Jak istnieje muzyka?
Są wokół nas. Zna je każdy. Nieuchwytne, zmienne, oczywiste w swojej obecności, ale wymykające się opisowi. Kto to taki? A może – co to? Bakterie, fale energetyczne, emocje? Nic z tych rzeczy. Mowa o dziełach muzycznych. Utworach, z którymi większość ludzi ma styczność codziennie.
Niewielu z nas zaprząta sobie głowę pytaniem, czym jest dzieło muzyczne. Co sprawia, że niektórych chcemy słuchać na okrągło, a innych wcale? Czy dzieło istnieje cały czas, czy tylko w momencie wykonania? Czy utwór zapisany w nutach różni się czymś np. od piosenki przekazywanej jedynie drogą ustną? Jakie są granice modyfikacji dzieła, które pozwolą mu zachować tożsamość? Pytań jest wiele. Przyjrzyjmy się więc bliżej tej specyficznej formie twórczości artystycznej.
Co to w ogóle jest?
Najprościej rzecz ujmując, dzieło muzyczne to przebieg dźwięków w czasie. Jest on dookreślony przez kilka elementów, które występują zawsze. Są to: melodyka, rytmika, agogika, dynamika. Utwór zawsze ma jakąś melodię, choćby był to wciąż powtarzany jeden dźwięk. Zawsze ma jakiś rytm i tempo. I zawsze melodię tę słyszymy cicho lub głośno. Harmonia, faktura, artykulacja, kolorystyka – to już cechy zmienne. Utwór może składać się zaledwie z jednej linii melodycznej, bez akompaniamentu – a więc bez harmonii. Artykulacja zależy od muzyka i instrumentu, na którym zostanie wykonany utwór, podobnie jak kolorystyka. Istotną cechą dzieła jest też jego forma, np. wstęp i kolejne zwrotki piosenki zakończone refrenem.
Kwartet czy kwintet?
Utwory muzyczne często poddawane są modyfikacjom. Każą się one zastanowić, do jakiego momentu mówimy o tym samym dziele, a kiedy staje się ono nowym bytem. Liczni wykonawcy tzw. coverów nie wykonują utworów identycznie, zmieniają nieco harmonię, linię melodyczną, podkład rytmiczny, skracają piosenkę na potrzeby chwili lub powtarzają fragment. Czy to wciąż ten sam utwór? Teoretycznie, dopóki słuchacze go rozpoznają, tak. Ale już melodia z dodanym lub zmienionym tekstem jest utworem nowym – jak najsłynniejszy menuet A-dur Luigiego Boccherniniego przerobiony na piosenkę przez Wojciecha Młynarskiego. Kompozytorzy dokonują nieraz daleko idących zapożyczeń, autoplagiatów, nawet całego dzieła. I tak kwartet smyczkowy z powiększoną obsadą instrumentów staje się symfonią kameralną (Szostakowicz), natomiast dopisanie głosu kontrabasu czyni go kwintetem (Penderecki). Czasem powstaje wyciąg fortepianowy. Albo zmienia się układ poszczególnych fragmentów muzyki baletowej. Osobne zagadnienie to transkrypcje, jak „Lot trzmiela” Rimskiego-Korsakowa. W oryginale jest on częścią opery „Bajka o carze Sałtanie”, wykonywaną przez orkiestrę. Jako miniatura był już grany na fortepianie lub dwóch, instrumentach smyczkowych, perkusyjnych i dętych – nawet na tubie! Wokalnie zmierzył się z nim Bobby McFerrin w duecie z wiolonczelistą Yo-yo Ma. O takiej popularności rosyjski kompozytor zapewne nawet nie śnił. Chyba nie pogniewałby się za kolejne wersje swojej kompozycji?
Jak istnieje utwór?
