Przeżyjmy to jeszcze raz
Stare piosenki, sprawdzone marki, ponadczasowe opowieści – dlaczego zamiast wymyślać nowe, twórcy sięgają po te „znane i lubiane”, by tchnąć w nie nowe życie? O motywacjach, sentymentach i strategiach pisze Anna Markiewicz.
Jeśli interesujesz się rozwojem osobistym, czytasz książki poświęcone tej tematyce, a może spotykasz się z terapeutą lub mentorem, zapewne prędzej czy później natrafisz na pytanie „co cię zbudowało?”. Z jakiej gliny jesteś ulepiony? Najczęściej pada ono w kontekście więzi rodzinnych, obciążenia genetycznego, historii, różnych wydarzeń – przy czym niektórzy z lubością dokopują się tych traumatycznych, jako mających rzekomo najsilniejszy wpływ na naszą osobowość i postawę życiową. Ale przecież jest i znacznie przyjemniejsza strona medalu. Zbudowały nas książki, filmy i seriale, gry, modne gadżety, popularne marki – to wszystko, co pozwala określić naszą przynależność do określonego kręgu kulturowego.
Wielu z nas być może na co dzień nawet nie rozważa tego, jak bardzo przywiązani jesteśmy do tego, co kształtowało nas w dzieciństwie i młodości. W nasz codzienny język wplecione są kwestie ze znanych seriali, w Internecie zalewają nas tysiące memów wykorzystujących filmowe kadry, słynne obrazy i cytaty. To ma sens – w ten sposób buduje się poczucie wspólnoty. Czasem wystarczy jedno słowo, nazwa zespołu muzycznego, marki lub produktu, kilka dźwięków starego przeboju i już wiemy, że nadajemy na tej samej fali. Na ogół wszystkie te rzeczy, choć tkwią w nas głęboko, należą już do przeszłości, do epoki, w której powstały i były popularne. Jednak nie zawsze tak jest. Od czasu do czasu ktoś wpada na pomysł, by wskrzesić to, co do dziś budzi sentyment. Co za tym stoi? Czy motywacją jest wyłącznie chęć uradowania sentymentalnych miłośników przeszłości? A może chodzi o coś innego?
Nowa wersja czy plagiat?
Jednym z najpopularniejszych zjawisk w dziedzinie powrotów do przeszłości są nowe wersje starych piosenek. Wielu artystów na początku swej drogi, ale bywa, że i w rozkwicie kariery, woli zaśpiewać cudzy przebój, niż wypromować swój własny. Oczywiście nie można tutaj całkowicie odżegnywać się od artystycznej motywacji – przeboje są przebojami, bo są po prostu dobre. A przecież lepiej wykonywać zgrabnie napisane piosenki z chwytliwym refrenem i ciekawym tekstem niż utwory, które zalet tych nie posiadają. Po cichu jednak odbywa się mały konkurs. Czyja wersja lepsza? Stara czy nowa? Kto ma lepsze warunki głosowe, by wykonywać tę właśnie piosenkę? Czyj aranż ciekawszy? Choć sięganie po bardzo znany przebój jest narażeniem się na porównania – a te mogą zakończyć się przyznaniem palmy zwycięstwa pierwotnej wersji – pokusa, by łatwym sposobem zdobyć serca fanów starego przeboju, bywa silniejsza. Oczywiście ortodoksyjnym miłośnikom oryginalnego wykonania nigdy się nie dogodzi. Jednak wielu słuchaczy nie przykłada do tego aż tak wielkiej wagi. Cieszą się, gdy słyszą znajomą frazę, bo przecież „ludzie lubią to, co znają”. Na tym budują swoją strategię wykonawcy wszelkich coverów. Liczą na to, że sympatia do przeboju przeniesie się pośrednio również na nich. Co ciekawe, zjawisko to dotyczy głównie muzyki rozrywkowej, w klasyce niemal każdy twórca dąży do oryginalności. Jakoś trudno sobie wyobrazić próbę zharmonizowania na nowo V Symfonii Beethovena w XXI wieku. Nikt nie chce zrobić nowej wersji Eine kleine Nachtmusik Mozarta – chyba że mówimy o występach kabaretowych. Zdarza się jednak samym twórcom sięganie po własne dzieła, by niewielkim kosztem stworzyć nowe opus. W muzyce najnowszej jednym z mistrzów tego procederu był Krzysztof Penderecki, który z wdziękiem dokładał partię dodatkowego instrumentu do kwartetu – i kwintet gotowy. A ludziom przyjemnie się słuchało, bo gdzieś już to chyba słyszeli… same korzyści.
