Laleczki z talentem
Intertalentica. Czyli „między talentami”. Ile ich trzeba, by wykonać trójwymiarowy portret lub karykaturę? Jak i z czego powstają miniaturowe dzieła? Mieszczą się na dłoni i mogą przedstawiać dowolną postać – żyjącą, historyczną, fantastyczną. Poznajcie zabawne historie i tajemnice pracowni. Opowie o nich autorka laleczek tworzonych własną, unikatową techniką. Autorka felietonów i artykułów w Presto, wiolonczelistka, pasjonatka filozofii, członek prestiżowego Stowarzyszenia Polskich Artystów Karykatury – Anna Markiewicz.
***
Wigilia. Już popołudnie, a ja błąkam się po mieście. Wreszcie nadchodzi olśnienie – sklep z bielizną erotyczną! Po chwili kładę przy kasie stringi z białej koronki. Z tyłu, na wąskim sznureczku, pysznią się trzy wielkie perły. Za późno spostrzegam, że sprzedawcą jest młody chłopak. Pyta z uśmiechem: – Może warto poczekać na prezent parę godzin? Czy to ma być niespodzianka? – Plotę coś zmieszana, że muszę mieć białą koronkę, bo becik, sukienka, ale widzę, że mi nie wierzy.
Sznurek z perłami zachowałam do dziś. Tak, chodziło o sukienkę. Robiłam dla kogoś laleczkę-niemowlę, a w domu nie było ani skrawka białej koronki. Ile części garderoby od tego czasu zyskało nowe życie? W torbach ze szmatkami upchane są ucięte rękawy i nogawki, nadprute szaliki, sukienki z wyciętą podszewką i wielkie majtki z mikrofibry – kosztują tyle samo, co te w rozmiarze XXS. Zawsze bawi mnie badawczy wzrok sprzedawczyni – to dla pani? Podobnie gdy kupuję doczepki do koka ze sztucznych siwych włosów.
***
Jedna kropla zielonej farby, jedna czarnej, pół białej… Może trochę szarej… Rzut oka na zdjęcie i już, to ten moment. Za chwilę spojrzy na mnie po raz pierwszy. Ona, laleczka. A może on? To przecież karykatura mężczyzny, brodacza-wikinga. Muszę zrobić przerwę. Kiedy ostatnio coś jadłam? Skórka po bananie już zupełnie sczerniała. Dwie godziny później odkładam dzieło na serwetkę. To wciąż nie koniec, ale laleczka już nie spuści mnie z oczu. Z trudem wstaję, dopiero czuję napięcie mięśni, zesztywniały kark i prawdziwy głód. Która to godzina? Niestety obraz na zegarze rozmazuje mi się, wzrok zafiksował się na dystansie 20 cm.
Co by tu zjeść…? Od kilku dni nie wychodzę z domu. O, jest stary makaron sojowy, zaleję wrzątkiem i mogę siadać do dalszej roboty. Czysty talerz… Porządnie zaschnięty chyba da się użyć na drugiej stronie. Śmieję się sama z siebie. A może bez powodu? To mi się zdarza. Gdy nie śpię od 30 godzin, głupawkę mam prawie gwarantowaną, bez pięciolistnej używki. Delektując się kolejnymi nitkami makaronu, przeglądam jeszcze raz zdjęcia mojego modela. Czy dociera do mnie, że tworzę coś wyjątkowego? Przyznam, że tak. Niewielu jest na świecie twórców lalek przedstawiających żyjące osoby czy też postacie historyczne. Jeszcze mniej tych, którzy potrafią złapać podobieństwo. A w mojej skali i technice tworzę tylko ja.
Moja technika to połączenie wielu materiałów i sposobów ich wykorzystania. Laleczka ma 11–14 cm wysokości, jest to skala 1:14. Główka to zwykle bombka o średnicy 23 mm. Do niej doklejam elementy rzeźbione – nos, czasem policzki, usta. Ułamki milimetrów decydują – patrzy na mnie kolega Michał czy Bruce Willis? Później namaluję oczy, brwi. Czasem coś doklejam, np. rzęsy z lisiego futra (wymyślone dla… redaktor naczelnej Presto!). Zdarza się, że cała twarz jest miniaturową rzeźbą, jeśli kulista bombka odbierze portretowanej postaci podobieństwo w zbyt dużym stopniu.
Skąd pomysł na bombki? Historia jest długa. Swój początek laleczki mają w czeskich pajacykach choinkowych. Około 10 lat temu zaczęłam robić własne laleczki. Na początku prościutkie, stopniowo coraz trudniejsze. Nie robię notatek dokumentujących rozwój techniki, ale to pewnie podobizna mojego Taty jako pierwsza miała dłonie z kartonu. Czy wie, czym jest cierpliwość, ten, kto nie próbował wyciąć dwóch identycznych dłoni mających 11 mm długości? Przez dwie warstwy ciąć się nie da, a rysowanie to błąd w sztuce – mój Tata, wycinając od kilkudziesięciu lat sylwetki portretowe z profilu, też nigdy niczego nie szkicuje!
