że studio S-3, jako studio telewizyjne, było budowane jako bardziej „głuche”, z teatralną akustyką, znacznie lepiej dostosowaną do realizacji wszelkiej maści widowisk. W każdym razie nie był to casus koncertów obu Marsalisów w katowickiej sali NOSPR-u, kiedy to big band był podpięty pod mikrofony, plany dźwiękowe przemieszane, a akustyka nie miała szansy „zagrać” razem z muzykami, co zabrało większość wrażeń z dialogowania poszczególnych sekcji. Tym razem amplifikacja łatwo dawała o sobie zapomnieć i brak „żywego” brzmienia nie był tak dotkliwy.

 

Cały czas też krąży mi po głowie myśl, że wszelkie mankamenty, niedokładności czy błędy nie są tutaj tak naprawdę ważne. A co jest? Synteza sztuk, reanimacja studia Telewizji Kraków jako potencjalnego miejsca wydarzeń kulturalnych i ożywienie repertuaru. Obecnie mierzymy się bowiem z pewnym problemem: muzyka klasyczna chce zyskać nową twarz (czyt. nową publiczność). Często idzie to w parze z obniżaniem poziomu czysto artystycznego (szef pewnej krakowskiej orkiestry z wyjątkową lubością wskazuje tu granie muzyki filmowej jako symptom upadku intelektualnego muzyków – przypomnę tylko uprzejmie, że Pieśni Don Kichota do Dulcynei Ravela czy Aleksander Newski Prokofiewa nie wzięły się z powietrza, a były napisane do filmów właśnie), a wśród słuchaczy nowych twarzy nie widać. Zazwyczaj kręcimy się w kółko, ale Gershwin w tego rodzaju nowym wydaniu brzmi jak niezły plan. Mamy świetnej jakości muzykę? Mamy. Czy zalatuje ona operetkową stęchlizną? Nie, mimo że jest jej bliżej do czasów Straussa niż obecnych, pozostaje orzeźwiająca i jest łatwa w odbiorze. Może czas pójść tą drogą?

 

A dlaczego o tym mówię? Dlatego, że sto lat temu, we wczesnej szkole II stopnia, słyszałem, jak Możdżer gra Rapsodię w Filharmonii Łódzkiej. Dyrygował Michał Nesterowicz, który później poprowadził jeszcze Tańce symfoniczne z West Side Story Bernsteina. Zapamiętałem z tego koncertu trzy rzeczy: to, jak Nesterowicz wyłożył się jak długi w drodze na podium, to, że siedziałem w pięknym, nowiutkim, szarym garniturze w kratkę księcia Walii na schodach (bo miałem wejściówkę bez miejsca siedzącego; notabene ów piękny garnitur skończył później bardzo smutno, co do tej pory mnie boli), i to, że nie słyszawszy wcześniej na żywo Gershwina, a Bernsteina w ogóle, byłem w szoku, jak to jest możliwe. Jakim cudem orkiestra może być w stanie wydawać takie dźwięki i jakim cudem możemy nazywać takie utwory muzyką klasyczną? Wszystko dlatego, że byłem przyzwyczajony do klasycznego repertuaru. Jasne, podobał mi się on. Ale wielu nie musi. A skoro dla nastolatka, który jako takie rozeznanie w muzyce klasycznej miał, było to doświadczeniem przełomowym (bo do tego wszystkiego jeszcze zacząłem trochę chętniej siadać do instrumentu, a później, olaboga, szukać sobie samemu nowych utworów), które przemeblowało jego postrzeganie muzyki, to dla ludzi z filharmonią nieobytych może być tym bardziej.

 

Pokuszę się o stwierdzenie, że w tym momencie Gershwin jest językiem bardziej uniwersalnym dla zbioru wszystkich odbiorców muzyki niż Mozart. I nie wynika to z faktu, że ten pierwszy był aż takim geniuszem – bo słyszałem z różnych przekazów, że zbyt rozgarnięty to nasz Georgie Boy nie był – tylko że podaż kultury wygląda tak a nie inaczej: każdy wie, jaka jest estetyka muzyczna starych filmów i animacji Disneya, i obraz ten jest żywy w zbiorowej świadomości. Nad czym też nie ma co biadolić, bo jazz, złota era Hollywoodu i całe międzywojnie też już nie jest popkulturą, a przynależy do muzeum. W tym pozytywnym sensie, oczywiście. Jeśli więc dałoby się tchnąć nową energię w życie muzyczne, to tutaj upatrywałbym wielkiej szansy. To co, kiedy uwertury brodwayowskie Gershwina w Filharmonii Krakowskiej?

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.