Lalka – najlepsza pomoc naukowa
W dzieciństwie nigdy nie nadawałam lalkom imion, ważniejszy był zawsze wózek i… ubranka! „Szyłam” je z wielkim zapałem ze ścinków materiałów podbieranych mamie, babci i sąsiadce-krawcowej. Już wtedy ciągnęło mnie do tkaniny, w której artystycznie wypowiadam się do dzisiaj.
W czasach gdy byłam dzieckiem, w telewizji dominowały spektakle teatralne. Filmy rysunkowe i animowane dopiero zdobywały ostrogi. Poza koszmarnymi pacynkami „Jackiem i Agatką” można było w niedzielę obejrzeć teatrzyk Kubusia i Agnieszki, smoka Telesfora, Misia z okienka, Panią Srokę. Najbardziej lubiłam jednak spotkania z Ulą z Ib i jej dziadkiem – wspaniałym aktorem-lalkarzem Janem Wilkowskim. Powiedzonek Uli i dziadka używaliśmy w szkole i w domu. I chociaż telewizor był czarno-biały, a Ula niezbyt udaną kukiełką, to nasza wyobraźnia pracowała na takich obrotach, że po programie potrafiłam narysować Ulę jako rudzielca w autobusie (chociaż w spektaklu był to tylko rząd krzeseł) jadącym przez miasto (którego też nie było). Zastanawiam się, co się stanie z wyobraźnią dzisiejszych dzieci, które są zalewane gotowcami stworzonymi przez dorosłych. Cóż, czas nam pokaże.
Pewnego dnia, już jako uczennica liceum plastycznego w Krakowie, trafiłam do teatru lalek „Groteska”. Nie jako widz, ale jako praktykantka. Takie wspaniałe praktyki przygotowywało dla nas nasze liceum. No i zakochałam się! W teatrze! Trafiłam tutaj w doskonałym czasie. Właśnie wtedy spektakl „Maciupek z Krainy Muminków” otrzymał nagrodę za najlepsze przedstawienie lalkowe o Muminkach. Gdyby ktoś nie wiedział, Muminki to fikcyjne istoty, nieco podobne do hipopotamów, ale dwunożne, zamieszkujące pewną dolinę gdzieś w Finlandii, bohaterowie cyklu dziewięciu książek i dwudziestu dwóch komiksów fińskiej (piszącej po szwedzku) autorki Tove Jansson.
Pracownicy teatru spieszyli się, by po będzińskiej prapremierze przygotować własną wersję spektaklu, więc udział dziesięciu młodych licealistów był bardzo pożądany. Scenografia jak na tamte czasy była zupełnie nowoczesna i niezwykła. Proszę pamiętać, że to rok 1978, prawie całkowity brak akcesoriów malarskich, a te dostępne były w złej kolorystyce i jakości. Farby – troszkę lepsze tempery „z Zachodu” – teatr pozyskiwał na specjalny zapis w maleńkim sklepie dla plastyków na ulicy Brackiej – jedynym w Krakowie. Bez legitymacji Związku Artystów Plastyków można było właściwie kupić tylko brystol, ołówki, węgiel i polskie plakatówki, które twardniały po trzech miesiącach!
Z wielką pasją i zachwytem zabraliśmy się do pracy. Niestety naszym pierwszym zadaniem scenograficznym było klejenie Hatifnatów (stwory zawsze pojawiające się w grupach. O ich obecności świadczy wyczuwalna w powietrzu elektryczność. Podczas burzy świecą niezwykłym światłem). Postawiono przed nami gar brunatnej, cuchnącej mazi i kazano sklejać wycięte z białej gąbki ni to ludziki, ni to robale. Oczywiście wszystko zrobiliśmy źle i szefowa pracowni bardzo się gniewała. Na osłodę poszłam zobaczyć próbę aktorów. Jeszcze bez kostiumów, bez lalek. No i pofrunęłam! Zachwyciła mnie praca nad spektaklem, dyskusje aktorów z panią reżyser, wprowadzanie poprawek w ruchu scenicznym, w scenografii. I codziennie było inaczej! Spektakl pęczniał, rozrastał się, nabierał barw. Każda próba była inna. Czułam się jak w czasie misterium, a to były próby teatrzyku lalek. Wtedy postanowiłyśmy z koleżanką, że będziemy zdawały do Wrocławia na lalkarstwo. Bardzo się do tego przygotowywałyśmy. Nawet nasze prace dyplomowe były związane z teatrem lalek. Zwłaszcza dyplom koleżanki, która wykonała lalki-portrety naszych licealnych profesorów.
Wszyscy się zachwycali, ale nie profesor malarstwa (być może dlatego, że włosy miał zrobione z trawnika modelarskiego), który nam powiedział, że jak się lubi poziomki, wcale nie idzie się na poziomkarstwo, a jak lody, to na lodziarstwo. No i wybrałyśmy grafikę i malarstwo.