Na pewno jesteś artystą?
Covery i auto-plagiaty na ogół nie budzą wielkiego moralnego sprzeciwu, są co najwyżej przedmiotem dyskusji o ich jakości artystycznej. Bywa jednak, że przywłaszczenie pójdzie o krok za daleko. Nie tak dawno temu na facebookowej grupie „I AM AN ARTIST” rozpętała się dyskusja na temat obrazów zaprezentowanych przez pewną młodą artystkę. W zasadzie były one kopiami najbardziej znanych, ikonicznych dzieł malarstwa europejskiego, te same kolory, kompozycja, detale tła. Jedynie postacie głównego planu miały zmieniony detal – np. inną głowę. Co najbardziej oburzyło krytykujących? Fakt, że nie dopatrzyli się w zmodyfikowanych obrazach żadnych znamion pastiszu, przymrużenia oka, prowokującej, pobudzającej do myślenia refleksji – jak to często ma miejsce w memach. Sięgając po pierwszy z brzegu przykład – Mona Lisa. Interpretacji są tysiące – bywa rozczochrana, nosi lenonki i skórzaną kurtkę, zawija się w koc z kapturem i popija kawę z filiżanki, a nawet jest mężczyzną. I to jest w porządku. Natomiast „pożyczanie” sobie niemalże całego obrazu po to, by wzbudzić zachwyt obserwujących rzekomo własną koncepcją, niestety przyniosło skutek odwrotny. Nikt nie docenił znajomo wyglądających kadrów, nie napisał: „masz talent na miarę Rafaela!”. Przeważały apele, by młoda osoba wymyśliła coś własnego.
Akademia Pani Kleksy
Gdy mowa o kontrowersyjnych nowych wersjach starych dobrych pomysłów, nie sposób nie wspomnieć o wszelkiego rodzaju adaptacjach filmowych opartych na fabule książek. Niejeden z nas poczuł rozczarowanie czy nawet złość, oglądając Małą Syrenkę ze szczęśliwym zakończeniem (niedawno Syrenka zmieniła również kolor skóry), kreskówkę o Muminkach, która z pierwowzorem ma wspólne jedynie imiona i wygląd bohaterów. Nie zachwyciły wyświetlane w kinach Przygody Mikołajka, w których subtelne i wyrafinowane poczucie humoru twórców serii książeczek zostało zastąpione zlepkiem typowych tanich gagów. Chciałoby się zawołać – to nie nasza bajka! Szczytem ingerencji jest świeża adaptacja Akademii Pana Kleksa, w której Adasia Niezgódkę zastąpiła… Ada. Zapewne zamiarem twórców jest odwołanie się do naszego sentymentu, do znanej opowieści i lubianych bohaterów. Problem jednak w tym, że im bardziej pokochaliśmy pierwowzór, tym większy sprzeciw budzą w nas jakiekolwiek zmiany. Można tu wspomnieć chociażby tłumaczenie Kubusia Puchatka, gdzie główny bohater został nazwany Fredzia Phi-phi – nie znalazło wielu zwolenników. Niekoniecznie kochamy też nowe ilustracje do starych książek, niby rozumiemy, że i nowi twórcy chcą zarobić, ale… wolimy te, które kojarzą nam się z chwilą, gdy po daną lekturę sięgaliśmy po raz pierwszy. Chociaż są i przykłady pozytywne – tłumaczenia dramatów Szekspira autorstwa Stanisława Barańczaka są znacznie lepiej odbierane przez współczesnego, szczególnie młodego czytelnika niż słynna odezwa „niech ryczy z bólu ranny łoś”. Został tu jednak spełniony podstawowy warunek – nowa wersja tłumaczenia jest po prostu świetna, dowcipna i błyskotliwa.
