Tak to czuję!
Artysta – jaki jest? Wśród wielu przymiotników, którymi moglibyśmy opisać typowego przedstawiciela gatunku, z pewnością znajdą się: bezkompromisowy, wolny, niepokorny, pewny siebie. A może nawet bezwstydny.
Nie wyobrażamy sobie artysty jako kogoś, kto posłusznie i sumiennie wykonuje polecenia, realizuje cudze pomysły. Musi mieć swoją wizję i nie może się jej wstydzić. Niewielu wie, jak wyboista droga prowadzi do celu, którym jest pewność siebie. Są tacy, co nigdy do niego nie dotrą. Może nie wszyscy nawet mają taką potrzebę – czy jednak nazwiemy ich artystami?
Niewinne początki
Zaczyna się zwykle podobnie. Dziecko dostaje kredki, farby lub cymbałki. Powoli oswaja materię, bada sposoby użycia nowych, fascynujących przedmiotów. Z początku to materiały są inspiracją, później zaczyna się chęć wyrażenia za ich pomocą czegoś, co w duszy gra. Już nie radosne zamalowywanie każdej wolnej powierzchni, ale próba narysowania kogoś, czegoś. Nie walenie po wszystkich dźwiękach na oślep, ale chęć odtworzenia konkretnej melodyjki. I wszystko jest pięknie, do momentu, kiedy wkracza ona, groźna i złowieszcza – edukacja.
Mistrzowska rutyna
Pamiętam potyczki z nauczycielką, która zawsze wytykała mi, że zapomniałam pomalować niebo na niebiesko. Pokazywałam jej, że za oknem dziś jest akurat białe albo szare. W ogóle zawsze chciałam rysować, jednak program musiał być zrealizowany, a w nim obowiązkowe malowanie krajobrazów plakatówkami na białej kartce. To jednak nic w porównaniu z tym, co czeka młodego adepta sztuki np. w szkole muzycznej. Polska formuła nauki w trybie „mistrz i uczeń” ma swoje zalety, ale i wady. Bardzo wielu uczniów latami pracuje z jednym pedagogiem, nawet podczas wakacyjnych kursów. A ten często nie umie wyjść poza własną metodę, wizję. Gdy jedna nuta zostanie zagrana „nieprawidłowo”, zaczynają się napomnienia, przerywanie, zamaszyste kreślenie uwag w nutach. Rzadko który uczeń jest na tyle krnąbrny, bezczelny, ale i dociekliwy, by zadać pytanie – a dlaczego tak mam zagrać? Czemu tak jest źle, a tak dobrze? Większość wyczuwa, że postawiłaby swojego nauczyciela w niezręcznej sytuacji. Musiałby on wygłosić dłuższy wykład o harmonii, retoryce muzycznej albo cechach instrumentu, na który pierwotnie powstał utwór. Pewnie nawet coś o tym wie, ale może już zapomniał? Od trzydziestu lat wszystkim uczniom przypomina, że w danym utworze w tym takcie jest akcent, a tu trzeba zagrać legato. Brzmi strasznie? Tak to często wygląda, nie tylko w podstawówkach i liceach, lecz także na wyższych uczelniach.
Nie jestem już dzieckiem
Mamy zatem zderzenie dwóch osób, z których jedna jest „oświecona” i wie, jak trzeba grać lub malować. Druga zaś może nawet chce się dowiedzieć, ale później samodzielnie zdecydować, co z tą wiedzą zrobi. Nauczanie sztuki różni się znacznie od wykładów na inżynierii czy geologii. Wszystko, czego uczy się młody artysta w zakresie techniki, tradycji, prawideł stylu – jest tylko środkiem do celu. A tym jest pokazanie wrażeń, uczuć, myśli. W muzyce jest to dialog z kompozytorem. Wielu pedagogów nie wspiera uczniów w samodzielnych poszukiwaniach, kolejne roczniki przygotowują na egzaminy kilka koncertów i sonat, które akurat lubi nauczyciel. I zawsze grają akcent w tym samym takcie. Niektórzy pilnie uczęszczają na występy mistrza, by potem tak samo potrząsać głową lub tupać nogą. Nie jest to świadoma parodia. Raczej całkowite odcięcie się od własnej wizji. Czy kiedyś będą gotowi, by pokazać ją światu? Czy w ogóle będą ją mieli? Wielu nauczycielom jest tak wygodnie. Są pewni swojego doświadczenia, ostatecznie podpierają się nagraniami mistrzów. Tryby machiny działają sprawnie. Szkoda czasu, by spytać studenta – a dlaczego ty chcesz to zrobić inaczej? Jest to świetne pytanie, prowokujące do myślenia. Trzeba jednak liczyć się z każdą odpowiedzią.