By nieco zbliżyć się do sensu istnienia dzieła muzycznego, trzeba posłużyć się sformułowaniem bytu intencjonalnego. Utwór to nie to samo co nuty (choć byli filozofowie skłonni tak twierdzić). To nie taśma, płyta, wykonanie na scenie lub odtworzenie piosenki w radiu. To coś, co żyje w głowie twórcy i słuchacza. Twórca, nawet w razie utraty wszelkich form zapisu dzieła będzie mógł utrwalić je ponownie. Słuchacz, pozbawiony dostępu do urządzeń odtwarzających dźwięk, do muzyki na żywo – choćby i po latach „usłyszy” w głowie utwór, który zapadł mu w pamięć. Wielu z nas żyje na co dzień z jakimś podkładem muzycznym, towarzyszącym myślom, działaniom i snom jak muzyka do filmu. Jak w każdej dziedzinie, trening czyni mistrza. Kto muzyki słucha mało, ledwie odtworzy sobie główną linię melodyczną. Ludzie, którzy z muzyki żyją lub słuchają jej nałogowo, zapamiętają wszystkie plany, kontrapunkty, harmonię. A także wysokość dźwięków (to tzw. słuch absolutny, specyficzny rodzaj pamięci – co ciekawe, miewają go również osoby niemające z muzyką wiele wspólnego).
To brzmiało jakoś inaczej
Dzieło muzyczne zależnie od okoliczności wywiera na nas różne wrażenie. Jednego dnia to samo wykonanie, odtwarzane np. z płyty, wyda się nam spokojne, innego nerwowe. Dziś damy się całkowicie pochłonąć dźwiękom, jutro nasze myśli będą krążyć wokół codziennych trosk. Inaczej odbierzemy to samo nagranie słuchane cicho lub głośno. Sprawa komplikuje się w przypadku różnych wykonawców. Każdy z nich ma inne poczucie czasu w muzyce, gra na instrumencie o niepowtarzalnej barwie dźwięku, ma indywidualne brzmienie wokalu. Orkiestry brzmią różnie, najlepsze mają swój rozpoznawalny styl, a w zespołach rockowych zmiana basisty lub perkusisty potrafi zupełnie odmienić oblicze grupy i wykonywanych od dawna przebojów. To nie koniec niespodzianek. Utwór może brzmieć różnie w zależności od akustyki pomieszczenia, mogą być lepiej lub gorzej słyszalne dalsze plany i detale. Każdy słuchacz ma swoją matrycę wspomnień, skojarzeń. Jednemu dany motyw coś przypomina, dla drugiego jest to pierwsze z nim spotkanie. Komuś kojarzy się ze ślubem, innemu z pogrzebem (jak np. słynne „Ave Maria” Schuberta). Znaczenie ma to, jakich utworów słuchaliśmy wcześniej. Przy czym reguła „ludzie lubią to, co znają” jest nieco naciągana. Miłośnik klasyki może zakochać się w hip-hopie – byle odważył się włączyć płytę.
Obiektywizm to utopia
A jak na naszą percepcję utworu wpływa wiedza – o samym dziele, jego wykonawcy, kompozytorze? Człowiek wyedukowany ma szansę zachwycić się formalną koncepcją kompozycji, docenić kunszt wykonawcy. To samo może przeszkodzić w spontanicznym odbiorze muzyki. W najgorszej sytuacji są artyści, którzy poznali dzieło od podszewki, grając je wielokrotnie. Ich myśli pochłania porównywanie cudzej interpretacji z własną. Zdarza się, że słuchacz nie lubi wykonawcy czy kompozytora lub daje na wyrost fory swoim ulubieńcom. Chyba nic nie wpływa tak dobrze na satysfakcję z koncertu, jak cena biletu. Nawet obiektywnie słabsze wykonania i dzieła mogą liczyć na gorący aplauz, jeśli publiczność po prostu z góry nastawi się na spędzenie emocjonującego wieczoru, elegancko ubierze i wypije aperitif na dobry początek.