Faraon z komórką
Zatrzymajmy się tutaj przy kwestii poczucia humoru. Nie da się ukryć, współczesny odbiorca częściej ma apetyt na komedię niż melodramat lub dramat historyczny. Powszechne jest zmęczenie, przytłoczenie problemami… po co sobie dokładać ciężkich treści. Stąd furorę robią np. filmy i seriale quasi-historyczne, gdzie bohaterowie wydają się jakby znajomi, wydarzenia również, ale język i realia są znacznie bardziej współczesne. Do dziś pamiętam oglądany może i ćwierć wieku temu odcinek serialu o Herkulesie, gdzie księżniczka tłumaczyła matce, że nie może go poślubić, bo on ma większy biust od niej. Głupie? Pewnie tak, ale za to zabawne. Asterix i Obelix: Misja Kleopatra, w której kierownik budowy piramidy rozmawia przez komórkę, to także przykład tego typu twórczości. Ostatnio na Netflixie furorę robi satyryczny serial o polskiej szlachcie 1670, który pełen jest współczesnych żartów, niekiedy na granicy dobrego smaku. Mamy tu odwołania do prawdziwych postaci historycznych, ale wszystko jest utrzymane w bardzo współczesnej, komediowej konwencji. I w zasadzie nie ma w tym niczego złego, pod jednym warunkiem – że widz nie jest nastolatkiem przygotowującym się właśnie do klasówki z historii. By móc bezpiecznie oglądać takie treści, trzeba jednak znać oryginał. Nawiasem mówiąc, sprośna XIII Księga Pana Tadeusza jest, pomijając wulgaryzmy, wyjątkowo udaną kontynuacją – barwne metafory pisane trzynastozgłoskowcem nie odstają stylem od reszty poematu, choć oczywiście nie napisał ich Mickiewicz.
Poproszę dokładkę
Kontynuacje to jedna z najpopularniejszych metod odwoływania się do hitów solidnie już zakorzenionych w świadomości odbiorców. Gwiezdne Wojny obrosły w epizody „przed” i „po”, trylogie prequeli i sequeli, na fali przywiązania fanów do postaci z oryginału. Są oczywiście fankluby zrzeszające miłośników starej wersji, przeciwnych nawet cyfrowej korekcie starych klisz, jednak wielu docenia możliwość obcowania z bohaterami sagi jak najdłużej. I znów, nie ma niczego złego w tym, że twórcy próbują raz jeszcze zainteresować widzów lub czytelników perypetiami ulubionych bohaterów. Jednak często się zdarza, że nowe odcinki sagi nie są już tak wciągające, tak jakby ich realizatorzy spoczęli na laurach. Wiele krytycznych głosów zbierają np. kolejne części przygód Bonda, dostało się także kontynuacji Avatara. Choć nie brakuje przykładów kontynuacji bardzo udanych. Druga część przygód Bridget Jones W pogoni za rozumem jest spośród trzech najlepsza, z serii książeczek o Muminkach chyba najwięcej uroku ma trzecia z kolei W Dolinie Muminków. Świetne są wszystkie części Samych swoich, równy (co nie znaczy, że wyjątkowo wysoki) poziom trzymały też kolejne części American Pie lub Nagiej broni. Przykładów jest bardzo wiele. O ile jednak nie budzi sprzeciwu kontynuacja dokonana przez twórców oryginalnej wersji, o tyle niektórym ludziom dziwnie patrzy się na dzieła opatrzone tym samym tytułem, które wyszły spod innej ręki. Wiele osób krytykuje nowego Znachora, Chłopów czy W pustyni i w puszczy. Wydaje się, że są pewne dzieła tak dobre, że powinny mieć zapewnioną nietykalność. A ten, kto odważy się z nimi konkurować, zwykle mocno zmieniając oryginalną koncepcję, powinien się poważnie zastanowić, czy warto. Dotyka bowiem czułych strun pamięci, wzruszeń, skojarzeń, zrozumiałych dla całych pokoleń żartów… a to są nasze korzenie.