Bo ja to tak czuję…
…odparowała bez zastanowienia moja skrzypaczka z kwartetu na pytanie profesora, dlaczego uparcie w jakimś miejscu gra głośno, zamiast realizować zapisane w nutach ściszenie. Jej wizja frazy zawierała w sobie konsekwencję dynamiczną, na którą nie wpadł sam kompozytor, a może tylko wydawca nut. Profesor zastanowił się chwilę, a potem stwierdził – nie mogę kazać ci grać inaczej, niż czujesz. Pamiętaj tylko, że zawsze możesz zmienić koncepcję. Niewielu jest mistrzów tak otwartych na dialog. I też, przyznajmy, mało jest studentów takich jak moja koleżanka, śmiała i pewna siebie. Większość się po prostu boi, nie jest na tyle uzbrojona w argumenty, by podjąć dyskusję. Wierzą, że wolno im będzie wyrażać siebie wtedy, gdy skończą studia.
Wyrazy współczucia
Istnieją takie miejsca, w których uprawia się sztukę, ale czuć nie wolno. Albo raczej – można, pod warunkiem że to samo, co inni. To orkiestry. Wyobraźmy sobie zespół, w którym każdy inaczej frazuje, ma inny pomysł na dynamikę, ogólne tempo wykonania. Cóż by z tego wyszło? W najlepszym razie wszystko by się zniwelowało do jednego poziomu, wszystkie skrajności zniosłyby się wzajemnie. W najgorszym – wszystko by się rozpadło. Cnotą grania orkiestrowego jest jednomyślność i współodczuwanie. Czy to nadal artyzm? Na pewno sztuka, i to niełatwa. Zdolność poskromienia własnego ja. O ile nie gra się solowego głosu w instrumentach dętych, w zasadzie nie ma jak rozprostować skrzydeł. A nawet wtedy trzeba czujnie dostosować się do partii pozostałych kolegów. I znów, jak w szkole, znajdą się mistrzowie batuty, którzy będą ingerować w każdą nutę.
Niepokorni bez etatu
Są tacy, którzy w każdych warunkach czują solistyczny zew popisywania się. Choćby mieli trzy dźwięki solówki do zagrania. Inni się po prostu wstydzą i boją – krytyki, ośmieszenia, ryzyka. Tak właśnie rezonuje „trening wstydu”, nawet po wielu latach. W głowie nieszczęśnika odzywają się wszystkie „zarzuty”, które usłyszał po egzaminach lub koncertach, z reguły od życzliwych osób. Haydn wyszedł zbyt romantyczny, Beethoven „za mało kwadratowy” (autentyk!), a Chopin zbyt dojrzały (!). Młody artysta dostaje komunikat, że istnieje określony, jedyny słuszny sposób wykonywania danego dzieła czy kompozytora. Katastrofa. Z drugiej strony – opanowanie reguł to przepis na sukces. By zdać na etat do orkiestry, trzeba porzucić swoje awangardowe wizje. Kto nie umie się dostosować, będzie freelancerem do końca życia.
Więcej niż przyjemność
Jeśli każdy artysta kierowałby się wstydem, bał się wyjścia ze strefy komfortu i poprawności, istotne sprawy mogłyby zostać zmarginalizowane. Sztuka może być ważna, jeśli jest napędzana odwagą – twórcy i odbiorcy. Pierwszy jest gotów opowiedzieć jakąś historię, drugi – wysłuchać jej. To, czym jest dla nas sztuka, nie jest czymś stałym. Zmienia się tempo życia, problemy, z którymi na chwilę chcemy się rozstać. Albo, z którymi poprzez twórczość artystyczną chcemy obcować. Są kwestie uniwersalne, jak sztuka sakralna czy piękno natury. Są tematy tabu, które artysta dopiero próbuje oswoić, mają bulwersować, prowokować. Ktoś musi się odważyć. Sama bardzo długo nosiłam w sobie niechęć do wszystkiego, co nowe, inne, zaskakujące. Lata zajęło mi nauczenie się, by cieszyć się czyjąś odkrywczą wizją. Nie oznacza to bezkrytycznego uwielbienia. Nadal dzieło sztuki może być ujmujące lub odpychające, wykonane starannie lub byle jak, może rezonować z moją wrażliwością lub nie. Jednak umiem już docenić brawurowe złamanie konwencji. Obcując ze sztuką, nie chcę się nudzić – ani w roli twórcy, ani odbiorcy.
