Za co kocham góry

30.06.2022
Rusinowa Polana, fot. Tomasz Paciorek

„Każdy z dźwięków pochodzi z ciszy i każdy do niej wraca” – napisał kiedyś Thich Nhat Hahn. I ja byłam takim dźwiękiem, nabrzmiałym od tęsknoty za lasem i górami, który po powrocie do „domu” wsiąka w ciszę niczym kropla rosy w mech.

Nie, nie chciało mi się nawet śpiewać. Pojawiały się wprawdzie w mojej głowie melodie inspirowane muzyką ludową lub po prostu duchowym przeżywaniem pejzażu, ale cichutkie – takie, jakimi nie sposób wtargnąć do leśnej głuszy, którymi można się co najwyżej do niej po kryjomu wślizgnąć. Miałam też przy sobie jedną dźwiękową misę – moją ukochaną, wysoko brzmiącą miseczkę zen. Uderzałam w nią niemal rytualnie na powitanie i pożegnanie dnia, za każdym razem pozwalając jej brzmieniu spokojnie wygasnąć i ustąpić miejsca ptasim świergotom za oknem. Moje wyjazdy do schroniska w Starej Roztoce w Tatrach mogłyby być uznane za formę odosobnienia, gdyby nie to, że posiłki zwykle spożywam tam w sali pełnej ludzi – z reguły rodzin z dziećmi lub prawdziwych górskich wędrowców i wspinaczy. Są też jednak momenty, gdy po kilku uwagach o pogodzie – na pozór zdawkowych, ale w górach na wagę złota – oraz paru swobodnych żartach wyruszam leśną ścieżką przed siebie, kierując się w stronę sanktuarium Matki Bożej Jaworzyńskiej Królowej Tatr na Wiktorówkach koło cudownego, słynnego punktu widokowego, nazywanego Rusinową Polaną.

 

Nie chwytam

 

Droga wiedzie przez las, to nie jest jeden z tych wyjątkowo zaludnionych szlaków, ale raczej ścieżka, która wiedzie wśród drzew, aż w końcu wyprowadza nas na zbocze, z którego rozciąga przepiękny widok na Tatry Wysokie – najpierw te znajdujące się po stronie polskiej, a im bliżej celu, tym częściej na te po stronie słowackiej. Wypatruję szczytu Durnego… Tak, uwiódł mnie nie tylko swoją przewrotną nazwą – postrzępiony wierzchołek przypomina grzebień, bardzo charakterystyczny, nie do pomylenia z jakimkolwiek innym. Durny, jak i „durna” ja, do szaleństwa zakochana w górskiej przyrodzie. Idę i… czuję, że mogłabym tak iść bez końca. Podążanie wciąż przed siebie w jakiś sposób mnie uspokaja. To dla mnie rodzaj medytacji, jakby japońskie kinhin; w tradycji kinhin (zwane też kyōgyō) praktykowane jest pomiędzy długimi medytacjami na siedząco (zazen), tempo chodzenia może być różne, w zależności od szkoły, dłonie zwykle są złożone w pozycji shashu, czyli jedna na drugiej. Gdy podążam górskim szlakiem, moje ręce spoczywają wprawdzie swobodnie, gotowe w każdej chwili podeprzeć się w razie ewentualnego potknięcia, lecz oddech pozostaje spokojny, a umysł wyciszony. Przynajmniej dopóki trasa nie staje się zbyt wymagająca… O tak, gdy idę, różne myśli przelatują mi przez głowę, ale żadnej się nie chwytam, przypływają i odpływają, czasem wraz z nimi zalśni jakiś pomysł, idea, inspiracja – przychodzą rozwiązania, na które wcześniej nie było w miejskim zgiełku miejsca. To jakby proces uwalniania nieuświadomionego potencjału, ukrytych pokładów energii, czuję się wtedy bardzo szczęśliwa. To nie jest tak, jak wtedy, gdy wiem, że mam termin oddania tekstu i muszę usiąść i coś napisać, jak teraz. Że lubię to i ogólnie sprawia mi to radość, tylko że siadam z poczuciem pustki, starając się zostawić chaos codziennego dnia za drzwiami, za oknem, i czekam. Nie, w lesie po prostu idę, a pomysł na wiersz już na mnie czeka. Czasem zresztą nie ma możliwości, by od razu go zapisać, niekiedy ustępuje miejsca myślom o brudnych butach, o śliskich kamieniach. I to też cieszy, że naprawdę wreszcie nic nie trzeba, a wiersz i tak z nami jest.

