Górecki na jazzowo [Eufonie 2021 - relacja z koncertu Adam Bałdych Quartet na festiwalu ]
Na festiwalu muzyki Europy środkowo-wschodniej nie mogło zabraknąć samej muzyki polskiej. Poza klasyką nie mogło zabraknąć też jazzu. Koncerty smyczkowe Henryka Góreckiego w interpretacji Adama Bałdycha świetnie wpasowały się w klimat Eufonii. I choć pozostawiły u mnie niedosyt, to trudno było nie ulec im 20 listopada na koncercie w teatrze Palladium.
Koncert rozpoczął się bez słowa wstępu. Na scenę podświetloną ciemnoniebieskim światłem (kolorem tegorocznych Eufonii) wszedł czteroosobowy skład Adam Bałdych Quartet: Łukasz Ojdana (fortepian), Michał Barański (kontrabas), Dawid Fortuna (perkusja) i oczywiście sam Adam Bałdych (skrzypce). I pierwszy dźwięk – ostro zaakcentowany akord złożony z dźwięków wszystkich instrumentów – dał znać, że rozpoczęła się interpretacja I koncertu smyczkowego Henryka Góreckiego.
Górecki w rękach kwartetu
Koncert oryginalnie opiera się niezwykle mocno na kontraście między żywiołowymi częściami wyraźnie inspirowanymi tradycyjną muzyką góralską a tymi spokojniejszymi inspirowanymi XVI-wieczną pieśnią Wacława z Szamotuł „Już się zmierzcha”.
W interpretacji – niezwykle krótkiej, bo zaledwie kilkuminutowej – tego koncertu kwartet skupił się na tej „spokojnej” stronie. Po silnym mocnym uderzeniu muzycy w dość swobodnych tempach eksplorowali swoje instrumenty w dynamice pianissimo. Łukasz Ojdana grał bezpośrednio na strunach fortepianu, a Barański i Bałdych struny swoich instrumentów szarpali lub w nie uderzali (oczywiście delikatnie) smyczkiem. Dopiero koniec dzieła przypomniał o żywszych częściach koncertu Góreckiego.
Interpretacja drugiego koncertu była najciekawsza i najrozleglejsza ze wszystkich. Zdecydowanie dłuższa – jak i sam koncert – od pierwszej i bardziej zróżnicowana. Pierwsza część podkreśliła i rozwinęła jednostajny motyw grany oryginalnie przez wiolonczelę. W rękach kwartetu motyw wyewoluował do ciężkiego, coraz mocniej brzmiącego dysonansu. Po nim nastąpiły obowiązkowe improwizacje fortepianu i skrzypiec.
Interpretacje kolejnych części II koncertu smyczkowego nie nudziły. Druga zmieniła akcentowane i ostre pociągnięcia smyczków w lekkie i wręcz figlarne pizzicata. Trzecia – znacznie spokojniejsza – ponownie najobszerniej wykorzystywała materiał dźwiękowy z samego początku części. Czwarta – dzięki rytmicznej perkusji podkreślającej pulsację – porywała żywiołowością
Trzeci koncert w interpretacji Adama Bałdycha jako dwa wyraziste punkty odniesienia do oryginału obrał dobrze znaną melodię skrzypiec z początku pierwszej części oraz początkowy fragment części trzeciej (opracowany podobnie jak w interpretacji części drugiej II koncertu smyczkowego). Tym razem jednak występ kwartetu został wzbogacony o użycie loopera, z którego skrzypek korzystał, by wprowadzić dwie partie skrzypiec jednocześnie.
Choć nieco powtarzalne, to udane
Z koncertu trudno nie być zadowolonym. Adam Bałdych wziął na warsztat dzieła Góreckiego, które idealnie wpasowują się w jego styl. Nie są one najpopularniejszymi dziełami kompozytora, ale w kontekście jego całej twórczości są utworami bardzo przystępnymi dla niewtajemniczonego w muzykę XX w. słuchacza. Dodatkowo łączą w sobie wątki ludowe i te znane z muzyki klasycznej – podobnie jak twórczość Bałdycha łączy jazz, klasykę, muzykę współczesną, a czasem również popularną.
Sama forma interpretacji była atrakcyjna. Nieco zawodziła mnie jednak powtarzalność konstrukcji każdego utworu. Zazwyczaj zaczynał się on wstępnym, dobrze rozpoznawalnym motywem z danej części. Następnie motyw był rozwijany, uciekał od oryginału i wyraźnie prowadził do kulminacji i solowej improwizacji jednego z członków kwartetu. Po każdym solo następowało szybkie wyciszenie i przejście do kolejnego utworu.
Oczywiście taka formuła nie dziwi – był to w końcu koncert jazzowy. Znając jednak pierwowzór, oczekiwałem niekoniecznie tak wielkiego zróżnicowania wewnątrz wszystkich części, ale nieco bardziej wyrazistego odróżnienia ich od siebie pod kątem dynamiki, konstrukcji i samego założenia. A takich kontrastów pełny jest materiał wyjściowy – było więc skąd czerpać inspiracje. Zabrakło mi też, choćby krótkich, momentów wyciszenia.
Trudno jednak na koncert narzekać. Dzieła, choć nie zostały wyrywane w całości z pierwotnego kontekstu, często zyskiwały nowy wyraz. Z muzyki klasycznej wyrosły liczne interpretacje i aranżacje na gruncie jazzu. Czasem brakowało mi nowej treści, nieco kontrastów między kolejnymi częściami, ale ostatecznie po półtoragodzinnym koncercie byłem całkiem usatysfakcjonowany.
Wojciech Gabriel Pietrow