Szarpiąc, kopiąc i stukając zwiewnie [rozmowa z Amelią Tokarską]
Z Amelią Tokarską, harfistką, współautorką płyty „Celtic Harp Tales” według pomysłu Pawła Bilińskiego rozmawia Grzegorz Szczepaniak.
Grzegorz Szczepaniak: Na początek zapytam, czy zna Pani przyczyny, dla których harfa stała się tak bardzo sfeminizowanym instrumentem? Nie znam dokładnych danych, ale spodziewam się, że przeszło osiemdziesiąt procent osób grających na tym instrumencie to kobiety.
Amelia Tokarska: Sądzę, że nawet dobrze ponad dziewięćdziesiąt procent. Rzeczywiście harfiści to rzadkość, ale są. Nawet przyglądając się historii – według tradycji biblijnej na harfie grał na przykład król Dawid. To jedno z najwcześniejszych przedstawień tego instrumentu w sztuce. Współcześnie w Polsce pierwszym harfistą w NOSPR jest Pan Krzysztof Waloszczyk. Myślę, że w przypadku pana Krzysztofa znaczenie mogą mieć tradycje rodzinne, bo harfistką była jego mama, ale mamy mężczyznę, znakomitego muzyka na harfie. Swoją drogą, ta feminizacja instrumentu jest trochę zastanawiająca choćby z tego powodu, że mężczyźni mają po prostu większą rękę i potencjalnie powinno im być łatwiej, bo mają większy „zasięg” dłoni, palców, którymi się gra. Dlaczego jest inaczej? Może to kwestia brzmienia. No, bo harfa to delikatny brzmieniowo instrument, nie jest też głośny. W niektórych dziełach orkiestrowych kompozytorzy, jak na przykład Wagner, rozpisywali w partyturze sześć harf po to, by było je słychać. Klasyczne brzmienie, delikatne, subtelne, być może trochę panów onieśmiela.
Tak, to jest rzeczywiście jakiś argument. Harfa przypomina skrzyło motyla, wydobywane z niej dźwięki są delikatne i zwiewne. Piękna kobieta w cudownej sukience dopełnia obrazu. Mężczyzna w tej wizji jakoś tak zgrzyta.
Trochę Pan ironizuje, ale jest jak jest. To panie najczęściej grają na harfach. A kształt instrumentu może faktycznie skojarzyć się ze skrzydłem motyla, tyle że to dość okazałe skrzydło i niewygodne w transportowaniu. Panom także z tego względu byłoby łatwiej, bo byliby w stanie na przykład przetransportować samodzielnie taki instrument z parteru na trzecie piętro. Ja nie mam na to szans i szukam pomocy w takich sytuacjach. Ale już tak zupełnie poważnie, to powiem, że naprawdę przydałoby się więcej panów w tym naszym „harfowym świecie”. W szkołach, w klasach harfy są głównie dziewczynki, choć na szczęście chłopcy też się zdarzają. Mimo wszystko to nie wróży dobrze jeśli chodzi o dążenie do parytetu. Delikatność i anielskość – bo harfa to jest taki anielski instrument – wciąż pozostają domeną pań, choć świat tak bardzo się już zmienił.
Powiedziała Pani, że harfa to „anielski instrument”. Tylko, że współcześnie to już jest w zasadzie rodzina instrumentów. A niektóre swym brzmieniem pozwalają na tworzenie zupełnie innej muzyki. Pamiętam, co wyrabiał Jean-Michael Jarre z harfą laserową – choć ktoś powie, że to już mocno naciągana teoria, że to harfa. Jest na przykład taki jego utwór „The Time Machine” i laserowa harfa jest na pierwszym planie, zwłaszcza w wersji koncertowej, a utworowi znacznie bliżej do brzmień rockowych niż relaksacyjnych. Przykładów wykorzystania harfy do innych celów niż muzyczna subtelność jest, zdaje się, znacznie więcej.
