Czy droga do estetycznego zbawienia prowadzi poprzez kicz?

17.03.2024

Wydawałoby się, że nic prostszego napisać coś o kiczu: ponarzekać, że kiedyś to było, pobajdurzyć o możliwościach wyrugowania go z przestrzeni publicznej, może postulować przepchnięcie jakiejś ustawy, która by go zakazała. A może spróbujemy inaczej?

Kicz” to jedno z tych słów (i zjawisk przy okazji), które przez lata obrosły w nieprawdopodobną wręcz liczbę znaczeń, podtekstów i skrajnie subiektywnych skojarzeń, więc jakakolwiek dyskusja na ten temat wydaje mi się jałowa bez przypomnienia definicji. Otóż, według Słownika języka polskiego PWN, przesłanki kiczu spełnia „kompozycja plastyczna, utwór literacki, film itp. o małej wartości artystycznej” lub też „przedmiot wykonany z przepychem, ale zupełnie pozbawiony gustu”. Wszystko to oscyluje wokół pojęć nieostrych, które każdy definiuje na własną rękę, najlepiej poprzedziwszy rachunkiem sumienia. Nie pomoże nam też etymologia samego słowa: podejmowano próby wywodzenia go z niemieckich dialektów, z angielskiego czy też z jidysz, bez ostatecznego rezultatu. Wiemy tyle, że pojawiło się ono w monachijskim światku artystycznym lat 70–80. XIX wieku i rozprzestrzeniło się – całkiem jak jego desygnaty – na bodaj wszystkie języki europejskie.

 

Nie mam też wątpliwości co do pejoratywnego zabarwienia tego określenia. Wielu mądrzejszych ode mnie ludzi zajmowało się tym zagadnieniem, tworząc rozległe definicje i omówienia samego zjawiska kiczu. Dla Adorno była to „parodia katharsis”. Broch odsądzał kicz od czci i wiary, nazywając go „złem w świecie sztuki”, a według Baumana jest on efektem zdjęcia ze sztuki ciężaru doniosłych funkcji, które wcześniej miała pełnić. Ja na podobne analizy i ustalanie skutków istnienia kiczu dla kondycji współczesnego człowieka porywał się nie będę, z braku kierunkowego wykształcenia.

 

Postawiłem sobie natomiast za cel bycie adwokatem diabła, aby choć trochę ten kicz obronić i, przyznam, znalazłem się w trudnej sytuacji. Uważam się za człowieka zainteresowanego kiczem i wszelką niezgrabnością. Lubię celowo używać językowych niezręczności, łamać, choć z umiarem, zasady klasycznej mody męskiej, a do tego cieszę się, że rzadko przejeżdżam przez Nowohucką w Krakowie, bo zawsze oglądam się za tym cudownie szkaradnym blokiem-zamkiem, a za kierownicą w takiej sytuacji o nieszczęście nietrudno. Jest jedno „ale”. Dlaczego podśmiewamy się ukradkiem z tego, jak na weselu ubrany jest wujek Mietek, ale gdy Bryan Ferry zawiąże krawat zbyt krótko i jeszcze go nie dociągnie, to dochodzimy do wniosku, że to nie wygląda źle? Ano dlatego, że ten drugi wie, że tak się robić nie powinno, ma jednak na tyle pewności siebie, żeby pójść tą drogą. Jest to więc przykryte warstwą ironii.

 

Czyli odpada nam jeszcze jedna przesłanka, a mianowicie wiedza, świadomość pewnych reguł i gotowość do ich naginania, przełamywania, a w końcu wyrzucania na śmietnik. Tutaj chciałbym wyraźnie odróżnić kicz od kampu – czyli kiczu samoświadomego, wykorzystywanego przez twórców do puszczenia nam oka, swego rodzaju zaproszenia nas do wspólnej zabawy konwencją – i wyłączyć go z moich dzisiejszych bajań. Tym samym utrudniam sobie zadanie jeszcze bardziej, bo będę stał za czymś, co kojarzy się jednoznacznie z kołtunerią, ignorancją i samozadowoleniem. A przynajmniej spróbuję, co uważam za słowo-klucz przeznaczenia tego tekstu. To próba zmierzenia się z kiczem, eksperyment i ćwiczenie własnej otwartości. Czy udana? Zobaczymy.

