Wszystko się może wydarzyć [wywiad z Włodzimierzem Nurkowskim]
Opera Krakowska przygotowała nową świąteczną produkcję dla małych i dużych. Premiera spektaklu Giana Carla Menottiego Amahl i nocni goście odbędzie się 29 listopada 2025 roku. Rozmawiamy z reżyserem Włodzimierzem Nurkowskim o kulisach pracy nad premierą.
Najnowsza produkcja, którą realizuje Pan w Operze Krakowskiej, to mało znany spektakl świąteczny „Amahl i nocni goście”. Głównym bohaterem jest chłopiec. Jaki jest Amahl?
Amahli mamy trzech. Są kompletnie różni. Oczywiście będą wykonywać tę samą rolę, ale to będą zupełnie inne postaci, inne charaktery. Mają kompletnie odmienne temperamenty i to będzie słychać i widać. Zależało mi, żeby to podkreślić. Są ciekawymi osobowościami i naszym obowiązkiem jest z tego skorzystać.
Jak się Panu pracuje z dziećmi?
Pracując z doświadczonymi aktorami czy adeptami sztuki śpiewaczej, mogę odwoływać się do pewnych bogatych kontekstów, korzystać z profesjonalnej terminologii. Wyobrażenia dorosłych artystów są bardziej dojrzałe, bo już zebrali jakiś bagaż doświadczeń, a dzieci mają te doświadczenia jeszcze niewielkie, i to jest pewien problem. Z drugiej strony praca z dziećmi to poruszanie się po terenie dziewiczym. Gdy uda się uruchomić ich wyobraźnię, to uaktywniają się w nich zaskakujące, a nawet przejmujące rejestry wrażliwości. Praca z dziećmi ma też ten plus, że nie ma żadnych tarć. One są niesłychanie chętne do pracy. Oczywiście szybko się męczą, rozkojarzają. Trzeba ich mobilizować i pozytywnie motywować.
W jaki sposób?
Przeważnie uruchamiając jakiś żywioł gry czy zabawy. Ważne jest, by nie traktowali tego jak poczucia misji, bo jak któreś poczuje to w tym wieku, może być nieszczęście. W „Amahlu” potrzebują wsparcia. Mam wrażenie, że ta muzyka jest dla nich trudna. W wielu fragmentach, zwłaszcza tych napisanych dla dzieci, muzyka nie pomaga. Nie jest jak w wypadku np. opery realistycznej czy werystycznej, w których w samej warstwie muzycznej jest zawarty cały dramat ludzkich namiętności. W „Amahlu” młodzi soliści muszą na nieco monotonnych fragmentach zbudować bogaty wachlarz emocji. Tu kompozytor dał nam popalić trochę, bo zrobić to jest naprawdę wybitnie trudno. Większa walka jest z oporem materii muzycznej niż z brakiem doświadczenia u dzieci. Oczywiście to żart.
To niejedyna trudność pracy z dziełem Monettiego. „Amahl i nocni goście” powstał na zlecenie National Broadcasting Company jako opera telewizyjna. Jakie problemy powoduje przeniesienie jej na scenę teatralną?
Opera dla telewizji jest napisana w trybie narracji obrazowej, pełnej skrótów, cięć, niektórych tak zwanych ostrych, które sprawiają, że zmiana miejsca akcji następuje natychmiast. Z tym trzeba było troszeczkę zawalczyć, bo w teatrze jest inaczej. Na scenę ktoś musi wejść, pokonać jakąś przestrzeń. To zajmuje czas i powoduje przesunięcia narracji wobec pierwotnego założenia autora. Szukałem sposobu, żeby zbudować konwencję, która byłaby połączeniem z jednej strony naszych skojarzeń z „Opowieściami 1001 nocy”, a z drugiej z wyobrażeniami Trzech Króli w malarstwie średniowiecznym. Ten spektakl to właśnie taki układ odniesień ujęty w swego rodzaju fantasmagorię, w której wszystko się może wydarzyć. Chcemy, żeby to było bardzo efektowne. Będzie chór Opery Krakowskiej, chór dziecięcy, balet i feeria efektów. Będzie się działo.
Ile trwa spektakl?
Około 50 minut, ale chciałem to wzbogacić o drugą część, jakby dopełnienie – historię na drodze do Betlejem. Miałem pomysł, by użyć w niej pięknego utworu Benjamina Brittena „A Ceremony of Carols”, ale po pierwsze, nie zdążylibyśmy tego zrobić, bo wymagałoby to jeszcze wielu dodatkowych prób, a poza tym byłoby to bardzo drogie ze względu na prawa autorskie oraz koszty wypożyczenia nut, więc zrezygnowaliśmy.
