Wycieczka prawie na księżyc [o wyprawie do Paryża w czasach PRLu]
O Paryżu marzyłam od podstawówki. Zaczytywałam się biografiami Picassa, Utrilla, Modiglianiego, Degasa.Sama zaczęłam uczyć się francuskiego ze starego podręcznika. Mój ojciec tak się tym wzruszył, że w 1975 r. zabrał całą rodzinę (cztery osoby) do Paryża.
Po pobycie w Wiedniu i Kolonii wyobrażałam sobie, że Paryż tak jak niemieckie miasta będzie kipiał kolorami. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam moje wyśnione miasto w pięknych brązach i sepii. Reklamy, inspirowane pierwszą wersją „Wielkiego Gatsby’ego”, stonowane, romantyczne. Bajkowe wystawy w sklepach, urocze uliczki ze stolikami na zewnątrz kawiarni. Zakochałam się jeszcze bardziej…
Niestety, dopiero dziewięć lat później pojawiła się szansa kolejnej wyprawy do Paryża. Wyjazd za granicę w tamtych czasach, tuż po stanie wojennym, można dzisiaj porównać chyba tylko z wycieczką na księżyc. Wymagano od nas imiennego zaproszenia z Francji, wizy, po którą stało się dzień i noc, no i paszportu z jeszcze dłuższą kolejką. Potrzebny był także mój dyplom ukończenia studiów, a najlepiej pismo od dyrektora instytucji, która mnie zatrudnia. I jeszcze wyciąg z konta dolarowego. Kolejne schody to rezerwacja samolotu. Gdy przeszłam już przez te wszystkie piekła, pozostał mi jeszcze wyjazd do Warszawy, gdyż z Krakowa samolotów do Paryża nie było. W stolicy spotkałam koleżankę, więc już nie byłam sama. Po wylądowaniu koleżanka, która już w Paryżu była, zaproponowała, by pojechać do miasta nie koszmarnie drogim busem, lecz kolejką. Była już noc, kiedy dojechałyśmy do ostatniej stacji, gdzie okazało się, że jesteśmy dokładnie po drugiej stronie Paryża, a nie w Wersalu, do którego miałyśmy dojechać! Jazda w drugą stronę była niemożliwa, gdyż kolejkę właśnie zamknięto i do piątej rano była nieczynna. Usiadłam na chodniku i zaczęłam płakać. Nie wiedziałam, gdzie jestem, nie znałam nikogo prócz koleżanki, która tak jak ja słabo znała francuski. Gdy tak siedziałyśmy pod stacją kolejki, podjechał biały samochód. Jakiś pan zaczął zapraszać nas do środka i po angielsku wyjaśnił, że wysiadł razem z nami z kolejki i zauważył, że się zgubiłyśmy. Postanowił więc odwieźć nas do Wersalu.
Przerażone i zmęczone zastanawiałyśmy się, co zrobić, czy jechać z nieznajomym, czy koczować na chodniku. Postanowiłyśmy pojechać. Patrząc przez szyby samochodu, zamiast Paryża widziałyśmy tylko pola i drzewa. Umierałyśmy ze strachu! Nie wiedziałyśmy, że istnieją obwodnice. Pan nie był zboczeńcem, ani mordercą i dowiózł każdą z nas pod jej dom. Tak się zaczęła przygoda niani w wielkim mieście. Niani mówiącej do dzieci po angielsku. Dzieci było czworo i wszystkie miały w nosie angielski, którym posługiwał się tylko ojciec. Musiałam przejść ekspresowy kurs francuskiego. Dzieci są wspaniałymi nauczycielami – można do nich mówić z błędami, grzecznie cię poprawią, jeśli nie rozumiesz – pokażą na migi. Pracując w rodzinach arystokratycznych, zauważyłam, że dzieci są tam doskonale wychowywane, z respektem dla osób starszych i służby. Teraz naprawdę rozpoczęła się moja paryska przygoda. W dni powszednie, po pracy, zwiedzałam Wersal, a w weekendy jeździłam z Wersalu do Paryża.
