Alvin Curran: Mój wybór – nie kontrolować niczego
„Wszystkie dźwięki otoczenia są naturalną formą muzyki. Nie muszę robić wykładu na ten temat”. Zamiast tego udzielił więc wywiadu. Alvin Curran – twórca instalacji muzycznej „Daven Mir Dos” stworzonej na specjalne zamówienie Narodowego Centrum Kultury (organizatora Festiwalu Eufonie) – opowiadał o swoim związku z naturą, technologią analogową i kulturą żydowską.
Chciałem rozpocząć tę rozmowę inaczej, ale wczoraj zobaczyłem nagranie Twojej instalacji dźwiękowej „Wszystkie rzeki prowadzą do Rzymu” (oryg.: „Omnia Flumina Romam Ducunt”) w Termach Karakalli. Jestem zafascynowany tym pomysłem, aby po dwóch tysiącach lat przywrócić dźwięk do tego miejsca. (Instalacja nawiązywała do antycznych czasów, gdy w miejscu obecnych ruin istniały termy. Miała na celu przywrócić dźwięk i życie od dawna nieistniejącym łaźniom – przyp.red.)
W pewnym sensie nawiązuje ona do „Daven Mir Dos”. Obie są instalacjami, które mają specyficzny związek z historią. Ta w Termach Karakalli łączy się również z historią mojego życia w Rzymie. Kiedy mieszkasz tu przez ponad 50 lat, stajesz się Rzymianinem. Rzymianinem – czyli osobą, która powoli wchłania tę starożytną historię. Na przykład: mieszkam w pobliżu Koloseum; widzę je z mojego okna. To część mojego życia, a nie jakiś szczególny pomnik. Również fundamenty mojego domu wybudowane są na willi cesarza Nerona. W mojej wyobraźni mam więc jakiś kontakt z tymi ludźmi.
A jak to się stało, że zdecydowałeś się stworzyć tę instalację?
Mój znajomy – kurator sztuki Mario Pierrone – miał dobre kontakty z dyrektorem Term Karakalli. Powiedziałem wtedy: „Niech te termy staną się moim nowym teatrem muzycznym”. To dobry przykład na to, że muzyka dociera do każdego możliwego miejsca na tej planecie. Mogę wyjść, znaleźć miejsce, które bardzo mi się podoba i zdecydować, że to będzie mój nowy teatr muzyczny.
Kiedyś stałem z Johnem Cage'em w jego lofcie w Nowym Jorku. Miał otwarte wszystkie okna. Hałas z ulicy był niesamowity. Zapytałem naiwnie: „John! Dlaczego nie zamkniesz okien?”. Odpowiedział: „Chcę usłyszeć muzykę!”. Nie mógł żyć bez tego hałasu.
Dlaczego jako muzyk czujesz się tak związany z naturalnymi i otwartymi przestrzeniami?
W latach 60. i 70. doszedłem już do intuicyjnego zrozumienia, że wszystkie dźwięki, które słyszę, są formą muzyki. Sam świat był symfonią. Świat był muzyką.
Kiedyś stałem z Johnem Cage'em w jego lofcie w Nowym Jorku. Miał otwarte wszystkie okna. Hałas z ulicy był niesamowity. Zapytałem naiwnie: „John! Dlaczego nie zamkniesz okien?”. Odpowiedział: „Chcę usłyszeć muzykę!”. Nie mógł żyć bez tego hałasu.
Świat muzyki dziś już rozumie, że wszystkie dźwięki otoczenia są w rzeczywistości jej naturalną formą. Nie muszę robić wykładu na ten temat. Dziś każdy może nagrać wszystko na swoim telefonie i umieścić takie nagranie w swoich dziełach muzycznych.
Ten sam powód, dla którego nagrywałeś wszystkie naturalne dźwięki, sprawił, że umieściłeś swoją muzykę w naturalnych przestrzeniach.
Jest to właściwie rozwinięcie tendencji istniejącej już w zachodniej muzyce klasycznej, która polegała na tworzeniu muzyki „rozciągniętej przestrzennie”. Na przykład: w okresie renesansu w Wenecji żyła rodzina kompozytorów – Gabrielich. Rozumieli oni, że jeśli rozstawią instrumenty daleko od siebie w tych wielkich kościołach, to mogą stworzyć fantastyczne brzmienia. To nie był „sound design” – to był muzyczny teatr.