Potrzeba balansu
Zdarza się, że artyście coś nie wychodzi, spieszy się, szkoda mu czasu na drobiazgową analizę tematu. Wykręt „tak to czuję i już” wydaje się w tym momencie wygodny. Jednak odbiorca choć trochę obeznany z daną dziedziną sztuki potrafi wyłapać fałsz. Wyczuwa różnicę pomiędzy nonszalancką kreacją a brakiem talentu i bazy technicznej. Niestety, chcąc być artystą, trzeba po prostu uzupełniać wiedzę, ćwiczyć warsztat. I, jeśli czegoś w sztuce można się wstydzić, to jego braku. Chociaż żartobliwa studencka maksyma głosi – lepiej się wstydzić minutę, niż godzinę poćwiczyć. Artyści, którzy w młodości namiętnie wcielali ją w życie, spoważnieli w końcu, nadrobili braki. A nawiązane w wolnym od ćwiczenia czasie barwne przyjaźnie pozostały do dziś.
Romans to nie wstyd
Ćwiczenie warsztatu to także ciągłe poszukiwanie wyzwań. Nigdy nie można powiedzieć – umiem już wszystko. Biedni są artyści, którzy latami grają wybrane dwadzieścia pozycji repertuaru i boją się sięgnąć po nowy utwór. Nazywają to specjalizacją. Nikomu nie zaszkodzi spróbować czegoś innego. Improwizacja, spotkania z artystami, którzy tworzą w innym stylu – to rozwija. Najwięksi mistrzowie bawią się w takie eksperymenty, niewiele sobie robiąc z głosów krytyki. Wielu boi się oderwać dawno przyczepioną im etykietkę, na szczęście coraz rzadziej słychać piętnujące „schałturzył się”, tylko dlatego, że muzyk klasyczny pozwolił sobie na romans z folkiem lub jazzem. Może klasyka już mu nie wystarcza, a może to jednorazowa przygoda. Na pewno nie musi się jej wstydzić.
Zazdroszczę Witkacemu
Jest taka dziedzina twórczości, w której brak pewności siebie to przepis na brak sukcesu zawodowego. To sztuka na zamówienie, artystyczna działalność usługowa. Wszelkie portrety, muzyka na ślubie itd. Trzeba dyplomacji i wiary w siebie, by nie polec w starciu ze zleceniodawcą. To on ma pieniądze. Jednak to wykonawca ma wiedzę, talent, a czasem po prostu lepszy gust. Niedościgłym wzorem asertywności od lat pozostaje dla mnie Witkacy. W regulaminie swojej firmy portretowej zawarł np. zakaz komentowania portretu przez modela. To on, artysta, miał wizję, a klient – decydując się na zamówienie swojej podobizny właśnie u niego – z góry musiał się z nią zgodzić. Czy Witkacy miał przez to mniej chętnych na swoje dzieła? Skądże. Każdy był ciekaw, co wyjdzie spod ołówka szalonego wizjonera wspomagającego się środkami odurzającymi. Mógł więc sobie na taką brawurową asertywność pozwolić. Wielu artystów jest jednak bardzo niepewnych siebie. Są najgorszymi cenzorami swojej twórczości, a każda krytyka podcina im skrzydła. Trzeźwa ocena własnego talentu nie jest zła, ale trzeba ją przekuć we właściwe wnioski – albo zainwestować w rozwój, albo zmienić branżę, albo… posłuchać, co mówią inni. Jeśli chwalą, siedzieć cicho i nie dyskutować.
Prawda w cenie
Tak naprawdę emocje są w dużej mierze kwestią intymną. Nie warto o nich opowiadać komuś, do kogo przemawiają tylko argumenty rozumowe, „mędrca szkiełko i oko”. Czasem jednak trzeba, by nie mieli ostatniego słowa rozmaitej maści krytycy lubujący się w rozważaniach, „co artysta chciał przez to powiedzieć”. Próbują nas edukować, ale jako widzowie, słuchacze, czytelnicy nie zawsze musimy czuć to, co akurat wypada. Znane nazwisko, renomowany sponsor – należą się brawa, zachwyty, autografy. Ale czy trzeba być posłusznym? Nie podoba ci się wymyślna sztuka, pałasz uwielbieniem dla kiczu? To świetnie. Wypij ze słodkim uśmiechem kwaśnego szampana na pokazie instalacji ze śmieci. A potem idź do domu i odkurz z czułością porcelanową baletnicę po prababci. Sztuka jest graniem na emocjach. Ich nie oszukasz.