Zwyczaje z innej bajki
Kiedy myślimy o zwyczajach i tradycjach, zwykle pierwszym skojarzeniem są święta, które wielu z nas zna najlepiej. Boże Narodzenie – pierwsza gwiazdka i pasterka. Wielkanoc – święconka i poranna rezurekcja. To wszystko jest nam dobrze znane, dlatego postanowiłem opisać kilka zwyczajów z zupełnie innych rejonów świata. Niekoniecznie świątecznych, za to dość… zaskakujących.
Nie baw się jedzeniem!
Zupa pomidorowa jest tą, którą podobno lubi większość Polaków. Włosi hołubią ten owoc (tak, pomidor jest owocem!) robiąc z niego m.in. aromatyczny sos do makaronów i pizzy. Zaś Hiszpanie… nimi rzucają. La Tomatina – coroczna pomidorowa bitwa ma miejsce w Walencji i można śmiało powiedzieć, że ojcem tego zwyczaju jest przypadek. Pierwsze pomidorowe starcie odbyło się podczas parady „Gigantes y cabezudos” w 1945 r., w trakcie której po dziś dzień eksponowane są olbrzymie figury postaci związanych z tamtejszą mitologią oraz historią. Co to ma wspólnego z mięsistą czerwoną bulwą? Pomidor stał się amunicją podczas przepychanek między uczestnikami parady a osobami, które chciały wziąć w niej udział. Gdy jeden z uczestników upadł podczas „energicznej wymiany zdań”, pozostała młodzież postanowiła wykorzystać do obrony lub ataku to, co aktualnie było w asortymencie pobliskiego sklepu. Obrzucali się pomidorami tak długo i wytrwale, aż zostali ukarani przez władze, płacąc grzywnę za zniszczoną własność sklepikarza. Najwyraźniej nie zniechęciło to ich zbytnio, bo już rok później powtórzyli ten sam scenariusz, przezornie zaopatrując się w pomidory we własnym zakresie. Od tamtej pory ten niecodzienny festiwal jest stałym punktem w kalendarzu miejscowości Buñol. Jeśli chcecie zobaczyć to na własne oczy (albo uniknąć pomidorowego bombardowania), pamiętajcie, że dzieje się to w ostatnią środę sierpnia. To, że nie samymi pomidorami żyje człowiek, widoczne jest podczas „zabawy jedzeniem” na Słowacji, gdzie gospodarz w trakcie świątecznej wieczerzy nabiera na łyżkę odrobinę jednej z licznych z potraw i rzuca zawartością pod sam sufit. Podobno im więcej potrawy zostanie na suficie, tym więcej szczęścia spotka wszystkich mieszkańców domu. Mam wrażenie, że w polskiej wersji tego zwyczaju najlepiej sprawdziłaby się kapusta z grochem albo sałatka jarzynowa. To tyle odnośnie do jedzenia. Nie popieram nadmiernego marnowania żywności. Strach pomyśleć, co na taki stan rzeczy powiedziałyby nasze gospodarne babcie?
Bezpieczeństwo przede wszystkim!
W wielu regionach naszego kraju funkcjonuje nadal zwyczaj, że to matka chrzestna kupuje szatę i buty, które dziecko będzie mieć podczas chrztu. Ma to zapewnić malcowi dobrobyt. Rodzime sposoby na lepszy start dla berbecia są jednak niczym przy tym, jak się dba o bezpieczeństwo (to słowo klucz) oraz jak najdłuższe życie i zdrowie (zapamiętajcie to!) dzieci, które nie ukończyły jeszcze drugiego roku życia, w Indiach. W niektórych wioskach przewodnik duchowy nadal zabiera malucha na dach świątyni, po czym zrzuca go z wysokości, a dziecko ląduje na rozpostartym prześcieradle, trzymanym przez mężczyzn z rodu. Ono po takim lądowaniu ma mieć szczęście w życiu, natomiast dla nich zwiastuje to dobrobyt. Mam pewne wątpliwości co do skuteczności tego rytuału. Zresztą chyba nie tylko ja, bo mimo że jest on znany od 700 lat, w 2009 r. został wydany zakaz takich praktyk. Pomimo upływu czasu i rozwoju medycyny (rytuał ten miał wyleczyć, na tamten czas, chore nieuleczalnie dzieci) zakaz ten bywa regularnie łamany.
To niejedyny zaskakujący dla nas zwyczaj. Hiszpanie (tak, ci od rzucania pomidorami) urządzają co roku skok przez płotki – z tą różnicą, że rolę płotków odgrywają niemowlęta urodzone w ostatnim roku. Tak świętuje się obchody Bożego Ciała w Burgos. El Colacho jest praktykowane od czasów oświecenia i nadal ma się dobrze. Dzieci kładzie się na materacach umiejscowionych na trasie procesji, a skoczkiem jest ubrany w pomarańczowo-czerwony strój mężczyzna, symbolizujący diabła. Jego atrybutami są witki i kastaniety. Oba te artefakty są symbolami oczyszczenia. Same skoki mają uwolnić dzieci od grzechu pierworodnego. Dziwne? A jednak się dzieje! Dzieciaki nie mają lekko nawet wtedy, gdy już wyrosną z wieku rzucania nimi lub skakania przez nie. Dorastający chłopcy wywodzący się z jednego z rdzennych ludów Amazonii muszą znieść kąsanie przez mrówki, aby dowieść, że z chłopców stali się pełnoprawnymi wojownikami. Mrówki? – zapytacie. Owszem. Takie, których ugryzienie przypomina postrzał z broni palnej. Otumanione, wkładane są do specjalnie przygotowanych roślinnych rękawic, a gdy na powrót stają się aktywne, wówczas chłopiec (jeszcze nie wojownik) wkłada tam ręce i musi wytrzymać aż 10 minut bólu. Ten drastyczny rodzaj inicjacji ma 20 etapów! Ze względu na bolesność trwa ona nawet kilka lat i zależy od determinacji kandydata.
Szlachetnie aż do krwi
Bolesne jest też niewątpliwie ukrzyżowanie, które ma miejsce na Filipinach w Wielki Piątek. Każdego roku wybierani są ochotnicy z kilku miejscowości, którzy zostają przybici do krzyża na terenie za miastem, prawdziwymi, przeszywającymi ręce i stopy na wylot gwoździami. Zanim to nastąpi, odwzorowywana jest droga krzyżowa, a więc dźwiganie ciężkich drewnianych konstrukcji dokładnie tak, jak miało to miejsce za czasów Jezusa. Ukrzyżowany zmywa z siebie tym aktem wszystkie grzechy.
Czymże przy tych zwyczajach jest nasz swojski śmigus-dyngus czy przebierańcy z diabłem i turoniem w rolach głównych, którzy siali postrach w dzieciństwie naszym czy naszych rodziców? Jeśli wziąć pod uwagę różnice kulturowe, nasze tradycje to bułka z masłem. Zachowamy zdrowie i bezpieczeństwo, bo nikt nami nie rzuca. Nikt też nie każe nam udowadniać męskości poprzez ból ani zbawiać duszy, torturując dobrowolnie ciało. Wreszcie nikt nie marnuje jedzenia, bo, jak wiadomo, wszystko należy zjeść. Zwłaszcza w święta. Wesołych…