Jako pszenno-buraczana Polka, przyzwyczajona do półek tylko z octem i musztardą, z zachwytem przyglądałam się sklepom, ludziom na ulicy, kafejkom. Oczywiście niczego kupowałam, bo gdy po przeliczeniu za cenę kawy mogłam w Krakowie zjeść obiad w restauracji – rezygnowałam. Paryż, by zaoszczędzić na metrze, przeszłam wzdłuż i wszerz. Pieniądze na bilet miesięczny dostałam dopiero po miesiącu. Tak jak i wypłatę. W ten sposób wynagradzano w tamtych czasach studentki opiekujące się dziećmi – bilet i kieszonkowe. To „kieszonkowe” po roku oszczędzania wystarczyło mi na zakup mieszkania w centrum Krakowa! Taki był wtedy przelicznik franka.
Przywiozłam z sobą swoje rysunki, by móc rozpocząć studia na paryskiej Akademii Sztuk Pięknych. Można było studiować sam rysunek, co bardzo mnie zainteresowało.
Gdy po kilku miesiącach rodzina, u której byłam, nie odważyła się przedłużyć mojej wizy, przeprowadziłam się do centrum Paryża. Tuż obok Champs-Elysées! Byłam zachwycona! Miałam Paryż na wyciągnięcie ręki! Niestety, prefektura w centrum miasta nie zgodziła się na przesłużenie mojej wizy. Bardzo źle traktowano tam Polaków. Rodzina, która mnie przyjęła, musiała nieźle się nakombinować, gdyż udało mi się pozyskać wizę z adresem jednego z paryskich przedmieść. Pani, u której mnie zameldowano, tak się bała, że urządziła dla mnie pokój, w którym teoretycznie mieszkałam w razie kontroli policji. Mój paryski pokoik był tak maleńki, że kiedy rozłożyłam łóżko, nie mogłam z niego wyjść ani do niego wejść. Przez okno widziałam szyb od windy i kawałek dachu z naprzeciwka. Był to jednak pokój w samym centrum Paryża!
Postanowiłam zacząć rzetelnie uczyć się francuskiego, chociaż nowa rodzina to byli potomkowie gruzińskich książąt i tym razem miałam mówić do dzieci po… rosyjsku! Za cenę mieszkania w Paryżu zgodziłam się na wszystko.
Przedstawiono mnie gruzińskiej księżnej, byłej tłumaczce de Gaulle’a, która mnie przeegzaminowała. Oj, plątał mi się ten język bardzo! Widocznie księżna zobaczyła we mnie coś jeszcze, bo pozwoliła mi zostać. A rosyjski przydał mi się bardzo, kiedy proszono mnie o tłumaczenia na ten język w czasie promocji oraz bankietów po koncertach rosyjskich muzyków. Największe pieniądze zarobiłam, gdy po pieriestrojce Gorbaczowa tłumy paryżan chciały się uczyć rosyjskiego. Zdarzały mi się sytuacje, kiedy z francuskich książek po angielsku uczyłam rosyjskiego Japończyków!
Miłą przygodą było wykupienie dla mnie zajęć w „Cordon bleu”, wtedy o wiele mniej znanym, a mieszczącym się w sąsiedniej bramie. Nieświadoma, że kręcę na siebie bat, ugotowałam polską zupę pomidorową z kluseczkami, która tak smakowała moim chlebodawcom, że nie zapłacili już za kolejny tydzień zajęć, czując, że jednak ich nie otruję.
Niestety, jedno z moich dzieci – czteroletni chłopiec – zachorowało na astmę. Rodzina miała piękny dom na wyspie w Zatoce Biskajskiej. Co jakiś czas musiałam jeździć tam z dwójką maluchów i babcią – księżną, która zdrowo dawała mi popalić. By to wytrzymać, wchodziłam do łazienki, puszczałam wodę, by nie było słychać i po polsku klęłam głośno ile się dało. Wychodziłam oczyszczona, uśmiechnięta… Na szczęście babcia lubiła wylegiwać się w łóżku, a dobre wino tępiło jej ostry język i maniery. Arystokracja przybywająca na wyspę (wielu ma tam swoje rezydencje) lubi się odwiedzać. Miałam więc okazję spotkać ważnych przedstawicieli Kościoła, wydawcę Sołżenicyna, Okudżawę, siostrę króla Hiszpanii czy księżniczkę Karolinę z Monako. Kupiono mi biały fartuszek, ale nie zgodziłam się go włożyć, uczono eleganckich zwrotów oraz… ukłonu! Często dorabiałam sobie malowaniem portretów lub fresków w pięknych domach. Wyjazdy na wyspę zmusiły mnie do zmiany szkoły. Na jednym z uniwersytetów zorganizowano bezpłatny kurs francuskiego dla uchodźców politycznych ze wschodu. Skorzystałam, chociaż nie byłam uchodźcą.