Oczywiście, że to się bardzo pozmieniało. Harfa kiedyś była znacznie mniejsza, był to instrument diatoniczny, czyli jak się ją nastroiło, to tak musiała grać. Na zmianę tonacji nie było szans. Nie oferowała więc zbyt wielkich możliwości wykonawczych, miała swoje limity. Ale z czasem sytuacja zaczęła się zmieniać. Pojawiła się harfa haczykowa i zmiany konstrukcyjne – haczyki umożliwiały rozszerzanie tonacji. Przy ich pomocy struny można skrócić lub wydłużyć i właśnie w ten sposób uzyskać większy zakres tonacji. Jest to też instrument znacznie mniejszy. Można nawet zapiąć go na pasek i wyjść z nim na scenę, tańczyć i grać. Widziałam koncerty z taką właśnie harfą, a były to wydarzenia folk-rockowe czy metalowe. Pojawiła się też harfa pedałowa, dająca możliwość podnoszenia lub obniżania dźwięków o siedem krzyżyków i bemoli. Zatem pozwala już właściwie zagrać wszystko. To już nie jest ten prosty instrument, choć nadal na początku opanować go wcale nie jest trudno. Pedały w harfie pozwoliły jej na pozbycie się ograniczeń, ale też trochę utrudniły naukę gry na takim instrumencie. W ostatnich kilkudziesięciu latach pojawiła się też harfa elekto-akustyczna i to już jest instrument, który ma absolutnie fantastyczne możliwości, można do niej nawet podłączyć efekty gitarowe. No i nie ma żadnych problemów z głośnością.

Powiedziała Pani, że gra na harfie to nie jest wielkie wyzwanie.
Chciałabym być dobrze zrozumiana – początki gry na harfie rzeczywiście nie są bardzo trudne w porównaniu na przykład do instrumentów dętych. Nie musimy się uczyć oddychania, jak w przypadku tych instrumentów. Oczywiście dobrze jest zadbać o prawidłowy oddech, bo to istotne i zawsze pomaga, ale w grze na harfie nie jest to wymóg. Nie trzeba się także uczyć intonacji, jak przy wszystkich instrumentach smyczkowych. Początki naprawdę nie stanowią problemu.Dlatego dzieci rozpoczynające grę na harfie stosunkowo szybko mogą osiągnąć dobre efekty. Zresztą łatwo jest zacząć w każdym wieku. Ale po opanowaniu podstaw zaczynają się schody. W harfie pedałowej mamy 47 strun i siedem pedałów, a każdy z nich ma trzy stopnie. Trzeba się nauczyć synchronizować ruchy rąk i nóg. To wymaga dużej koncentracji i uważności.
Trochę jak w organach, o których sami organiści czasami mówią, że to instrument „biegany”.
Harfa to instrument „szarpano-stukano-kopany”, jeśli mamy pozostać przy tego rodzaju nomenklaturze. Szarpany ze względu na technikę gry na strunach, stukany, bo możemy pudło rezonansowe wykorzystywać do tworzenia efektów perkusyjnych, i kopany – trochę na wyrost – ze względu na wykorzystywanie podczas gry pedałów.
A co harfa ma wspólnego z łukiem?
Jest taka legenda, że w dawnych czasach łucznicy zauważyli, że trącona cięciwa tworzy dźwięk, a kiedy tych cięciw na łuku zainstalować dwie, trzy albo cztery, to już można sobie akompaniować podczas śpiewu. No i taki miał być początek harfy. Jak już mówiłam – instrument był na początku dużo mniejszy, no i nie miał systemu pozwalającego na granie w różnych tonacjach. Struny można było oczywiście dostroić, ale w trakcie grania nie było szans na zmianę tego stroju. I to był główny problem, więc pojawiało się wiele pomysłów, które miały go rozwiązać. Pojawiały się instrumenty z dwoma rzędami strun, skrzyżowanymi strunami czy nawet z trzema rzędami. Do naszych czasów przetrwały dwa rodzaje instrumentów, czyli wspomniane już harfy haczykowe i znacznie późniejsze – pedałowe.
