Maciej Harna: Góra to symbol samotności i ideałów
Maciej Harna, gitarzysta, muzykolog, multiinstrumentalista, nauczyciel szkoły muzycznej i akademicki, lirnik z Sanoka. Gra na arabskiej lutni oud, lirze korbowej i innych instrumentach strunowych oraz eksperymentuje, wykorzystując daxaphon i looping. Jest twórcą multiinstrumentalnej grupy world music – Orkiestry Jednej Góry Matragona. Współpracuje z wieloma zespołami lub je współtworzy, jak ostatnio nagradzany zespół Wernyhora wykonujący tradycyjną muzykę pogranicza polsko-ukraińskiego. Przede wszystkim jednak mieszka wśród gór i je kocha. Z nimi najbliżej związana jest jego muzyczna twórczość.
Dorota Pietrzyk: Jesteś także etnomuzykologiem. Czy to góry wpłynęły na obranie takiej specjalizacji?
Przede wszystkim zachowuję tradycję po rodzicach, którzy byli przewodnikami beskidzkimi i bieszczadzkimi. Zwłaszcza tata, który był goprowcem i jednym z pionierów grupy bieszczadzkiej. No i urodziłem się w otoczeniu gór. Wokół mnie, gdzie tylko sięgnę wzrokiem, widzę góry. Może niezbyt wysokie, ale piękne…
To Pogórze Dynowskie, o ile dobrze pamiętam?
Tak, ale Sanok jest jeszcze otoczony grupą Gór Słonnych. To właśnie te góry, bardziej niż Bieszczady, dostarczyły mi niezwykłych wrażeń, będących podstawą moich muzycznych inspiracji.
Co jest takiego inspirującego w Górach Słonnych?
Wiesz, że studiując w Krakowie byłem, tak jak ty, mocno związany ze środowiskiem gitarowym. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że jest tyle różnorodnej muzyki, której jako gitarzysta nie będę mógł zgłębić. Przyszło mi więc do głowy, gdy powróciłem do Sanoka, by założyć zespół muzyczny. Powstała grupa Matragona, grająca na różnego rodzaju instrumentach etnicznych, będąca wypadkową moich zainteresowań. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, ucząc się jako etnomuzykolog o różnych instrumentach, że na większości z nich będę kiedyś grał!
Skąd się wzięli muzycy Matragony? Przyszli do domu kultury na Twoje zajęcia?
Przyszli ludzie zafascynowani brzmieniem, dźwiękiem. Nie myślałem początkowo o graniu jakiejś konkretnej muzyki. Uważałem, że to nie jest naturalne, udawać w Polsce Hindusów lub muzyków andyjskich. Stwierdziłem, że możemy tworzyć muzykę od początku, grając na instrumentach etnicznych przy zachowaniu dla nich pełnego respektu.
Chodziło o to, że gdy na przykład chcieliśmy użyć tabli, to zanim wzięliśmy ten instrument do ręki, staraliśmy się poznać jego brzmienie oraz całą tradycję muzyczną, z której pochodził. Obserwowaliśmy technikę gry, czym się różni gra na nim od grania na innych bębnach. Udało mi się zaszczepić tę pasję u młodych ludzi, którzy się pojawili w domu kultury. To byli koledzy z podwórka, nie uczniowie ze szkół muzycznych. Często byli już w takim wieku, że na szkołę muzyczną było za późno. U niektórych zdolności i pasja muzyczna były tak silne, że szybko nadrobili braki i pokończyli nawet studia muzyczne.
A wracając do Gór Słonnych. Czy góra Matragona leży w paśmie tych gór?
Nie, Matragona to jest góra w Bieszczadach. Góra to symbol stałości, siły, samotności i ideałów. Staraliśmy się grać cały czas własną muzykę, a jeżdżąc na zgrupowania pod „naszą” Matragonę, inspirowaliśmy się górami, ich przyrodą, słyszanymi dźwiękami. Tam eksperymentowaliśmy, szukając dźwięków, tworząc własne instrumenty.
Pamiętam, jak graliście w cysternie na wodę.