„Jeśli będziesz w kwietniu w Paryżu nie zapomnij zahaczyć o Luwr” – tak w jednej z książek napisał Julio Cortázar.Być może pod wpływem standardu „April in Paris”? Byłam z nim umówiona przez wspólnych przyjaciół, lecz tuż przed moim przyjazdem do Paryża pisarz zmarł. Poznałam jego kota.
Pozostał mi Luwr. Jeszcze bez piramidy, galerii handlowej i wejścia à la lotnisko. W niedzielę był wstęp wolny. O dziewiątej trzydzieści, gdy otwierała się boczna brama pawilonu Denon, często wbiegałam do muzeum jako pierwsza.
To był mój raj, moja ucieczka przed dwulicowością oraz ksenofobią Francuzów i od upokarzania Polaków. Mając kanapkę i wodę, potrafiłam spędzać tam całe dnie. Wieczorem, gdy zamykano muzeum, przenosiłam się do Centrum Pompidou, do biblioteki, w której wypożyczałam piękne albumy oraz płyty winylowe. Kompakty dopiero raczkowały. Tak zaopatrzona siadałam w jednym z boksów z gramofonem i słuchałam, napawając się obrazami z książek. Gdy było ciepło i nie padało, włóczyłam się po uliczkach, parkach, kościołach. Uwielbiałam ogród botaniczny, który do dzisiaj mi się śni, oraz ogród przy muzeum Rodina, do którego chodziłam z dziećmi, gdyż był tuż obok naszego domu. Jedną z kamienic przy muzeum zajmowała rodzina właściciela fiata z siedmiorgiem dzieci. Każde dziecko miało swoją opiekunkę. Najmłodsza dziewczynka w środowe popołudnia była zawożona i odbierana przeze mnie z rosyjskiej szkoły, do której chodziły i moje dzieci. Potem cała trójka bawiła się w ogrodzie Rodina, pełnego jego rzeźb pozujących mi do rysunków. Nie lubiłam plotkować z innymi siedzącymi tam dziewczynami, no może tylko z Kathy, córką ambasadora Madagaskaru, która przychodziła tam z synkiem.
Bardzo lubiłam snuć się uliczkami dzielnicy żydowskiej, wokół placu de Voges, zwiedzać galerie i galeryjki sztuki w uliczkach lewobrzeżnego Paryża.
Bardzo tęskniłam. Do Polski można było się dodzwonić tylko około trzeciej nad ranem. Moja rodzina nie miała telefonu, więc pozostawały listy. Szybko się zorientowałam, że listy nie dochodzą. Musiałam wysyłać dużo droższe listy ekspresowe. Odpowiedź otrzymywałam po dwóch tygodniach, a nawet po miesiącu! Bałam się zachorować, gdyż nie miałam żadnego ubezpieczenia. Gdy minął rok, nie chciałam już przedłużać wizy pobytowej. Marzyłam o powrocie do Polski, do Krakowa. Zostawiłam studia w akademii, maleńki pokoik w sercu Paryża. Spakowałam się i wyjechałam. Wiele razy wracałam później do Paryża i za każdym razem witał mnie zmieniony, coraz mniej tajemniczy i coraz brudniejszy. Powracam tam jednak jak do ukochanej osoby i wspominam swoją pierwszą podróż, w najtrudniejszym czasie PRL-u, gdy towarzyszył mi olbrzymi kompleks niższości oraz brak pieniędzy…
Wszystkie rysunki powstały pomiędzy 1984 a 1985 r. w Paryżu