Z nadzieją o pierwszym kontakcie z kosmitami [subiektywny przegląd filmów]
Kino interesowało się istnieniem cywilizacji pozaziemskich tak samo, jeśli nawet nie bardziej, niż literatura popularna. Pokazywano zarówno wrogie, jak i jak najbardziej przyjazne relacje pomiędzy ludźmi a innymi mieszkańcami kosmosu. Popularność ukazywania wrogich kontaktów nikogo nie dziwi: inwazja kosmitów to samograj dla twórców i miłośników kina naszpikowanego akcją. A jak jest w przypadku relacji przyjaznych?
Istoty pozaziemskie mogą być albo przyjaciółmi, albo wrogami człowieka. Przyjazne zamiary kosmitów były pokazywane w kinie wcale nie tak rzadko, i to właśnie pozytywne przedstawienie było najczęściej przedmiotem filmów o większych ambicjach, które można określić jako tzw. twarde (hard) science fiction. W filmach tego nurtu jest większy nacisk na aspekty naukowe i tematy filozoficzne. Nie powinno to dziwić: ambitna fantastyka naukowa zadaje pytania m.in. o istotę człowieczeństwa, a kosmici są tak dobrym tematem refleksji, jak roboty.
Kosmici Stevena Spielberga
W kontekście prezentacji kosmitów w kinie wyjątkowo ciekawie prezentuje się kariera Stevena Spielberga, który wielokrotnie poruszał temat kontaktu z istotami pozaziemskimi i tylko raz te kontakty były ukazane jako wrogie wobec ludzkości. Stało się tak w jego adaptacji klasyki literatury fantastycznej, czyli „Wojny światów” Herberta George'a Wellsa, którą powszechnie interpretuje się jako alegorię paranoi, jaka objęła Stany Zjednoczone po atakach 11 września.
Wcześniejsze jego filmy są jednak inne. „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” kończą się lądowaniem istot pozaziemskich i nawiązaniem skutecznej, pokojowej komunikacji. Językiem, który pozwala osiągnąć porozumienie, okazuje się muzyka. Kompozytor John Williams napisał słynny kilkuminutowy dialog na dwa instrumenty – ludzi reprezentuje syntezator (na ekranie posługują się nim bohaterowie), kosmitów zaś tuba, którą twórca wybrał ze względu na jej swoiście niezręczne brzmienie. Główny bohater wchodzi potem na pokład statku i odlatuje.
Przyjacielem ludzkości, a zwłaszcza młodziutkiego, samotnego Elliota, jest zaś tytułowy E.T. Chłopiec, opuszczony przez ojca (wątek rozbitej rodziny ma zresztą charakter autobiograficzny dla reżysera) i ignorowany przez starszego brata, wyczuwa w porzuconym kosmicie bratnią duszę. Podobnie jak w „Bliskich spotkaniach…” negatywnie, dodajmy tylko na początku, przedstawieni są ludzie. W obu przypadkach można, co ciekawe, mówić o elementach kina spiskowego. Kiedy jednak spisek ten wychodzi na jaw, nie jest negatywny, a jego uczestnicy z empatią traktują nie tylko ludzi (odkrywców spisku), lecz także istoty, z którymi chcą nawiązać komunikację.
Między filmami występują różnice. Roy, główny bohater „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”, kierowany niezrozumiałym początkowo instynktem porzuca rodzinę, aby znaleźć się na Devils Tower w stanie Wyoming. Kontakt z E.T. natomiast i zagrożenie jego życia, przeciwnie, scala rodzinę Taylorów.
Pierwszy kontakt jako mit założycielski
Wizja świata zaprezentowana w serii „Star Trek” ma charakter utopii w jej najbardziej socjalistycznym wydaniu. Ten idealny świat nie jest oczywiście pozbawiony wad, ale już po kilku filmach i odcinkach dowolnego serialu, przy którym pracował jeszcze Gene Rodenberry, pokazuje kierunek, w którym szła wyobraźnia twórcy. Z punktu widzenia przedstawionego świata swoistym mitem założycielskim Federacji Zjednoczonych Planet (jak widać, rodzaj międzyplanetarnego ONZ) jest tzw. Pierwszy Kontakt.
W największym skrócie: w drugiej połowie XXI w. wynalazca Zefram Cochrane po raz pierwszy w historii ludzkości przekracza prędkość światła. Po krótkiej wyprawie w kosmos Ziemię odwiedza pierwsza rasa pozaziemska – naukowi, powściągliwi, kierujący się logiką Wolkanie. To zdarzenie, zwane Pierwszym Kontaktem, prowadzi do nawiązania kontaktów z innymi cywilizacjami i powstania Zjednoczonej Federacji Planet, do której nie należeli tylko Romulanie i – przez jakiś czas nemezis ludzkości – wojowniczy Klingoni.
