Wyrzuć to wszystko
O tym, jak wielu rzeczy trzeba się czasem pozbyć, by zrobić miejsce na szczęście, na podstawie autentycznej historii z Zakopanem w tle, pisze Anna Markiewicz
Dawno, dawno temu, w wysokiej wieży żyła samotna królewna. Nikt jej tam nie uwięził, mogła wyjść, kiedy chciała, lecz jakoś nie miała ochoty. Była ładna, miała piękne stroje i wszystko, co potrzebne, by żyć przyjemnie i komfortowo. Dlaczego więc smutniała coraz bardziej? Przestała przeglądać się w lustrze, bała się przygarbionej postaci, która patrzyła na nią pustym wzrokiem. Unikała spotkań z ludźmi. O czym miałaby rozmawiać, kto przejąłby się jej smutnym życiem? Tkwiła więc w wieży, nie marząc nawet o księciu wybawicielu. I tak nie wspiąłby się do jej zawsze zamkniętych i zasłoniętych okien. Domofon też był wyłączony.
Moment, jaki domofon? W zamkowej wieży? Tak. Dawno, to było siedem lat temu. Królewną byłam ja, a wieżą przytulne mieszkanko w stolicy. Po serii trudnych wydarzeń wszystko przestało mnie cieszyć. Potrafiłam ubrać się elegancko i z klasą, ale dokąd miałam wyjść – śmieci wynieść? Najchętniej sama wskoczyłabym do kontenera i zasunęła za sobą klapę. Przestałam brać do ręki telefon, pusty pasek powiadomień dotkliwie uświadamiał mi, że świat o mnie zapomniał.
Resztką sił zdobyłam się na odwagę, by wyjść do ludzi. Ci, którzy mieli cierpliwość mnie wysłuchać, pomogli mi wcielić w życie szaloną wizję, która zbiegiem okoliczności zarysowała się na horyzoncie. Wyprowadzka do Zakopanego. Na stałe. Od pomysłu do realizacji minęły dwa tygodnie. Królewna spakowała piękne ubranka, wiolonczelę, całe gospodarstwo domowe, kwiatki i książki – i pojechała do królestwa za górami, za lasami… W sumie to jeszcze przed górami. Jednak na pewno w innej strefie klimatycznej. Nowe lokum widziałam tylko na zdjęciach, pieniędzy miałam dość na przetrwanie tygodnia. Tu zaczyna się właściwa historia. O tym, jak minimalizm ocalił mi życie. Więcej, sprawił, że nabrało barw, jakich dotąd nie widziałam.
Bez odwrotu
Z rozbawieniem wspominam swoje początki pod Tatrami, głównie jednak gratuluję sobie instynktu, który wskazał mi drogę. Świadomość, że dla miejscowych byłam białą kartką, była ekscytująca. To nie była fanaberia z cyklu „życie może być piękne, tylko wyjedź w Bieszczady, kup kozy i chałupę (i wróć po roku)”. Nie miałam dokąd wracać, mogłam przystosować się albo zginąć. Na pierwszy ogień poszła dieta. W sklepie na Harendzie nie było pesto, sosu sojowego ani polędwicy wołowej. I tak nie byłoby mnie na nie stać. Prawie wszystko wydałam na wtyczki zapachowe do kontaktów, bo w mieszkanku wydzielonym z drewnianej willi unosił się intensywny zapach… owcy. Czy była to woń świeżej farby, czy starej wykładziny, z której sterczały gwoździe? Na zdjęciach wyglądała jak dębowy parkiet. Szybko poznałam mankamenty nowego miejsca. W stuletnim budynku było bardzo zimno. Przyjeżdżali na plenery niesforni studenci krakowskiej ASP, którzy balowali całe noce. Jednak coraz bardziej mi się tu podobało. Pięć minut drogi od domu odkryłam łąkę, z której widać całe Tatry. Na posesji obok mieści się Muzeum im. Jana Kasprowicza. Poznałam jego kustoszkę i od razu w jej mądrych zielonych oczach zobaczyłam to, co mnie samej pozwoliło wkrótce odrodzić się na nowo. Spokój, radość z najprostszych rzeczy i ogromny dystans do siebie.
Nowa ja
Dopiero w Zakopanem nauczyłam się zachwycać ludźmi. Rozmawiałam z każdym i poznawałam różne odcienie życia na Podhalu. Nowi znajomi nosili się przede wszystkim ciepło, z początku nie umiałam więc odróżnić, czy to dyrektor, czy ochroniarz. I całkiem mi to pasowało. Wkrótce i ja przestałam zwracać uwagę na to, czy w śniegowcach wypada przyjść na koncert, czy beżowe rękawiczki pasują do szarej czapki. W Warszawie jej nie nosiłam, zależało mi na nienagannej fryzurze. Wyprowadzając się po roku z mieszkanka na Harendzie, oddałam księdzu z parafii obok dwa wielkie wory eleganckich ciuchów, szpilek, torebek i tak symbolicznie pożegnałam się z dawną wizją samej siebie.
