Trudny los emigrantów [„Belfast” Kenntha Branagha]
„Belfast” warto zobaczyć z wielu powodów i nie tylko dlatego, że gra w nim diwa światowego kina Judi Dench czy znana z popularnego na Netfliksie „Outlandera” Caitriona Balfe. Film opowiada o Irlandii lat 60. – skłóconej na tle religijnym i politycznym. Jednak cały konflikt obserwujemy tu oczyma dziecka. To opowieść o rodzinie, która po prostu usiłuje przetrwać trudne czasy „wojny domowej”.
Nie brak tu ciepła, humoru, sentymentu do czasów, które bezpowrotnie minęły. „Belfast” ma też wiele wspólnego z „C'mon, c'mon” – filmem, który wygrał ostatnią edycję festiwalu EnergaCAMERIMAGE i który niedawno wszedł na ekrany polskich kin; i w jednym, i w drugim obraz jest czarno-biały, a emocjonalnego kolorytu nadaje całości perspektywa małego chłopca i jego relacje z dorosłymi (choć właściwie w „C'mon, c'mon” bardziej jest mowa o tym, jak dorosły odbiera i uczy się perspektywy dziecka, a w „Belfaście” to akurat dziecko próbuje zrozumieć świat dorosłych).
Dziewięcioletni Buddy pochodzi z protestanckiej rodziny. Dorasta w czasie epokowych wydarzeń, takich jak lądowanie misji Apollo 11 na Księżycu czy walka dwóch frakcji o kwestię przynależności Irlandii Północnej do Wielkiej Brytanii. Buddy nie rozumie agresji, którą czasem epatują dorośli, dla niego pozostaje niepojęte, dlaczego sąsiedzi z dnia na dzień zamienili się w rozwrzeszczany tłum podpalający okoliczne domy, trudność stanowi patrzenie na kolegów przez pryzmat tego, czy należą do Kościoła katolickiego, czy protestanckiego. Chłopiec za wszelką cenę pragnie przeżyć swoje dzieciństwo – wygłupy na ulicach, rodzinne wycieczki do kina, zadania szkolne, którymi chce się zaimponować ulubionej koleżance. W relacjach z ludźmi kieruje się sercem, dla niego nie ma znaczenia, kto jest kim. Otwartości i tolerancji jest też uczony w domu. Mimo nacisków lokalnych podżegaczy ojciec Buddy’ego przekazuje mu życiową mądrość – nieważne co kto wyznaje, ale czy jest prawy i uczciwy. W pozytywnym podejściu do życia pomaga chłopcu też dziadek-filozof oraz bardzo konsekwentna wobec synów w swoich metodach wychowawczych matka. Buddy kocha miejsce, w którym mieszka i przeraża go myśl o wyprowadzce. A przecież nie chcąc stać się stroną w konflikcie (przynajmniej w kontekście napiętnowania sąsiadów), nie sposób nie rozważać wyjazdów. Rodzice chłopaka coraz częściej mówią o przeprowadzce do Anglii czy nawet za ocean.
W filmie Kennetha Branagha ujmująca jest nostalgia, z którą opowiada on o Belfaście tamtych lat. Matka Buddy’ego podkreśla, że poznała swojego męża jako dziecko na ulicach tego miasta, że na tych samych ulicach dorastają ich synowie, że wszyscy ich dzieci znają i otaczają życzliwością i że porzucenie domu to ogromne wyzwanie dla wszystkich. Pogodne piosenki pozornie odwracają naszą uwagę od dramatu rozgrywającego się w Belfaście – stłuczone szyby, podpalane budynki, barykady, padające wyzwiska, bijatyki i interwencja służb. Przykro patrzeć na to, co człowiek może zrobić człowiekowi, z którym jeszcze niedawno mijał się w sklepie czy pod szkołą swojego dziecka…
Bardzo ciekawe jest także pokazanie trzech pokoleń na przykładzie jednej, kochającej się rodziny (dziadkowie, rodzice, dzieci) i panujących pomiędzy nimi stosunków – dzięki temu możemy sobie lepiej wyobrazić irlandzką społeczność lat 60. Branagh pomaga nam zrozumieć trudną historię tego narodu, tak wiele razy na przestrzeni wieków zmuszanego do emigracji. Ostatecznie dedykuje swój film tym, którzy zostali i tym, którzy zaginęli. „Belfast” otrzymał w tym roku Złoty Glob za scenariusz, przed nami oscarowe nominacje – zobaczymy.