Było wtedy oczywiste, że każdy dźwięk jest formą muzyki?
Nie, nie każdy dźwięk. Używano wtedy konwencjonalnych instrumentów. Jednak Gabrieli wykorzystali przestrzeń, pogłos i odległość, by stworzyć nowy rodzaj muzyki.
Dzisiaj Ty robisz to sztucznie – za pomocą aplikacji.
Tak – na przykład w instalacji z Term Karakalli dźwięk nie dochodził z jednego miejsca. Tworzyłem, używając wielu głośników i ponad setki różnych plików dźwiękowych, które ciągle i losowo były miksowane. Dźwięki w mojej twórczości nie mają jednego miejsca. Cały czas się przesuwają i poruszają. Ewoluują i nigdy się nie powtarzają.
Tak jak w „Daven Mir Dos”.
Mój asystent – Angelo Maria Farro – stworzył system, który losowo przenosił dźwięk z miejsca na miejsce (między sześcioma głośnikami – przyp. red.). Nie mieliśmy realnej kontroli nad tym, skąd dochodzi dźwięk.
Jak się wtedy czujesz jako kompozytor? Nie masz realnej kontroli nad swoją muzyką – w przeciwieństwie do stereotypowego artysty, który tworzy wszystko i dopracowuje każdy szczegół swojej pracy.
Cóż… Mam stuprocentową kontrolę i moim wyborem jest nie kontrolować niczego. Owszem – w konwencjonalnym sensie komponowania rezygnuję z absolutnej kontroli nad tym, co się dzieje w dowolnym momencie. Zastępuję to jednak możliwością tworzenia nieskończonej kompozycji pełnej niekontrolowanych wyborów.
Idea zrzeczenia się władzy nad swoją pracą jest obecnie popularna w myśleniu o sztuce. To znak naszych czasów.
To trochę tak, jak z chrześcijańskim Bogiem – jest wszechmocny, ale oddaje część swojej władzy nad swoim stworzeniem i pozwala ludziom mieć wolną wolę.
Nie chcę wchodzić z tobą w filozoficzne dyskusje. (śmiech)
Oczywiście. To tylko moja myśl.
Ale to dobra obserwacja. Idea zrzeczenia się władzy nad swoją pracą jest obecnie popularna w myśleniu o sztuce. To znak naszych czasów.
A nie chcesz tworzyć starym, klasycznym sposobem?
Piszę muzykę na papierze. Siadam do fortepianu i piszę utwory według starych, klasycznych tradycji, ponieważ uwielbiam te dźwięki! Jednak kocham też ten inny świat, w którym mogę objąć cały wszechświat wszystkich dźwięków na planecie.
Wróćmy do „Daven Mir Dos” – czy jest to praca typu site-specific? Czy planujesz pokazanie jej gdzieś indziej?
Pierwotny pomysł polegał na tym, aby to dzieło po prezentacji w Warszawie podróżowało po świecie w ramach prezentacji kultury polskiej i żydowskiej.
Tworząc tę pracę, miałeś dosyć duże ograniczenia. Trzeba było użyć określonych utworów muzycznych i nie zmieniać ich w żaden sposób.
Bardzo rzadko przyjmuję takie oferty. Zwykle otrzymuję „carte blanche”. Ludzie mówią: „Ty wszystko wymyślisz”. Ta praca została zainspirowana koncepcją, która już istniała – to był pomysł kogoś innego. Musiałem wziąć nagrania żydowskich kantorów z lat 20. i 30. i stworzyć z nich instalację dźwiękową, która reprezentowała ten aspekt żydowskiej historii i kultury. Nie było to łatwe zadanie.
Urodziłem się Żydem. Nie praktykuję (jestem ateistą), ale mam przywiązanie kulturowe do tej tradycji. Jako dziecko chciałem być nawet kantorem. Znam świat tych dźwięków. Mam tę muzykę „we krwi”. Jednak stworzenie instalacji muzycznej z konkretnych utworów słynnych kantorów wciąż nie było takie proste. Było to nietypowe dla mojego trybu pracy, bo musiałem użyć określonych elementów.