O wydarzeniach tych opowiada ósmy film kinowy serii „Star Trek: Pierwszy kontakt”. Jest on oparty na ciekawym kontraście. Otóż fabuła łączy ze sobą dwa elementy. Pierwszy to przejęcie statku USS „Enterprise” przez cybernetyczną rasę Borgów, których celem jest pełna asymilacja pozostałych cywilizacji (jest to przeciwieństwo różnorodności Federacji) i próba uratowania statku przez kapitana Picarda (kapitan ma traumatyczne doświadczenia z tą rasą; trauma nastąpiła po krótkim okresie asymilacji). Drugi element to zmagania na Ziemi, gdzie część załogi „Enterprise” próbuje doprowadzić do udanego Pierwszego Kontaktu, któremu zapobiec chcą Borgowie. Część dziejąca się na pokładzie statku kosmicznego jest inspirowana klasyką horroru – drugą częścią „Obcego” Jamesa Camerona (reżyser Jonathan Frakes otwarcie przyznawał, skąd czerpał inspirację). W części „ziemskiej” filmu najważniejsza jest sama scena pierwszego kontaktu, nie tylko jako pewnej dyplomatycznej formy nawiązania kontaktu z nieznaną cywilizacją, lecz także z powodu niekłamanego wzruszenia, z jakim obserwują je członkowie załogi, dotychczas znający to zdarzenie z podręczników historii.
Rozmowa ze zmarłym
Pochodzący z tego samego roku co ósmy „Star Trek” „Kontakt” Zemeckisa ma za sobą dość burzliwą historię. Wybitny naukowiec Carl Sagan (znany także z „Kosmosu”) początkowo napisał tę historię jako scenariusz, ale, sfrustrowany brakiem realizacji, przepisał go jako powieść, którą dopiero zaadaptował reżyser „Powrotu do przyszłości”. Historia porusza wiele tematów: od kontaktu z istotami pozaziemskimi po konflikt między religią i nauką (wyrażony nie tylko przez atak fundamentalistów religijnych na misję mającą na celu nawiązanie kontaktu, lecz także bezpośrednio w formie romansu między pastorem a skrajnie racjonalną główną bohaterką).
Sam pierwszy kontakt z obcą cywilizacją odbywa się w formie niezwykle poruszającej dla bohaterki: jest to rozmowa z nieżyjącym już ojcem. Obcy przyjął tę formę, żeby ułatwić Ellie komunikację. Komunikacja ta ma na celu przekazanie pewnych prawd, co wprowadza nowy aspekt do rozważań nad kontaktami z obcymi.
Dar komunikacji, dar miłości
„Interstellar” Christophera Nolana i „Nowy początek” Denisa Villeneuve'a to filmy równie podobne, jak różne. Wychodzą z dość zbliżonego założenia: kosmici wysyłają ludzkości komunikat – u Nolana jest to tunel czasoprzestrzenny, u Villeneuve'a próba komunikacji językowej, którą trzeba rozszyfrować. W obu przypadkach jest też istotny czas. W przypadku reżysera „Incepcji” jak zwykle chodzi o jego względność i możność manipulacji, w przypadku filmu twórcy „Sicario” – o jego rozumienie.
Porównanie różnic między prezentacją czasu w obu filmach przekraczałoby ramy tego tekstu: dość powiedzieć, że w „Interstellar” czas jest traktowany postmodernistycznie, jako coś, co można nawet swoiście „przewijać” w przód i w tył, a w „Nowym początku” zostaje przedstawiony tradycyjny czas cykliczny, który zostaje zachowany w tym, jak wygląda język, czy raczej alfabet, używany przez kosmitów.
Istoty pięciowymiarowe z „Interstellar” (naukowca, który nie chce przyjmować nic na wiarę, gra tam Matthew McConaughey, który w „Kontakcie” grał wierzącego kochanka i adwersarza głównej bohaterki) chcą pomóc ludzkości znaleźć nowe miejsce do życia. Pomoc w „Nowym początku” jest swoistą transakcją wiązaną: istoty, które mają jak najbardziej pokojowe zamiary, w przyszłości będą potrzebowały pomocy człowieka. Dlatego przekazują nam zaawansowane technologie.
Oba filmy operują też zwrotami akcji. Ciekawszy pod tym względem jest jednak „Nowy początek”, w którym zmiana akcji jest wpisana jeszcze bardziej organicznie w opowiadaną historię i zostaje związana z aspektem komunikacyjnym. Dość powiedzieć, że główna bohaterka filmu, samotna lingwistka Louise Banks, by móc się skomunikować z kosmitami, musi zacząć myśleć ich kategoriami. W ten sposób uczy się jednocześnie znajdować w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Głównym darem jest tu sam język i sposób myślenia.
Jak widać, kontakt pozytywny z cywilizacją pozaziemską może być inspiracją dla czysto komercyjnego kina fantastycznonaukowego (nawet jeśli filmy Stevena Spielberga były bardzo osobiste), jak i ambitnego, tzw. twardego (można tu jeszcze choćby włączyć monolity z „2001: Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka, które – na dobre i na złe – prowadzą człowieka do ewolucji). W przypadku tych pierwszych otrzymujemy autentycznie poruszające historie albo po prostu ciekawe kino na granicy refleksji i akcji (jak to bywa w najlepszych odcinkach „Star Treka”). Ambitniejsze filozoficznie dzieła natomiast prowokują do refleksji – być może najważniejszej i najgłębszej – nad istotą tego, kim tak naprawdę jesteśmy.
Paweł Stroiński