Patrzeć w górę czy nie patrzeć? Czyli rozmowa o końcu świata w tempie Presto (Filmowego)
Przełom lat to czas podsumowań oraz obietnic i postanowień. To także okres, gdy staramy się wyciszyć, odprężyć i zebrać siły na to, co nowe. Tymczasem 24 grudnia miał premierę na Netfliksie film o końcu świata, wcześniej dostępny także w kinach. „Nie patrz w górę” nie mogło przejść bez echa. O produkcji rozmawiają Maja Baczyńska i Kamila Gzik (Tarnawska) z redakcji Presto Filmowego.
M.B.: O „Nie patrz w górę” sporo się mówi, zwłaszcza internauci zawzięcie dyskutują. Jedni są tym filmem oburzeni, drudzy uważają, że to objawienie. Skąd te kontrowersje? Cyniczne ujęcie zagłady naszej planety nas zniesmacza? A może cały nasz świat jest cyniczny właśnie i niektórzy z nas cieszą się, że wreszcie to ujawniono…
K.G.: Trudno jednoznacznie ocenić. Film ironicznie porusza, często między wierszami, wiele bolączek współczesnego świata. Jednych widzów taka wizja skłoniła do refleksji i zwróciła ich uwagę na istotne dla nas wszystkich problemy, a drudzy mogli się poczuć urażeni i zdegustowani. Niemniej każdy z nas w tej „machinie zagłady” bierze udział i pytanie, czy kontrowersje nie wzięły się przypadkiem ze świadomości, jak bardzo niektórych ta machina wciągnęła i jakie są tego konsekwencje?
M.B.: Czyli możemy w ciemno założyć, że widzowie oburzeni filmem „Nie patrz w górę” zachowują się na co dzień – świadomie bądź nie – trochę jak niezauważający nadciągającej apokalipsy urzędnicy w filmowym Białym Domu?
K.G.: Zdecydowanie. I podobnie jak filmowi prezenterzy (Cate Blanchett jako Brie Evantee i Tyler Perry jako Jack Bremmer) w popularnej telewizji. Każda z tych postaci widzi i słyszy wyłącznie to, co chce, z czym jest jej komfortowo. Wypiera natomiast bardzo trudny temat końca świata…
M.B.: Mnie skojarzyło się to też z czasem pandemii COVID-19. Z jednej strony jakbyśmy nie chcieli widzieć wirusa, a z drugiej – wykorzystywania go przez dążących do władzy. Choć bardziej naturalnym skojarzeniem powinien być jednak kryzys klimatyczny. Tego to już w ogóle nie widzimy i chyba w porę nie zobaczymy, na nic wysiłki Grety Thunberg i jej sympatyków…
K.G.: Gdy wspomniałaś o pandemii, od razu przyszła mi na myśl scena, kiedy pokazane były dwa wrogie obozy – „patrzenia w górę” i „niepatrzenia w górę” i tak, jak zauważyłaś, obie strony były nakręcane przez polityków. Myślę, że wielu widzów od razu odniosło ten obraz do aktualnej sytuacji epidemicznej i społecznej.
M.B.: Racja. I od razu pojawia się kolejne pytanie. To jednak lepiej patrzeć i być świadomym ewentualnego końca, czy żyć jak gdyby nigdy nic i udawać, że problem nie istnieje?… Aczkolwiek zwróć uwagę, że nasi bohaterowie (notabene, wspaniale zagrani przez Leonarda DiCaprio i Jennifer Lawrence!), mając świadomość nieuchronnego końca, do ostatniej chwili walczą o ratunek, a gdy już wyczerpią wszystkie możliwości, spędzają czas szczęśliwie i najpiękniej jak można – z bliskimi, z wdzięcznością za minione życie…
K.G.: Myślę, że postawa tych bohaterów najbardziej do mnie przemówiła. Robili, co mogli, żeby uratować ludzkość, ale nie za wszelką cenę. Doktor Randall Mindy (Leonardo DiCaprio) sam słusznie zauważył, że ludzkość miała czas na działanie, ale wszyscy niepotrzebnie czekali na rozwój wypadków i potem było już za późno. W myśl tego można stwierdzić, że lepiej działać od razu, podejmować decyzje, jak nasi naukowcy, niż później żałować i trwać w strachu, co będzie dalej.
M.B.: Jednak z drugiej strony działanie musi być przemyślane, co pokazuje przykład pani prezydent Jani Orlean (Meryl Streep), która decyduje się na misję niepopartą żadnymi wcześniejszymi testami, która finalnie ponosi fiasko.