W Zakopanem w pełni rozkwitła moja pomysłowość. W oknach nie było karniszy, zrobiłam je więc sama z listewek i sznurka. Nie miałam zasłon, ale znakomicie sprawdziły się prześcieradła i obrusy. Brakowało mi szafy, kupiłam więc za grosze konstrukcję z rurek i szmatek, która czasem zawalała się w środku nocy. Nauczyłam się z tego śmiać. I z tego, że czasem spałam w polarze, czapce i trzech parach spodni. Gdy kolejny raz dumnym krokiem wkraczałam do sklepu po najtańszy chleb i pudełko pasztetu podlaskiego, nie rozpaczałam nad sobą. Cieszyła mnie gwara ekspedientek, po drodze słuchałam kosów nad strumieniem i robiłam zdjęcia owieczkom. Dzieliłyśmy się jedzeniem z koleżanką. Nawiasem mówiąc, miałam wtedy świetną figurę. A niedawno dowiedziałam się, że pisarz Michał Choromański podobno wyleczył się… biedą. Początkowo w Zakopanem mieszkał w komórce obok chlewika, nie miał co jeść, a uboga dieta doprowadziła do redukcji gnębiącej go gruźlicy kości –na tyle, że uniknął amputacji nogi.
Prawda, nie pozory
Mając tak niewiele, co miesiąc kombinując z czego zapłacę kolejny czynsz, podejmując się przeróżnych zajęć, nie traciłam wiary, że dam sobie radę. Lubię patrzeć na grań Orlej Perci. Gdy wątpię we własną wytrwałość, przypomnienie sobie, ile razy tam stałam, dodaje mi sił. Podobnie świadomość, że nie każdy miałby odwagę zrobić to, co ja. Na początku pomogło mi wiele osób, choć dopiero co je poznałam. Będę im wdzięczna do końca życia. Czy doceniali moją determinację? A może rozbrajał ich naiwny entuzjazm nowicjuszki? Stopniowo dorobiłam się też wrogów. Podziwiam ich. Jak prawdziwy jest gniew, z którym zrywają wszelkie więzy, by dwa lata później zadzwonić i po prostu zaprosić na koncert. Już wiem, że nie muszę mieć wielu znajomych, ani rozpaczać, że z kimś mi nie po drodze. Tu nic nie jest na zawsze i na pewno.
Gdy poczułam się silniejsza, zaczęłam odbudowywać więzi z Warszawą. Przyjeżdżałam grać koncerty. Patrząc na koleżankę, która podczas dwóch tygodni prób codziennie miała inne botki, zrozumiałam, że się zmieniłam. Podróżuję z jedną, średniej wielkości walizką i jej zawartość musi mi wystarczyć nawet na miesiąc. W Zakopanem i tak ludzie patrzą tylko w oczy. Nauczyłam się wytrzymywać te uważne spojrzenia. Niczego tu nie ukryję, jakby w górskim powietrzu ludzie ostrzej widzieli emocje, intencje, nastroje.
Czy minimalizm, który świadomie wybrałam w Zakopanem, oznacza ascezę? Bez przesady. W rzadkich okresach lepszej prosperity finansowej lubię dobrze zjeść, kupić ubranie, coś do domu. Jednak rozważam, czy naprawdę tego potrzebuję. Nie kieruję się tylko ceną. Porządne buty, gdy brnę przez zaspy, bardzo mnie cieszą, nie przeziębię się. Ale już np. mój górski plecak ma 21 lat. Nie postrzegam rzeczy jako symboli statusu. W Zakopanem najbogatsi ludzie chodzą w polarach i sportowych spodniach. Prestiżowa jest jedynie kurtka z naszywką TOPR, ale tę mogą nosić nieliczni. Oraz paradny strój góralski – ale tylko dla górali, przebierańcy nie wzbudzają szacunku, tylko wesołość.
Mój wybór
Co zyskałam na tak wielkiej zmianie stylu życia? Zauważyłam, ile czasu i pieniędzy oszczędzam, nie krążąc godzinami po galeriach handlowych i marketach. W Zakopanem jest bardzo mało sklepów, jeśli nie znajdę potrzebnej rzeczy, zostają zakupy online. Nie prasuję bluzek, nie układam fryzury, maluję się, gdy chcę, a nie zawsze, wychodząc z domu. Mniej potrzeb to mniej pieniędzy, które trzeba zarobić, by przeżyć. Mam czas, by wyjść na spacer bez specjalnej okazji. Zatrzymuję się, by pogadać na ulicy ze znajomym, zrobić zdjęcia. Wreszcie się wysypiam. Szybko też zrozumiałam, że w Zakopanem dzieje się zbyt wiele, bym dała radę być wszędzie, poznać wszystkich. Jednak miłe jest to, że mogę zajmować się tutaj wieloma rzeczami i czuję się rozumiana. Akurat pod tym względem miejscowi są wręcz… żarłoczni. Mają wiele zawodów, pasji. Jakby byli bardziej świadomi, że jeśli czegoś nie spróbują w tym życiu, to drugiego nie będzie.