Prawie jak cola
Nie tylko dzieła sztuki, filmy, książki i piosenki kuszą obietnicą powtórki sukcesu oryginału. Zjawiskiem wzbudzającym silne emocje są też marki i ich produkty. Najpopularniejszym z nich jest być może Coca-Cola, która doczekała się wielu podróbek pod sugerującymi pokrewieństwo nazwami. Podróbki nie omijają też perfum, sprzętu elektronicznego, torebek i wielu innych dóbr zwanych luksusowymi. Znamienne, że twórcy podrabianych przedmiotów nie są zainteresowani promowaniem własnej marki, podnoszeniem jakości swoich wyrobów, by zyskać szczere uznanie. Transakcja jest jasna – klient wie, że płaci mało i nie może oczekiwać zbyt wiele, bo nie ma do czynienia z oryginalnym produktem. Cieszy go jednak logo, prawie identyczne jak prawdziwe. Producent wie, że klient wie, że nie kupił oryginału, nie sili się więc na zapewnienie wysokiej jakości. Wszyscy biorący udział w tej grze znają jej reguły i odnoszą swoje korzyści. Czy są pozytywne przykłady? Tak. Dzieje się tak na przykład, jeśli nastąpi przejęcie symbolu przez inną markę, która nie tylko zapewni ciągłość tradycji, ale też zadba o co najmniej ten sam lub wyższy poziom. Przykładem jest modowy hit epoki PRL-u – buty Relaksy. Wykupione i zmodyfikowane przez jedną z polskich wiodących marek obuwniczych są w wersji à la australijskie EMU majstersztykiem zachwycającym designem i jakością wykonania. Kosztują grube pieniądze i dziś, podobnie jak dekady temu, można eksponować ich logo z dumą – mrugając okiem do wszystkich, którzy pamiętają oryginalne ceratowe śniegowce. Jest to niewątpliwie świetne zagranie marketingowe, ale gdyby miało opierać się wyłącznie na użyczeniu logotypu, nie byłoby to wystarczające dla sukcesu. Sekretem jest mimo wszystko, na pierwszym miejscu, jakość.
To już nie to samo
Na rynku muzycznym istnieje zjawisko, o którym trzeba tutaj wspomnieć. Otóż bardzo często obserwujemy zespoły, których skład zmienia się przez lata tak, że czasami nie zostaje już prawie nikt z oryginalnej, pierwszej ekipy. Dość często dochodzi do sytuacji, kiedy po latach zwyżki, niezwykle wysokiego poziomu, naturalną koleją rzeczy starsi członkowie zespołu nie dysponują już taką formą jak w młodości. Czasem decydują się na odejście, a w ich miejsce przychodzi ktoś młodszy. I niby wszystko jest w porządku, ale starzy fani cierpią i tęsknią. Za tamtym brzmieniem altówki, za charyzmą pierwszego skrzypka, za wokalem wprawdzie ochrypłym, ale niepowtarzalnym. Mamy tu do czynienia z wszechobecnym dyktatem pieniądza. Zdecydowanie uczciwiej byłoby rozwiązać stary zespół i założyć nowy. Ale przecież menedżerowi łatwiej jest zapełnić salę, gdy występuje zespół o znanej nazwie. Jeśli nawet fani starego składu będą rozczarowani i więcej już nie przyjdą, by nie psuć sobie wspomnień – przynajmniej pojawią się na tym pierwszym koncercie. A zawsze jest szansa, że nowe brzmienie przypadnie do gustu kolejnym generacjom. Na tym polega chyba istota „podszywania się” pod znaną nazwę – nawet jeśli starzy wielbiciele nie przyjmą przychylnie zmian, na ich miejsce mogą wskoczyć nowi, którzy dopiero poznają zespół, utwór czy markę. Tak naprawdę można zazdrościć młodym – nie są skażeni wspomnieniami. Nie pamiętają, że kiedyś ten proszek do prania miał ładniejszy zapach, ten kurort był mniej zatłoczony, a tamten perkusista miał więcej fantazji. Dzięki temu na wiele rzeczy patrzą z zaciekawieniem, nie popadają w malkontenctwo. Oni próbują się dopiero podczepić pod korzenie starszych pokoleń. Choć przecież niezauważalnie zapuszczają też swoje. W przyszłości to oni będą krzywić się na nowe wersje piosenek Roxie Węgiel, krytykować ulepszone wersje ulubionych gier czy zmieniony smak kultowego napoju energetycznego.
Bez alternatywy
Pocieszające jest to, że pewnych zjawisk oraz dzieł sztuki nikt nie odważył się do tej pory przedstawić w nowej wersji. Na razie nikt nie wpadł na to, by zamiast ołtarza w Bazylice Mariackiej umieścić instalację multimedialną albo zamalować freski w Kaplicy Sykstyńskiej graffiti. Porzucono chybiony pomysł zastąpienia laserowym hologramem prawdziwych pamiątek po rodzinie Chopinów w Żelazowej Woli. Nikt nie zdecydował się reaktywować Beaux Arts Trio bez Menahema Presslera, który przez 55 lat współtworzył legendarny zespół jako pianista. Nie nakręcono nowych odcinków serialu Alternatywy 4… i niech tak zostanie.