K.G.: W tym wątku bardzo ważna jest też postać Petera Isherwella (w tej roli świetny Mark Rylance) – wizjonera i innowatora technologicznego, który swoimi osiągnięciami i bezgranicznym zaufaniem do algorytmów wywiera ogromny wpływ na panią prezydent…
M.B.: Ale czy on z kolei nie gra we własną grę? Sprawia wrażenie intuicjonisty, właściwie przepowiada pani prezydent, jaki rodzaj śmierci ją spotka, a gdy przychodzi co do czego, ratuje wyłącznie siebie i wybraną elitę…
K.G.: Masz rację, oglądając film, miałam wrażenie, że jest to człowiek całkowicie oderwany od rzeczywistości, jakby sam był tym algorytmem, o którym tyle mówił. W ogóle wątek algorytmów i social mediów był dla mnie o tyle przerażający, że bardzo prawdziwy… I tutaj kolejne pytanie, czy doszliśmy już do takiego etapu, że w pewien sposób „sprzedaliśmy się” do internetu i faktycznie twórcy portali wiedzą już o nas wszystko, czy też jest to jeszcze do odwrócenia?
M.B.: Nie znają zakamarków naszej duszy, to jedno jest pewne! Gdyby jednak wiedzieli mniej, może tajone przez władze w różnych krajach informacje nigdy nie przedostałyby się na zewnątrz pocztą pantoflową? Słyszałam kiedyś o imigrantce w Stanach, która wspierała ruchy wolnościowe w swojej ojczyźnie… przez Facebook. Jest to więc możliwe. Chyba że to utopia, że takie działania mogą nie być wliczone w koszty i jakoś mimo wszystko kontrolowane przez tych „na górze”…
K.G.: Możliwe. Na pewno w filmie przedstawia się nam obraz całkowitej kontroli mas przez media, którym z początku przeciwstawiają się jedynie nasi naukowcy, trochę wyalienowani z tego świata internetowego. Lecz w końcu i oni zostają poniekąd w niego wciągnięci…
M.B.: Momentami wydają się też niepragmatyczni. Obrażając panią prezydent, choćby najgorszą, za wiele nie uzyskają… Prosty mechanizm psychologiczny. Choć z drugiej strony bycie jej doradcą, jak się okaże, za wiele też nie wniesie.
K.G.: Myślę, że to też efekt frustracji całą sytuacją. Zauważ, że nikt nie traktuje ich poważnie, nikt nie rozumie wagi całego wydarzenia, poza innymi naukowcami (jak np. Dr Teddy Oglethorpe, w którego wciela się Rob Morgan). A pani prezydent, cóż, ma władzę, może słuchać i robić, co uważa za słuszne, a w tym przypadku co jej się opłaca.
M.B.: Choć i ją dosięgnie przeznaczenie, mimo że w nieoczekiwany dla widza sposób. Tutaj wszystko jest opowiedziane w konwencji czarnej komedii. A gdyby zrobić z tego dramat psychologiczny, to może nawet i ona, prezydent Janie Orlean, miałaby zrozumiałą dla nas motywację, wartą wzięcia pod uwagę perspektywę. Może jednak świat nie jest aż tak czarno-biały? Chyba że to właśnie ciągły relatywizm nas gubi, brak nam rozeznania.
K.G.: Możliwe, że nie jest czarno-biały i że to faktycznie nas gubi. W moim odczuciu po obejrzeniu filmu postać pani prezydent stawia się w negatywnym świetle i przekreśla się ją jako protagonistkę działań na rzecz ocalenia ludzi. Swoją drogą zawsze bawi mnie fakt, że w filmach bądź co bądź katastroficznych wybawicielem świata jest rząd Stanów Zjednoczonych…
M.B.: Tutaj to akurat celowy zabieg, jawna kpina z naszych mrzonek i konwencji gatunku, w „Nie patrz w górę” to rząd USA nas pogrąża…
K.G.: Zdecydowanie. Prztyczek w nos…
M.B.: Ale to pesymistyczna wizja. Czy zatem istnieje dla nas jeszcze jakiś ratunek?
K.G.: I tak, i nie. Jeśli chodzi o kryzys klimatyczny, z jednej strony możemy – jak już często słyszeliśmy – zacząć od dbania o własne otoczenie i dokonywania w nim drobnych zmian. Z drugiej jednak, jeśli możni tego świata nie wprowadzą prawnie konkretnych rozwiązań, nadal nie mamy w tej walce o przeżycie ludzkości większych szans. Możemy jedynie wywierać na nich wpływ. Wizja to pesymistyczna, lecz obawiam się, że realistyczna.
M.B.: To może uskuteczniajmy carpe diem?
K.G.: Myślę, że to najlepsze, co możemy zrobić.
M.B.: A ci, którzy czują taką potrzebę, mogą się jeszcze modlić – jak Yule (Timothée Chalamet w tym roku w kolejnej bardzo dobrej roli po „Diunie”). Bo Adam McKay (m.in. „Big Short”) w „Nie patrz w górę” uwzględnił i tę duchową perspektywę, czego nie zrobił nawet Lars von Trier w swojej kultowej już „Melancholii”, w której tytułowa Melancholia, olbrzymia planeta, zderza się z Ziemią. Wizje katastroficzne filmowców nie odstępują!