Codzienne przyglądanie się próbom spektaklu o Muminkach było nieprzerwanym pasmem radości i zachwytu. Podobało mi się, że np. Włóczykij był najpierw lalką, a potem, gdy musiał powiedzieć coś bardzo ważnego, przeistaczał się w aktora. W bardzo ciekawy sposób użyto również jawajek (lalek z uchwytami z tyłu głowy), by mogły grać na „pełnym morzu”. Morzem były dwie panie z muszlami na głowach, które w ciągu całej sceny musiały robić przysiady, by rozpięta między nimi tkanina mogła falować.
Gwiazdami były klejona przez wiele dni z papier-maché wielka Buka oraz złośliwa indywidualistka Mała Mi. Zachwyciła mnie zwłaszcza jej lalka wykonana z metalowej siatki, bo gdy się naładowała od Hatifnatów, mogła świecić! O ile prostsze są dzisiaj sposoby na czarowanie w teatrze. Gdy nadszedł dzień premiery i teatr miała odwiedzić autorka sztuki Tove Jansson, postanowiłyśmy z koleżanką upiec ptysie. Wyszły wspaniale (co prawda dopiero za drugim razem) i żeby nie zostały zjedzone przez braci koleżanki, włożyła je do pudła na pościel tapczanu, na którym spała.
Rano, wystrojone i przejęte, stawiłyśmy się w teatrze z pudłem ciastek. Pani Tove – malutka i chudziutka – pięknie przywitała się ze wszystkimi. Ambasada „wyposażyła” ją w tłumacza, więc nie było problemu z kontaktem. Niestety po spektaklu nie zostałyśmy zaproszone na spotkanie. Dobrze, że chociaż nasze ptysie na nim były.
Minęło wiele lat. Zginęły gdzieś zrobione przeze mnie Muminek i Mała Mi. Jedną z nagród za pracę w Grotesce była bowiem możliwość wykonania dla siebie w pracowni teatru dowolnych dwóch lalek. Nie mam nawet ich fotografii, chociaż często były tłem lub rekwizytem m.in. w kabaretach słynnej Piwnicy pod Baranami. Pozostały wspomnienia, oczarowanie magią teatru i niezwykłe umiejętności, które doskonale się przydały, gdy po latach zaczęłam przez krótki czas uczyć dzieci francuskiego.
Widząc siedmioletnie maluchy, dla których ciągle jeszcze język polski był językiem obcym, nie mówiąc o równoległym, codziennym angielskim, nie zgodziłam się uczyć z podręcznikiem. Odkurzyłam gitarę, przypomniałam sobie tańce francuskie ze szkoły baletowej, ale najważniejszy był oczywiście teatr!
Jeden z rodziców zbudował nam prawdziwy teatrzyk Guignola, taki, który w parkach i na placach XIX-wiecznego Paryża zachwycał dzieci. Robiliśmy kukiełki, pacynki, jawajki, które wykonywały proste piosenki i wyliczanki. Po francusku, oczywiście. Wielkim wyzwaniem była dla mnie propozycja uczenia francuskiego w szkole amerykańskiej powstałej przy konsulacie. Okazało się bowiem, że rozpiętość wieku dzieci w „klasie” (wszystkie dzieci były razem) wynosi siedem lat. W dodatku najmłodsze dziecko miało pięć lat, najstarsze 12. To czas, gdy różnica wieku jest ogromnym kontrastem. Zaproponowałam dyrekcji zajęcia z „French art”, co bardzo się wszystkim spodobało. Tutaj teatrzyk stał się moją prawą i lewą ręką! Mali Amerykanie równie chętnie tworzyli wraz ze mną kukiełki i wymyślali spektakle z użyciem wierszyków oraz piosenek francuskich. Na zakończenie roku zrobiłam cyrk. Połączyłam szkołę polską z amerykańską i, wzorując się na spektaklach teatru Groteska, mali cyrkowcy z aktorów stawali się kukiełkami i na odwrót. Wtedy po raz pierwszy i chyba ostatni w życiu napisałam parę francuskich wierszyków, do których piękną muzykę skomponował rosyjski gitarzysta Alexander Vinitsky. Kilka tych piosenek nagraliśmy w krakowskim teatrze KTO, a ich melodie do dzisiaj funkcjonują jako proste utwory na gitarę klasyczną. Na przykład utwór „Acrobat”.
Umiejętność tworzenia lalek przydała mi się również całkiem niedawno, gdy, realizując bardzo trudne zamówienie, wykonałam półmetrową haftowana kopię figurki Dzieciątka Koletańskiego.
Dorota Pietrzyk