Przejdźmy od teorii do praktyki. Dała się Pani namówić Pawłowi Bilińskiemu na realizację płyty wynikającej z jego potrzeby zajęcia się muzyką celtycką. Wszystko w tym projekcie wydaje się niewiarygodne. Mocno minę się z prawdą, jeśli powiem, że to wydawnictwo jest jednym z niewielu pozytywnych efektów pandemii?
Wiemy, jak było w 2020 roku. Muzycy nie mieli szans na wykonywanie swojej pracy. Na ten nienormalny czas wróciłam do domu rodzinnego do Bielska-Białej. W moim mieście mieszka też Paweł. Chętnie przystałam na propozycję, by uczyć gry na harfie Natalkę, córkę Pawła. Tak się poznaliśmy. A potem pojawiła się idea nagrania płyty.
I to kolejny w zasadzie niemożliwy zbieg okoliczności. Paweł Biliński to artysta uprawiający muzykę rockową, chętnie eksperymentujący, grający w artrockowych projektach i zafascynowany rockiem lat siedemdziesiątych. Pani zanurzona jest po czubek nosa w klasyce. Dwa kompletnie różne światy.
Tak, Paweł ma ogromne doświadczenie w projektach rockowych. Ale jest też artystą myślącym znacznie szerzej, szukającym różnych inspiracji. Jak się okazuje, myślał również o muzyce celtyckiej, którą lubi i która od dawna go fascynuje. Dla mnie ważna jest przyroda i wszystko, co z nią związane – bardzo mnie inspiruje i jest ważnym elementem mojego życia. Także z tego powodu pomysł na nagranie takiej płyty wydał mi się bardzo ciekawy, choć oczywiście były też powody ściśle związane z muzyką. Trafiliśmy na siebie w dobrym czasie, choćby dlatego, że było go trochę więcej. Mogliśmy więc spokojnie porozmawiać, zastanowić się, wyobrazić sobie taki projekt i w końcu do niego zasiąść.
Biliński to klawiszowiec, nie spodziewam się, by miał wybitną wiedzę na temat harfy. To jest kolejna niesamowita sprawa w tym projekcie, bo wyobrażam sobie, że to nie było tak, że on powiedział, czego oczekuje, to było w punkt, a Pani to po prostu wykonała. To musiało być znacznie bardziej skomplikowane.
Paweł to świetny muzyk, z ogromną wiedzą i wielką wrażliwością. Wbrew pozorom sporo wie o moim instrumencie, ale oczywiście ja znam harfę lepiej niż on. Paweł wiedział jednak, czego chce i jakie ma wyobrażenie płyty. Sporo o tym rozmawialiśmy, a ja starałam się znaleźć sposoby, aby zrealizować jego pomysły. Czasami były one dość skomplikowane i wymagały sporego wysiłku, by im sprostać. Czasami trzeba było iść na kompromisy lub coś zmienić. Ale to nie było tak, że oboje siedzieliśmy i kreowaliśmy tę materię. To był pomysł Pawła od początku do końca. Miał konkretną wizję, wiedział, czego chce. Jeśli pojawiały się jakieś problemy, to on decydował, w jaki sposób je rozwiążemy. Ja tylko pomagałam, podpowiadałam, co można zrobić i jak rozwiązać dane zagadnienie. Zatem moja rola była rzeczywiście bardziej doradcza, a najbardziej wykonawcza – mój udział był kluczowy muzycznie.
Ten proces twórczy przynosił pewnie wiele zaskoczeń?
O, tak. Na przykład mamy tam duety, które grałam sama ze sobą i to było rzeczywiście specyficzne przeżycie. Bardzo dobrze, że w tym projekcie pojawili się również inni muzycy: Marcin Rumiński na piszczałkach, dudach, Sławek Berny na perkusjonaliach, Krzysztof Maciejowski na skrzypcach pięciostrunowych i Paweł na instrumentach klawiszowych. Bardzo się cieszyłam z ich obecności i wspólnego muzykowania. Myślę, że dla tego projektu to jest rzecz niezwykle ważna. Bo między pomysłem Pawła a tym, co grałam na harfie, powstała piękna przestrzeń, którą wypełniły jego brzmienia – i to najlepiej, jak tylko można sobie to wyobrazić.