Czy miałeś jakieś konkretne cele, które chciałeś osiągnąć w tej pracy?
Cóż… „Osiągnąć”… Jestem swego rodzaju muzycznym zwierzęciem. Nie myślę tak dużo o osiągnięciach. Po prostu działam. Kiedy jestem w trakcie tworzenia utworu, nigdy nie myślę o konkretnym celu. Myślę tylko o tym, by uszczęśliwić się wyjątkowymi dźwiękami, które sprawią, że poczuję się dobrze.
I rozumiem, że „Daven Mir Dos” sprawił, że poczułeś się dobrze.
Ostatecznie – tak. Po przebyciu różnych problemów poczułem się dobrze.
Wspomniałeś wcześniej o Angelu Marii Farro. Kiedyś powiedziałeś: „Jestem kompozytorem, ale on jest twórcą”. Czy możesz to rozwinąć?
Pochodzę z pokolenia, które żyło w świecie analogowym. Angelo urodził się natomiast w świecie cyfrowym. Ze względu na swój wiek mistrzowsko posługuje się niektórymi instrumentami, językami komputerowymi i aplikacjami. On trzyma komputer w swoich rękach, a ja mam w rękach pomysły – te dwie rzeczy łączą się w całość. Oczywiście umiem trochę mówić w jego „komputerowym języku”, ale tylko on potrafi pięknie w nim tworzyć.
Tak – brakuje mi analogowego świata. W twoim pokoleniu ludzie też tęsknią. Wracają do płyt długogrających lub kaset magnetofonowych, jakby były czymś, co wczoraj spadło z Marsa.
Ponieważ odkąd zacząłeś tworzyć muzykę, technologia bardzo się zmieniła. Co myślisz o tej zmianie?
Łzy płyną mi z oczu. (śmiech) Tak – brakuje mi analogowego świata. W twoim pokoleniu ludzie też tęsknią. Wracają do płyt długogrających lub kaset magnetofonowych, jakby były czymś, co wczoraj spadło z Marsa. Używałem całe swoje życie takich technologii, jak taśma magnetyczna i zostałem mistrzem kopiowania i wycinania jej fragmentów za pomocą żyletki. Jednak teraz już nie ma tych technologii. To, co je zastąpiło, było z początku okropne! Wczesny dźwięk cyfrowy był tak przesadnie niezbalansowany… Nie miał tak magicznej i równej powierzchni. Teraz nie kocham tego cyfrowego dźwięku, ale z nim żyję. Są części, które są niesamowite. Natychmiastowa reprodukcja, kopiowanie, edycja… Teraz jest to możliwe dla każdego.
Kiedy czytam o Twoim życiu, uderza mnie jedna rzecz. Mieszkałeś w USA, potem w Berlinie, a potem w Rzymie. W Twoich opowieściach te zmiany środowiska i całe podróżowanie wydają się łatwą, przyjemną podróżą. Trudno mi to sobie wyobrazić.
Jeszcze nie do końca zrozumiałem tę stronę mojego życia. Ta potężna potrzeba stworzenia życia poza moim krajem… Nawet nie wiem, czy to była potrzeba. To wciąż nierozstrzygnięta historia… Jednak już się wydarzyła i już ją przeżyłem. W amerykańskim slangu lubimy mówić „shit happens” (dosł.: „gówno się zdarza”, oznacza: „zdarza się”, „bywa”). I czasem właśnie „shit happens”. Nie wiem dlaczego. Może to coś, co Ty musisz rozgryźć. (śmiech) Nie sądzę, że to moje zadanie, by to zrozumieć.
Czujesz się jak kompozytor amerykański czy kompozytor europejski? Może włoski?
Jak każdy z nich! Albo nie! Nie włoski. Nie ma sposobu, aby zostać Włochem. Jednak jestem trochę zeuropeizowany i naprawdę uwielbiam mieszkać blisko strefy śródziemnomorskiej. To jedno z najpiękniejszych miejsc na tej planecie. A ja jestem też kompozytorem amerykańskim – nie ma co do tego wątpliwości. Moja kultura, moje 20 lat życia w typowej żydowsko-amerykańskiej rodzinie w Nowej Anglii – oto kim jestem. Po prostu zdarzyło się tak, że żyję gdzie indziej