Sukces ma wielu ojców
Można zaryzykować stwierdzenie, że i słuchacz, i wykonawca są współautorami dzieła muzycznego. Pierwszy tworzy „swoją” wersję we własnej głowie poprzez pryzmat percepcji w danej chwili. Od czasów Cage'a i kompozycji „4'33”, gdzie utworem jest szmer na widowni, słuchacze przejmują też rolę wykonawców. Podobnie podczas performance'ów, gdy przykładowo publiczność wyklaskuje określony rytm na znak dyrygenta. Wykonawcy mogą być współautorami na wielu etapach. Począwszy od konsultacji z kompozytorem, poprzez wykonywanie własnego dzieła, aż po każdą pojedynczą interpretację utworu o już ustalonym ogólnym kształcie. Dlatego muzycy walczą o „umowy o dzieło”, chcą docenienia ich twórczego wkładu, nie godzą się z rolą zleceniobiorcy, który jedynie realizuje czyjąś wizję. Choć dla wyrobionego melomana nie jest to trudne, dla laika odróżnienie jednego wykonania od drugiego może być niełatwym zadaniem. Wystarczy jednak, że wykonawca się pomyli, wejdzie ze swoją partią za wcześnie lub jej nie zagra – by zrozumieć, jak bardzo każdy z wykonawców, nawet w dużym zespole, ma wpływ na ostateczny kształt dzieła.
Nie zepsuj mi tego!
Większość kompozytorów lubi mieć ostatnie słowo. Szczególnie dbają o premiery. Stąd ich obecność na próbach, dodatkowe wskazówki, pisane na kolanie ostatnie zmiany w partyturze. Póki żyją, starają się stworzyć stabilną wizję utworu, wzorzec, który przetrwa, gdy ich już nie będzie. Dziś, w porównaniu z erą Bacha czy Chopina, jest o tyle łatwiej, że istnieje fonografia. Kompozytor może poprosić ulubionego artystę o nagranie jego utworu, nagrać go sam. I tym samym być spokojniejszym o kształt jego kolejnych wykonań. Tu trzeba wspomnieć o szczególnej odpowiedzialności wykonawcy. W przypadku dzieła mało jeszcze znanego nieudana prezentacja może pociągnąć za sobą fatalną opinię o samej muzyce. Czy będzie to utwór napisany miesiąc temu, czy odkopana z czeluści historii kompozycja sprzed wieku.
Tyle co gwiazd na niebie
Mówiąc o dziełach zapomnianych, odkrywanych, nie sposób pominąć pewnej refleksji. Nikt z nas nie pozna w pełni dorobku muzycznego całego świata. Choćbyśmy każdego utworu chcieli posłuchać tylko raz w życiu i słuchali muzyki nieustannie – nie mamy szans. Liczba utworów muzycznych przytłacza. Są przecież nimi nie tylko spisane nutami kompozycje klasyczne, utwory z nurtu muzyki popularnej lub filmowej. To także całe bogactwo pieśni i tańców ludowych ze wszystkich kultur świata, które czasem zostały już spisane przez etnografów. Wiele z nich jest jednak skazane na zniknięcie, podobnie jak umierają języki wraz z ich ostatnimi użytkownikami. Są jeszcze dzieła czekające na odkrycie, podobnie jak gwiazdy i galaktyki. Choć wiele partytur spłonęło w pożarach, zostało zniszczonych i nikt już ich nie odtworzy. Może ktoś lubił te utwory? Może… napisze je jeszcze raz? Podobno dobre idee rodzą się równolegle w wielu głowach. A jeśli dobre nie były? Termin „słusznie zapomniane dzieło” nie wziął się znikąd.
Już to słyszeliśmy
Muzykę można porównać do ulubionych potraw. Ani nie trzeba znać wszystkich, ani lubić, by czuć się najedzonym po konsumpcji tego, co już znamy i mamy dostępne. Jednak by żyć, jeść trzeba. Podobnie gdyby nie było muzyki, trzeba by było ją wymyślić. Są tacy, co twierdzą, że autorem wszelkich utworów jest Stwórca wszystkiego. Może cała muzyka świata istnieje od jego początku, a kompozytorzy próbują ją tylko uporządkować, wydobyć z wiecznego chaosu? Można spotkać się ze stwierdzeniem, że wszystko, co dziś powstaje, jest już jakimś przetworzeniem istniejących dzieł – czy chodzi o muzykę, malarstwo, czy poezję. Czy to źle? Dobre intencje zasługują na powielanie. A plagiaty, choć powodują oczywiste spory finansowe, są de facto wyrazem uznania dla twórcy oryginału.
Dzieło muzyczne, by istnieć, potrzebuje pamięci i wyobraźni człowieka. Jego obecności. I – chyba wzajemnie?