Czy nie pojawiły się u Pani obawy, że to jest nieco ryzykowny projekt? Materia była bardzo specyficzna. Na co dzień Paweł Biliński się nią nie zajmował. Na harfie nie grał. To nie musiało się udać.
Nie, zupełnie nie było takich obaw. Jestem osobą otwartą, interesuje mnie muzyka jako niesamowicie szerokie zjawisko i nie mam tego typu zahamowań – od muzyki klasycznej, poprzez jazzową, folkową, aż po współczesną łączącą elektronikę i nowe technologie muzyczne. Zresztą zwyciężyła też ciekawość, bo ten projekt spodobał mi się od początku, a dodatkowo była to możliwość zrobienia czegoś poza orkiestrą. Uwielbiam grać w orkiestrze, ale tam moim zadaniem jest jak najlepsze odwzorowanie zapisu nutowego i realizowanie zamierzeń dyrygenta; tutaj natomiast miałam przestrzeń, by się interpretować i tworzyć. W orkiestrze tej swobody wykonawczej jest dużo mniej, a w naszym projekcie było miejsce na własne interpretacje – mogłam zaprezentować swoją wrażliwość, coś od siebie dodać, zmienić, proponować. Do tego doszło spotkanie z kolegami z zupełnie innych muzycznych światów, co było dla mnie bardzo rozwijające, inspirujące i pouczające – sporo można się było od nich nauczyć.
Kolejna sprawa, która mogła ten projekt położyć, to kwestia nagrania, zwłaszcza harfy. Bywają z tym ogromne problemy.
Rzeczywiście, to nie jest łatwe zadanie nagrać harfę. Znajomość tego instrumentu nie jest czymś powszechnym także wśród akustyków. A błąd popełnić bardzo łatwo. Zły dobór mikrofonów to jedno, ale można je też źle rozmieścić i zebrać przede wszystkim dźwięk strun basowych. Wtedy ta harfa dudni. Można przesadzić też w drugą stronę. My pracowaliśmy jednak z bardzo świadomym inżynierem dźwięku. Pan Tadeusz Mieczkowski wykonał znakomitą pracę, a zadania nie miał łatwego z wielu powodów. Choćby dlatego, że ta płyta była nagrywana dosyć długo i w kilku różnych miejscach. Brzmieniowo jest jednak bardzo spójna, i to właśnie zasługa pana Tadeusza i jego pomysłu na to nagranie.
A kto był szefem? Bo jak tak słucham, to zaczynam się zastanawiać, czy na pewno był nim Paweł Biliński.
Myślę, że dobrze podzieliliśmy się pracą. Każdy odpowiadał za swój fragment działań, ale też uważnie słuchał innych. Nad wszystkim czuwał jednak Paweł, który decydował w sprawach aranżów, ale też o całości. A że jest perfekcjonistą i bardzo dbał o szczegóły, to pozwoliło na osiągnięcie efektu, z którego możemy być rzeczywiście w pełni zadowoleni.
Jak się tej płyty słucha za którymś razem, to nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ona musiała być bardzo mocno przedyskutowana. Bo są takie momenty, w których łatwo popełnić błąd, można pójść inną, kuszącą drogą. Wy wybieracie rozwiązania, które czasami nie są oczywiste, ale na tym wygrywacie.
Rzeczywiście, rozmów było bardzo wiele i powstało tego materiału naprawdę dużo. W sensie różnych wersji utworów, a nie materiału, który nie wszedł na wydawnictwo. Było kilka takich szkiców, które pozostawiliśmy, ale nie jest powiedziane, że jeszcze nie ujrzą światła dziennego. A wracając do samego nagrania: to prawda, że szukaliśmy optymalnych rozwiązań, że mogliśmy je sprawdzić w praktyce i wybrać właśnie takie najlepsze. Tej pracy było rzeczywiście dużo, ale warto było ją wykonać.
Z drugiej strony, materia, z którą się zmagacie, nie jest bardzo trudna, a jak uczy historia – to bywa bardzo zdradliwe.