Pełna harmonia
Zdarzyło mi się spędzać samotnie święta Bożego Narodzenia. Nie czułam się źle. Wystarczała mi świadomość, że wokół mnie jest pięknie, cały świat dziękuje za dobrą nowinę, a pierwszą gwiazdkę widzę nad granią Orlej Perci. Jeśli czegoś mi brakuje w kolekcji podhalańskich przeżyć, to tylko pasterki na Wiktorówkach, nigdy nie udało mi się tam dotrzeć. W sylwestra nie ciągnęło mnie pod słynną scenę, ale na Bachledzki Wierch tak. Nad górami świecił księżyc, miasto pulsowało fajerwerkami od Kościeliska po Poronin. Rozmawiałam z ludźmi grzejącymi się przy ogniskach. Do domu wróciłam z fioletową od mrozu twarzą, ale szczęśliwa. Dawniej martwiłam się, że nikt nie zaprosił mnie na imprezę, nie mam kreacji. Przestało to mieć znaczenie.
Spuścić z tonu
Pod Tatrami wiele rzeczy dzieje się spontanicznie, nie zawsze człowiek wygląda i czuje się wyjściowo. Rzadko kto ma dom jak katalog mebli i pełną lodówkę, ale to nie wstyd. Widuję tu skromniejsze samochody niż w Warszawie, częściej za to pada propozycja podwiezienia, czasem od obcych osób. Ważna jest rozmowa, a ta może trwać wiele godzin, dotyczyć spraw istotnych, zostawiając na zawsze ślad w pamięci. Jakby tych, którzy tu żyją, łączyła jakaś niewidzialna nić porozumienia. Może trzeba tu żyć, by zrozumieć, że ulewa to wystarczający powód, by się spóźnić? Że bus czasem pojedzie inną drogą albo wcale? W ładny dzień wybacza się przełożenie planów, żeby pójść w góry. Gdy idzie halny, lepiej uwierzyć, że znajomy jest nie w humorze i zejść mu z drogi. Wyrozumiałość może sprawiać przyjemność. Nie trzeba zawsze być w najwyższej formie i żądać tego od innych. Chyba że ktoś zgrywa autorytet i sam się prosi o krytykę. Wśród zakopiańczyków łagodnieję, nabieram dystansu. Zamiast robić awanturę o myszkę w mieszkaniu, zaczęłam stawiać jej talerz z kaszą, by oszczędziła moje pierniczki i nuty. Nie wkurzam się już o nieodśnieżone chodniki, chodzę jezdnią z latarką w ręku, gdy nie da się inaczej. Bo przecież w Zakopanem prawo się nie przyjęło, jak głosi znana maksyma. I to jest takie piękne.
Jest dobrze
Zakopiańczycy nauczyli mnie, że nie warto narzekać. Każda pora roku, każda sytuacja ma swoje zalety. Zasypane śniegiem jezdnie i chodniki? Chodzi się trudno, jak po piachu na plaży, ale jest cicho i można ciągnąć sanki. Spadły liście z drzew? Lepiej widać zza nich góry. Są turyści, świetnie, kasa płynie szerokim strumieniem, można się pośmiać z ich naiwnych pytań. Nie ma, jak cudownie, nareszcie nie ma korków i kolejki w Biedronce. Bus przyjechał, będę szybciej w domu i pożartuję z kierowcą. Nie przyjechał, pójdę piechotą i będę zdrowsza. Wydaje się to oczywiste, ale każda wizyta w stolicy przypomina mi, że nie jest.
Minimalizm zakopiański to także proste reguły gry, dla wielu naturalne jak oddychanie. Żyj i daj żyć innym. Daj ludziom wolność, a sami wrócą. Nie oczekuj wiele, to dostaniesz więcej. Odchodź z honorem i nie trzaskaj drzwiami za mocno. Ludzie nie skaczą sobie do gardeł w kwestiach politycznych, szczepionkowych, religijnych. Mają swoje poglądy, wbrew pozorom mocno spolaryzowane. Jednak nie zwierzają się byle komu i sami nie wypytują. To ułatwia skupienie się na tym, co łączy. Polubiłam tę dyskrecję, powoli budowane zaufanie więcej znaczy. Odzwyczaiłam się od nieproszonych rad, kontroli, od świata opartego na pozorach, roszczeniach i pretensjach. Spod Tatr wywiał je halny i większość za nimi nie tęskni. Po kilku latach w Zakopanem boli mnie, mocniej niż dawniej, brak życzliwości, podejrzliwość, przypisywanie z góry złych intencji. Czy mnie, czy innym. To emocje, które nie zostawiają już miejsca na zachwyt światem, drugim człowiekiem. Z początkiem nowego roku warto wyrzucić je z życia. Jak ja wyrzuciłam kolekcję butów na szpilkach.