Tak, to było w Bieszczadach, niedaleko Matragony. Opuszczony PGR pozostawił zakopaną cysternę. Odkopaliśmy ją, znaleźliśmy właz i stała się czymś w rodzaju studia nagraniowego. Graliśmy tam z uczestnikami warsztatów, a także nagrywaliśmy w niej muzykę do spektakli.
I z kapiącą wodą!
Tak, były projekty, w których grała sama kapiąca woda. Cysterna, znajdująca się kilka metrów pod ziemią, miała akustykę jaskini, fala dźwiękowa krążyła i odbijała się od ścian. To było bardzo ciekawe zjawisko akustyczne.
To jaki miała kształt ta cysterna?
To był walec, wielkości autobusu. Oczyściliśmy ją, zrobiliśmy podłogę. Okazało się jednak, że ta cysterna najlepiej brzmi, kiedy jest w niej mało ludzi, a najlepiej jak nie ma nikogo. Zrobiłem instalację, zawieszając różne kropelkofony, pod którymi stały odwrócone do góry dnem, różnej wielkości emaliowane garnuszki. To tworzyło dźwiękową aurę, którą wykorzystaliśmy na naszej płycie „Budzenie góry”. To było prawdziwe budzenie góry – Matragony, która przez wiele lat nas inspirowała. Także wielu innych ludzi, którzy przyjeżdżali na warsztaty. Byli to często amatorzy, którzy później stali się muzykami, lub znaleźli swoje drogi związane z górami.
A kiedy zaczęły się Twoje przymiarki do nowych instrumentów?
Najpierw marzyłem, kiedy na przykład usłyszałem arabską lutnię, by móc chociaż raz na niej zagrać. Zaczarował mnie jej dźwięk! Wrażliwość na dźwięk to podstawa muzyki, tworzonej przez Matragonę. Gdy udało mi się wreszcie zdobyć lutnię oud, powoli zacząłem uczyć się na niej grać. Potem grałem jeszcze na kilku orientalnych instrumentach.
I wtedy zacząłeś tworzyć muzykę związaną z innymi górami?
Tak, płyta „Trans silvaticus” powstała w mojej głowie wtedy zanurzonej w kulturze Rumunii. To był bardziej osobisty mój projekt, który stał się wynikiem przeżyć, gdy zaprzyjaźniłem się z transylwańskimi dziećmi ulicy.
Po wysłuchaniu tej muzyki pojechaliśmy z mężem i synem drogą, którą wyznaczyłeś nam Ty i Twoja płyta. Pamiętasz, podałeś nam miejsca, w których byłeś i pojechaliśmy po Twoich śladach! Tak silnie na nas podziałała ta muzyka!
Zachwyciłem się tymi dziećmi. Pracowały jako roznosiciele gazet, głównie w pociągach. Ci malcy mieszkali na stacjach kolejowych!
To tak jak uczestnicy Twoich warsztatów. Też śpią w starej stacji kolejki leśnej!
To przypadek. Kolega mojego brata był pracownikiem kolejki. Pojechaliśmy tam z zespołem, bo najważniejsze było dotknięcie tej zupełnie dzikiej wtedy jeszcze w tym miejscu przyrody. W takim całkowitym oderwaniu od rzeczywistości – nie ma tam nawet zasięgu telefonii komórkowej! Niestety, dzisiaj trochę się to zmieniło. Początkowo kolejka miała jeden wagonik i przyjeżdżała tylko raz dziennie. Teraz wagoników jest kilka, a kolejka w sezonie kursuje nawet dziesięć razy dziennie!
Gdy kolejka odjeżdża, powraca cisza. Możecie rozstawić instrumenty i grać na polankach, w lesie, a nawet na torach!
Stacja w Balnicy została zakupiona przez tego kolegę i funkcjonuje jako schronisko.
Poza kolejką nie ma dojazdu do schroniska?
Niestety, od czasu gdy rozpoczęły się prace leśne pod Matragoną – jest droga. Przy dobrej pogodzie, gdy nie ma deszczu i błota, można już do schroniska dojechać. Cywilizacja dotarła pod Matragonę…
A warsztaty i spektakle pod gwiazdami?