Faktycznie, to nie jest muzyka wirtuozerska, przy której musiałabym godzinami ćwiczyć techniczne zawiłości. W trakcie moich studiów w Royal Conservatory of Brussels czy na Akademii Muzycznej w Pradze, a także w życiu zawodowym obecnie wykonuję utwory o niezwykle dużym stopniu skomplikowania. Siła muzyki z naszego projektu jest inna – to przede wszystkim emocje, które są w niej zawarte. I do ich wyrażenia wcale nie potrzeba takiej technicznej zawiłości.
Łatwo powiedzieć: „emocje”. Tylko jak dokonaliście tego, że te emocje rzeczywiście można poczuć, słuchając tej płyty? To jest dla mnie naprawdę wyraz ogromnego mistrzostwa, jeśli muzykom udaje się zarejestrować nie tylko materiał, który mają do zagrania, ale właśnie te emocje, które znamy z koncertów. Bo to w trakcie koncertów jest taki moment, kiedy ze sceny emocja spływa na słuchaczy. To jest możliwe, bo jest interakcja, tworzy się jakaś wspólnota odczuwania. To też jest powodem, dla którego chodzi się na koncerty, i to bez względu na rodzaj muzyki. Takie momenty pojawiają się niemal zawsze. Czasami jest ich więcej, czasami mniej, ale na koncercie one muszą się pojawić, jeśli słuchacz wejdzie w tę interakcję z artystami. Nagraniom bardzo trudno osiągnąć taką emocjonalną eksplozję, bo też nie ma tego rodzaju interakcji, nie ma tej wspólnoty. Czasami się jednak udaje i tak się stało w przypadku tej płyty.
Na pytanie „jak to się udało”, odpowiem, że to jest pewna magia, ale cieszę się z tej oceny. Uważam, że w muzyce emocja to sprawa podstawowa – po to gramy. Oczywiście popisy i prezentowanie kunsztu nie są niczym złym, są potrzebne; warsztat jest podstawą dla właściwego wykonania utworu, a wirtuozeria, na przykład na konkursach, jest wręcz konieczna, ale i w takich przypadkach musi się pojawić emocja. Dla mnie ważniejsze jest to, co czuje publiczność i co czuję ja, kiedy gram. Jeśli ktoś po wysłuchaniu tej płyty powie, że to była muzyka relaksacyjna i że zadziałało, że taki słuchacz odpoczął – to świetnie. Być może wpływ na efekt, o którym Pan mówi, miało właśnie takie myślenie. Na pewno też te utwory pozwoliły na uwolnienie emocji. To jest piękna, bardzo szczera, prawdziwa muzyka, z założenia pełna emocji i opowiadająca historie. Może jeszcze kwestia tego, że nagrywaliśmy w różnych miejscach – inaczej reaguję pracując w małym studiu, a zupełnie inaczej, kiedy jestem z instrumentem w ogromnej, pustej sali koncertowej i zostaję sama z tą muzyką. To uruchamia emocje i jest bardzo specjalnym przeżyciem – musi tak się stać. No i wreszcie technika, o której już rozmawialiśmy – to trzeba było dobrze nagrać i tak zostało nagrane.
Będzie kontynuacja?
Na razie będą koncerty, bo zależy nam na tym, żeby to nie była tylko płyta. Co więcej, na podstawie tego nagrania powstanie pewna opowieść, bajka dla dzieci, bo pomyśleliśmy, że to z definicji świetny materiał, by tak go rozwinąć. Każdemu z utworów towarzyszy przecież jakaś historia i każdą zacytowaliśmy na płycie. Myślimy też o kolejnym wydawnictwie, ośmieleni efektem osiągniętym przy naszym pierwszym projekcie. Kusi nas pomysł zaprezentowania różnorodnych możliwości brzmienia harfy, więc tym razem to chyba nie będzie jej celtyckie oblicze. Natomiast ten pomysł jest jeszcze na wstępnym etapie i kierunku, w którym pójdziemy, nie mogę jeszcze zdradzić. Sama jestem tego bardzo ciekawa.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję za zaproszenie.