Facebook, nowa wiadomość. Ktoś polubił mój profil i zadaje pytanie: „Z czego pani robi te laleczki?”. Odpowiedź jest trudna, ale chcę się przyłożyć. Robię spis rzeczy użytych do najnowszej pracy. Oto wynik: 72 materiały (w tym chemia) i 48 narzędzi. 120 pozycji! Nawet na mnie ta liczba robi wrażenie.
Za oknem świta. Najlepszy moment, by wywietrzyć, zaczął już śpiewać kos. Lubię przy pracy sterylną ciszę, ale dla niego robię wyjątek. Sprawdzę, czy polakierowane buty już wyschły. Ostrożnie zmierzam w stronę balkonu. Byle nie zdeptać jakiegoś drobiazgu, niczego nie strącić. Znów spontanicznie powstało kilkanaście tymczasowych „stanowisk pracy”, podłogę opanowały wyciągnięte z szafek kilogramy szmatek, papierków, sznurków, zapasy bombek, opakowań po wszystkim. Jeszcze nie wiem, kim będą kolejne laleczki, ale już gromadzę materiały na ich ubrania, włosy, różne gadżety. Wiele kupuję specjalnie, a niemal wszystko przed wyrzuceniem do śmieci rozważam pod kątem drugiego życia w miniaturze. Niektórymi rzeczami dzielę się z laleczkami – szczotka do czesania rzęs dobrze czyści ubranka, modelarską pęsetą reguluję brwi, a wielki nóż kuchenny najlepiej obcina… za długą szyję (!).
W moich szafach nie ma gotowych laleczek. Są u ludzi, dla których je zrobiłam. Rozjechały się po świecie – Los Angeles, Meksyk, Wiedeń, Berlin, Buffalo, Edmonton, sporo jest też w Polsce. Ludzie często tego nie rozumieją. Myślą, że mogę robić laleczki na zapas i mieć gotowe na sprzedaż. To tak nie działa. Ich sens to intencja, z jaką zostały zrobione dla konkretnej osoby – nawet jeśli to nie jej portret, ale góral Sabała dla miłośnika Podhala. Laleczek nie robię hurtowo, nawet przy prostszych modelach przez cały miesiąc nie stworzę więcej niż kilka sztuk. Bardzo zaawansowaną technicznie postać – tylko jedną, albo i nie. Kiedyś myślałam o wstawianiu ich do sklepów z pamiątkami, jednak po propozycji dostarczenia 300 podobizn Johannesa Straussa do galerii w Wiedniu zrozumiałam, że nie tędy droga. Do końca życia nie dałabym ich rady zrobić, szczególnie że ma on miniaturowe, pełne detali skrzypce (włącznie z duszą w środku). Nie jestem chińską fabryką, nie posługuję się drukarką 3D. Laleczki są niepowtarzalne. To wyrób stworzony rękoma, wrażliwością i humorem. Wymaga znajomości różnego rzemiosła – krawiectwa, perukarstwa, lutnictwa, introligatorstwa, rzeźby, malarstwa. I to wszystko w miniaturze. Skupiam się na precyzji, cieszy mnie, gdy coś wyjdzie „jak prawdziwe”.
Wiolonczela powstaje zgodnie z regułami sztuki. Ma 5,5 cm i chowaną nóżkę. Fot. archiwum autorki
***
Ze Straussem wiąże się anegdota „od lat 18”. Siedzę pewnego wieczoru, formuję cierpliwie muskulaturę z płatków kosmetycznych i cóż widzę – z przodu, u dołu tułowia, został spory rulonik. Chwytam nożyczki i już mam ciąć, ale ręka drży! Jakże tak, mam pozbawić pana Straussa przyrodzenia? Choć nie ma jeszcze twarzy, ba, głowy nawet, wyciąga do mnie łapki w błagalnym geście… Ostatecznie faja została owinięta nitką dla wzmocnienia, a szyjąc spodnie, pamiętałam o odpowiedniej szerokości nogawki (łatwo wymacać, której).