To dla niespokojnych i poszukujących dusz. Nie tylko dla muzyków. Dla ludzi, którzy boją się otworzyć przed innymi. Pozwalamy im być zamkniętymi do pewnego stopnia. Chcemy, by się czuli dobrze i bezpiecznie. By dźwięki, które usłyszą na przykład w nocy na specjalnie przygotowywanym nocnym graniu, fascynowały, odciągając ich od smartfonów, od mediów, którymi są przebodźcowani. Staramy się pokazać, że muzykę można połączyć z odgłosami gór, lasu, strumienia. Uczymy takiej muzyki, która praktycznie stapia się z przyrodą, gdy w pewnym momencie nie słyszymy już, kiedy gra człowiek, a kiedy przyroda, góry…
Przyglądam się teraz tym matragońskim pięciu płytom i widzę, że każda nich jest związana z górami! Na płycie „Tańce zmierzchu” jest taki utwór „Wiosna Gór Słonnych”. Te Góry Słonne powróciły kilka lat temu w twórczości zespołu. W ręce mojego ojca – złotnika wpadła kiedyś moneta, która okazała się złotą monetą celtycką. Ocalił ją od zagłady i jest ona dzisiaj ozdobą muzeum sanockiego oraz cennym świadectwem o grupie Celtów – Anarti, którzy przywędrowali z rumuńskiej Dacji w okolice Sanoka. Moneta była jedną z pierwszych oznak bytności Celtów w tutejszych górach. Zwłaszcza góra zwana Fajką nosi ślady ich pobytu.
Wpadliśmy na pomysł, by muzyką opowiedzieć o tej kulturze z IV wieku przed naszą erą. Jest to całkowicie nasza muzyka. Jedynym nawiązaniem do Celtów jest brzmienie harfy – chociaż nie celtyckiej, tylko średniowiecznej. Płyta „Anarti” opowiada przede wszystkim o Górach Słonnych. Ich nazwa pochodzi od obecnych tutaj źródeł solankowych. To one podobno przyciągnęły Celtów. Nagraliśmy również historyjkę – film opowiadający o Anarti.
A Twój nowy zespół Wernyhora?
Matragona zawiesiła działalność, ale mam nadzieję, że duch ludzi poszukujących dźwięku nie zaginie. Warsztaty pod Matragoną w tym roku się odbędą i serdecznie na nie zapraszam.
Wernyhora jest zespołem, który rozwinął się w czasie pandemii. Z wokalistką Darią Kosiek, skrzypaczką Anią Oklejewicz, sam grając na lirze korbowej, znowu pokusiłem się o eksperyment. Wykonujemy muzykę dawnych mieszkańców okolicznych gór – Bojków i Łemków, ale nie na zasadzie rekonstrukcji tradycji, tylko nowego sposobu ich podania, z całym szacunkiem do oryginału pieśni, które w niezmienionej wersji wykonuje Daria. Akompaniujemy jej, używając współczesnych brzmień oraz szukając nowych form artykulacji. Poszliśmy w kierunku dźwięków naturalnych, chociaż myślałem o elektronice.
Ania gra na gambie i średniowiecznych skrzypcach – vielle, fascynuje ją muzyka dawna. Połączenie tych brzmień z lirą korbowa wydaje się interesujące.
Ono jest interesujące! Świadczy o tym nagroda na organizowanym przez radiową Dwójkę festiwalu Nowa Tradycja, na którym zdobyliście pierwsze miejsce.
Doceniono sposób przywołania zapomnianych pieśni Bojków i Łemków. Pochodzą z zapisów Kolberga, moich nagrań terenowych, ale i Tomek, nasz menedżer, przywozi nagrania z ukraińskiej strony Bieszczadów i z Zakarpacia, spod granicy rumuńskiej. My dorabiamy do nich jakby aranżacyjne, skromne opakowanie, by ta muzyka była ciekawa dla współczesnych słuchaczy. Właśnie czekamy, bo lada dzień ukaże się nasza nowa płyta, która jest nagrodą specjalną Nowej Tradycji. Profesjonalne nagranie w radiowym Studiu S-4 – spełnienie marzeń niejednego zespołu.