Co według Pana jest najważniejsze w teatrze operowym?
Wszystko jest ważne, ponieważ opera, moim zdaniem, jest taką sztuką, która może być najwspanialszą i nie przychodzi mi do głowy nic innego, co by się mogło się z nią równać. Jednak nie ma nic gorszego niż źle wystawiona opera. To jest po prostu coś okropnego! Mówię to ze swojego doświadczenia jako widza. W związku z tym, jak to zrobić, żeby buty spadały z wrażenia? Odwołałbym się do kategorii prawdy.
Jakby Pan zdefiniował tę prawdę?
Dla mnie prawda jest wtedy, kiedy artyści na scenie są absolutnie przekonujący i tacy bezbronni wobec tego, co robią. Wtedy są doskonali. A nie wtedy, gdy forsują się jako dawcy sztuki. To naprawdę bardzo trudne. Trudne też dla mnie.
I kto taką prawdę wydobywa z opery?
Jednym z moich ulubionych przykładów jest „Napój miłosny” Krzysztofa Baranowskiego realizowany w Operze Krakowskiej. Tam po prostu wszystko było piękne. Zrobione zniewalająco, z wdziękiem i lekko. Rzecz się działa w PRL-u. Była nawet koza i kury na scenie. Zwierzęta żywe oczywiście. Ale to nie dlatego było prawdziwe. Chodzi o prawdę wyższego rzędu. „Napój miłosny” był w kompletnie przedziwnej operetkowej konwencji. To była bezpretensjonalna zabawa. I tajemnica. Ten element niedopowiedzenia, kiedy patrzymy, nie do końca rozumiemy, ale czujemy, że to nas wciąga, wprowadza w zachwyt.
Tak, to rzeczywiście trudne do osiągnięcia. Ogromne wyzwanie ciąży na reżyserze. Jak to się stało, że wybrał Pan taki zawód? Początkowo był Pan przecież aktorem.
Nie jestem typem, który by się nadawał do uprawiania zawodu aktora. Co prawda uważano, że byłem bardzo zdolny. Miałem propozycję angażu m.in. w Teatrze Ateneum w Warszawie i w Teatrze Słowackiego w Krakowie, ale różne zawirowania sprawiły, że w końcu wylądowaliśmy z żoną tutaj w Krakowie, w Teatrze Ludowym. Od razu po skończeniu wydziału aktorskiego podjąłem studia na wydziale reżyserii. Oczywiście występowałem jako aktor, bo taka była konieczność – aktorzy, którzy studiowali reżyserię, byli zaangażowani w krakowskich teatrach.
Czyli aktorstwo było tylko drogą do celu bycia reżyserem?
Nie wiem. Kiedy się studiowało, człowiek był tak zakręcony i tyle było tych zajęć od rana do nocy, że nie miałem czasu się zastanawiać. Przypuszczam, że podskórnie jednak tak myślałem. Tak naprawdę aktorstwo męczyło mnie i nudziło. Wiedziałem to na pewno, jak już studiowałem reżyserię. Nadal grywałem i powiedziałem sobie kiedyś: „Matko Boska, jak ja się mam tak wygłupiać, to nie chcę!”.
Grywał Pan też w swoich spektaklach.
Tak, grywałem. Występowałem nawet w operze „Ariadna na Naksos”, tej poprzedniej wersji w Operze Krakowskiej. Wtedy nasz kolega, który był w premierowym składzie, niestety zmarł i przy wznowieniu ja go zastąpiłem. Jeśli grałem role, to takie mniejsze. Może poza jedną, gdy grałem wiodącą rolę narratora w spektaklu dla dzieci pt. „Niezwykły dom Pana A”.
Właśnie, wróćmy do spektakli dla dzieci. Nie pierwszy raz reżyseruje Pan sztukę z udziałem dzieci i dla dzieci.
Wyreżyserowałem wiele spektakli dla dzieci. Np. operę „Pan Marimba” Marty Ptaszyńskiej, tu w Operze Krakowskiej. Spektakl, który robiłem wielokrotnie w całej Polsce w różnych teatrach, to „Królowa Śniegu”, a po raz pierwszy przygotowałem go dla wspomnianego już Teatru Ludowego. Jest tam grany bez przerwy od 1991 roku, czyli 34 lata, już chyba w piątej obsadzie.
I to jest najlepsza rekomendacja dla spektaklu. Mam nadzieję, że „Amahl i nocni goście” również zostanie gorąco przyjęty przez publiczność i zostanie z nami na długo. Dziękuję za rozmowę.