Tatry. Kaplica na Wiktorówkach, fot. domena publiczna

Czy nie żałuję?

 

W górach z założenia nie pracuję, a jednak tworzę – bo niedokończone opowiadania, teksty piosenek i scenariusze zostają dopełnione przez przestrzeń otwartą na wędrowca. To w podróży docieramy do miejsc nieznanych. Albo wracamy do siebie. Tak naprawdę.

 

Na miejscu, na Rusinowej Polanie, uwielbiam położyć się i po prostu wpatrywać w bardzo błękitne niebo. To już nie jest ważne, czy otaczają mnie inni rozkochani w Tatrach turyści, czy też jestem na górskim pustkowiu sama. W jakiś sposób nie widzę i nie jestem widziana. I dobrze mi z tym. Tutaj nareszcie wiem, co oznacza być razem, ale i osobno – tyle że choć raz w dobrym znaczeniu tego słowa. Leżę więc na kamieniu, w oddali pobrzękują dzwonki w którymś owczym stadzie, i zasłuchując się w dźwięku żywych stworzeń, przywołuję moich bliskich zmarłych. A może i jestem przez nich przywoływana? Nie, nie chodzi o to, że lgnę do nich w jakimś zadziwiająco niezrozumiałym ruchu do śmierci. Raczej wyrażam swoją tęsknotę za nimi, za tymi, dzięki którym jestem tym, kim jestem, tą, którą kochali, jeszcze nim dorosła, dojrzała, ukształtowała się… i wciąż wędruje, jest. Pod powiekami widzę twarze moich dziadków – tyle pytań dziś bym im zadała. Wielu słów nie wypowiedziałam nigdy, innych powiedziałam aż za dużo czy w moim obecnym odczuciu niewłaściwie. Czy żałuję…? Może nie, przecież byłam młodziutka, mała… A mój Tata? Czy dziś bym go uzdrowiła, wyratowała? A może w ogóle nie sposób uratować kogoś, komu pisana jest śmierć, wszystko jedno czy zbyt wczesna, czy… No właśnie, czy istnieje właściwy czas na umieranie? Może nie jest naszą rolą ratować kogokolwiek, nawet tych najukochańszych, i każda próba odmienienia losu służy jedynie uspokojeniu naszego sumienia, że próbowaliśmy? I gdy myślę o tym wszystkim, górski wiatr orzeźwia mnie i przypomina, że jeśli zgęstnieją burzowe chmury, przyjdzie pora wracać. W górach łatwo się zamyślić, ale i w żadnej myśli nie można się tak do końca zatopić, dopóki nie jest się na nizinach. Za to też kocham góry – w naturalny sposób każą żyć, przetrwać.

 

Wstaję więc z zimnego niczym grób kamienia i idę ku sanktuarium na Wiktorówkach, zdecydowana nie utknąć na zawsze w górach. Przemykam przez kładkę na górskim strumieniu, przeskakuję drewniane stopnie prowadzące tym razem w dół. I oto jestem – na Wiktorówkach.