Wygładzam dłonie tarką do pięt i zastanawiam się, skąd ta skłonność do poświęceń. To raczej nie jest moją mocną stroną, a jednak dobrowolnie sklejam palce cyjanoakrylowym klejem, godzinami paćkam się w lakierach i rozpuszczalnikach z groźną etykietą „nie wdychać oparów!”, zapominam o prysznicu i obiedzie, śpię na kanapie zarzuconej szmatkami i papierkami, by po dwóch godzinach wstać i nadal działać. Nawet we śnie głowa pracuje, szuka patentów na wykonanie każdego elementu. Bo moje prace to przecież nie tylko miniaturowa postać. To także atrybuty symbolizujące czyjś zawód, marzenia, hobby. To życzenia zaklęte w drobiazgu. Globus to pamięć o pasji podróżnika, papierosy z osiołkiem zamiast wielbłąda to żartobliwe „rzuć palenie”, ptasie mleczko oznacza „wracaj do Polski – tu ci ptasiego mleka nie zabraknie”.
Prawie każdy atrybut da się wykonać, ale nie zawsze jest taka potrzeba. Po co robić telewizor, jeśli wystarczy pilot. Laleczki to przede wszystkim koncepcja, moja lub obmyślana wspólnie z zamawiającym pracę. To wiele prób technologicznych. Czasem miesiąc myślę, jak wykonać jakiś element, chcę się poddać i nagle nadchodzi olśnienie. Atrybuty umieszczam w rękach, kieszeniach, torebce lub plecaku, czasem jest to strój, np. koszulka z logo. Laleczka ma się cała mieścić na dłoni. Wyjątkiem jest Chopin, ma piękny fortepian Pleyela. I Mozart przy stole bilardowym. Najczęściej są to mniejsze przedmioty – skrzypce, narty, mapa Tatr, książka kucharska, kwiatek w doniczce, królik, kluczyki do samochodu czy bukiet nasturcji.
Nasturcje ma oczywiście Marusia Kasprowiczowa. Od pięciu lat malutki Jan Kasprowicz mieszka z żoną w zakopiańskim muzeum na Harendzie. To mój prezent dla najpiękniejszego muzeum na Podhalu, prowadzonego przez wyjątkowych ludzi. Do dziś laleczki mają serwis – dorabiałam np. zgubione podczas „wakacji na choince” ołówki. Ta para powstała z potrzeby serca. A w tej kategorii prym wiodą… diabły. Pojawiły się znienacka. W Zakopanem co roku organizowano wystawę „Anioły pod Tatrami”. Z jedną z organizatorek wpadłyśmy na szalony pomysł. Nie sztuka wciąż te białe, skrzydlate aniołki pokazywać. Anioły upadłe, to jest to! I do nich Błękitny Anioł, czyli Marlena Dietrich w roli ze słynnego filmu. Praca szła wyjątkowo szybko, niebawem patrzyły na mnie spode łba dwa kosmate chudzielce z bagien, z poszarpanymi skrzydłami i ogonami jak miotła. Oprócz nich Boruta w szlacheckim stroju i Lucyfer w skórzanych spodniach. Adorowali Marlenę, kusicielkę w kabaretkach i błękitnym cylindrze. Niestety, organizatorzy nawet ich nie obejrzeli, podobno diabeł i drewniana chałupa to pożar murowany. Parę lat później powstały jeszcze dwie diablice, przejaw totalnej wolności artystycznej. Nie mają w sobie nic z czarnej magii, inspiracje czerpię ze zbioru legend „Żywoty diabłów polskich”. Mam jednak wrażenie, że to temat tabu. Pocieszam się, że Van Gogh za życia też sprzedał tylko jeden obraz.
Kobiety – każda mami na swój sposób. Marlena jako Błękitny Anioł, Tristania, smutna diablica-królowa, i Bagienka, diablica-figlarka. Fot. archiwum autorki
***
A magia? Czasem ktoś pyta – czy to voodoo? Jeśli już, to takie pozytywne. Chociaż jedna przygoda dała mi do myślenia. Już w trakcie wykańczania twarzy poczułam, że bombka dziwnie sprężynuje. Choć nie było widać żadnego pęknięcia, pod włosami wymacałam rysę, ścisnęłam i… głowa pękła na pół. Godzinę później ktoś, kto zamówił tę laleczkę na prezent, napisał: „Wiesz, XXX (żywy prototyp laleczki) ma dziś straszną migrenę”. Poczułam się naprawdę winna!
W laleczce dostrzegam coś więcej niż dekorację czy precyzyjnie wykonany gadżet. Wzbudzają we mnie czułość, są takie malutkie i delikatne. Czasem do nich przemawiam, szczególnie gdy stawiają opór. Zapamiętuję reakcje osób, które pierwszy raz widzą gotowe dzieło – cieszą się, czasem wzruszają, doceniają podobieństwo i żartobliwe atrybuty. Laleczki są świetnym prezentem, ale nie od każdego dla każdego. Warto je dać komuś bliskiemu, komu dobrze życzymy i trochę go znamy, kto nie obrazi się za żart, a doceni konwencję.
Więcej moich prac, laleczek, instrumentów można znaleźć na profilu Intertalentica na Facebooku. Polecam wejście w sekcję zdjęcia/albumy.