 

Siedzę i czuję

 

Dobrze mi tu. Tak dobrze, że właściwie mogłabym się stąd w ogóle nie ruszać. Taka wdzięczność. Za to kim, byłam, jestem, co odmieniłam, co zaakceptowałam, co przeżyłam, kogo znałam i kto ze mną małą czy już „dużą” był, czy po dziś dzień jest, a może dopiero nadejdzie. Taka wdzięczność, że te góry, te łąki, te drzewa… Och, jak ja kocham drzewa, wszyscy moi bliscy od zawsze też kochali drzewa. Mimo że nie wyprawiali się na samotne wyprawy wśród drzew jak ja. I drewniane kapliczki, kościółki ludowo stylizowane, sanktuarium, w którym jest i mistycznie, i swojsko zarazem. W święta rozbrzmiewa ono góralskimi śpiewami – takich pieśni religijnych nie usłyszycie nigdzie, tylko na Podhalu, słowo daję. Ale w zwykły dzień jest tak, jakby się weszło do rzeki czasu i było się przez nią obmywanym. Ty siedzisz czy klęczysz, jak wolisz, co Ci bliższe, naprzeciwko Ciebie symbol sacrum, dookoła żywioły, dźwięki przyrody i kroki pielgrzymów takich, jak Ty albo podobnych. Siedzę, siedzę, dumam i czuję: jak ja kocham tu być. Dobrze mi tu, tak dobrze, że mogłabym się stąd nie ruszać. Czuję się ukochana, otoczona opieką, w jakiś cudowny sposób celebrowana, chociaż nie siebie tutaj przecież kontempluję, ale raczej przed świętymi chylę czoła. Czy wierzę, w co wierzę…? To drugorzędna sprawa. Lecz tak – tak, wierzę… w miłość, która w proch nigdy się naprawdę nie obraca.

Schronisko górskie, fot. domena publiczna

Ona, ja, ona

 

A potem wracam. Lubię to skupienie na powrocie. To zasłuchanie w szumie wiatru, w rytmie kroków, plusk strumienia i tak dalej. Że coraz więcej cieni, coraz ciemniej, że czasem kogoś minę na drodze i wymienimy się bladymi, zmęczonymi uśmiechami, a czasami nawet bezgłośnie nie powiemy nic. Że czasem idę jak przez pustkowie, że tylko ja i las. Że pamiętam, jak szliśmy całą czwórką, mama, tata, siostra i ja, w moim dzieciństwie i jak wiele lat później jako studentka zabierałam w góry wszystkich mężczyzn, w których danym momencie szczerze uwierzyłam, a przynajmniej chciałam zabrać czy być zabrana. I pamiętam moje przyjaciółki, z którymi siadałam wieczorami z kubkiem grzanego wina w dłoniach, pewna i pogodna niczym w kobiecym kręgu od zarania świata.

 

Jestem sama i nie sama. Myślę o tym, kogo spotkam, choć nikogo przy mnie nie ma. „Nigdy nie będziesz szła sama” – przejmująco skandowały jakiś czas temu w miastach tłumy, w zupełnie innym kontekście, innych okolicznościach. A ja idę sama, co ciekawe, jakoś nie narzekam. Może wiem, że jest ze mną Matka Ziemia. Jest, bo idę i buty zapadają mi się w ziemi, a światło pada na twarz. Naprawdę mogłabym tak iść bez końca.

 

I jest wreszcie i Stara Roztoka. Odpoczywam na polanie przed schroniskiem, cieszę się, że w pobliżu ciepło, gwar, śmiech. Że zaraz obmyję utrudzone ciało, że coś sobie dobrego zjem. Że to będzie coś, co ktoś zrobił pracowicie własnymi rękoma i nie jest foliowane i z pieczątką sugerowanej daty do spożycia. Że poczuję zapach świeżych ziół. Że ułożę się w łóżku z dobrą książką lub równie dobrymi marzeniami. Że poczuję, jak wyciągam się wygodnie, a czysta pościel otula spracowane mięśnie. Że otaczają mnie piękno i prostota, a za oknem nadal są moje ukochane drzewa, że póki tam są, jestem bardzo bezpieczna. Ale nim będzie „zaraz”, jest jeszcze „teraz”. I w tym „teraz”, o zmierzchu, sarenka na moich oczach przemierza polanę, przechodząc z jednych zarośli do drugich. Idzie sama, ale nie jest sama. Jestem ja, jest ona. I są drzewa. Co za dar!

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.