 

Cały ten układ, jak wierzę, zaczyna się w naszych głowach i sieje w nich spustoszenie. Nie jesteśmy w stanie określić jednoznacznie, co tym kiczem jest – to sytuacja, w której sędzia Potter Stewart powiedział I know it, when I see it. I tutaj znajduje się pułapka, wynikająca z naszych przyzwyczajeń, preferencji i, nierzadko, uprzedzeń. Granica nie jest wyraźnie zaznaczona, toteż ani twórcy, ani odbiorcy nie są w stanie nie zbliżyć się do niej czy też, o zgrozo, jej nie przekroczyć. Ci zaś, którzy próbują tego za wszelką cenę uniknąć, poruszając się po najwyższych rejestrach, popadają w śmieszność, a więc sami wpychają się w objęcia kiczu.

 

Chciałbym odejść od dychotomii „sztuka–kicz” – wychodzi ona od nieprawidłowego założenia, opierającego się na jasnym podziale i braku możliwości mieszania się tych dwóch kategorii (całkiem jak przeciwstawianie domniemanej „kultury wysokiej” „kulturze masowej”, na które reaguję już całkiem alergicznie, ale o tym kiedy indziej). W zamian proponuję połączenie tego problemu z teorią podkowy, zgodnie z którą skrajna prawica zbliża się w swoich postulatach do swojego lewicowego odpowiednika. Zamieńmy tylko stronnictwa polityczne na kicz i twórczość, z braku lepszego słowa, ambitną. Otrzymamy wtedy nie prosty podział, ale spektrum. Prowadzi nas to do fascynującego wniosku: na obu końcach tej podkowy znajdziemy powagę, przemożną i niezniszczalną. Zarówno dziełom, z których kicz został celowo wypreparowany, aby sięgnąć niebios, poruszając tematy Ważne y Doniosłe, jak i kiczowi samemu w sobie jest ona niezbędna. Z tym że w tych pierwszych powaga jest efektem samoświadomości (choć niewykluczone, że szwankującej), która wyprowadziła na manowce twórcę, chcącego udawać kogoś większego niż on sam, a w tym drugim powaga wynika z niezdolności przyjęcia innej perspektywy. Niezależnie, czy będą to szklane kule z papieżem, jakich tony można wywieźć z wadowickich dewocjonaliów, koncert André Rieu, czy choćby naładowany pozytywną energią uroczy obrazek, kicz patrzy na siebie śmiertelnie poważnie. Jest bardzo zadowolony z siebie i ma o sobie bardzo wysokie mniemanie, ale brakuje mu dystansu do samego siebie, przez co nie jest w stanie pewnych kwestii zniuansować, ograć pewnych problemów autoironią czy smutkiem w dawkach kontrolowanych mniej bądź bardziej.

 

Jeśli pozostaniemy natomiast przy dychotomii kicz–sztuka, musimy uznać, że są to po prostu dwie strony tego samego medalu, mamy więc do czynienia z dualizmem w najczystszej postaci. Wyjścia wówczas mamy dwa. Pierwsze: udajemy, że nie ma w nas ani odrobiny kiczu, a nawet najprzelotniejsza ochota na zaspokojenie w szybki i niezobowiązujący sposób potrzeb duchowych nie ma szansy skalać naszej dumnej jaźni. Brzmi zachęcająco, ale na krótką metę. Skrywane pragnienia lubią się kumulować i otworzyć do nas ogień w najmniej korzystnym momencie. A co, jeśli stanie się to przy znajomych, których oczarowaliśmy naszą erudycją, podszytą ostentacyjną niechęcią do tandety? Ryzykowne. Co mam więc jeszcze do zaproponowania? Rozwiązanie trudniejsze: przyznać przed samymi sobą, że mamy w sobie mniejszą lub większą predylekcję do twórczości gremialnie uznanej za poślednią. I ta świadomość z początku boli, możecie wierzyć. Ale otwiera to przed nami nowe światy, choć niekoniecznie i nie tylko w kategoriach estetycznych. Wyobraźmy sobie, że idziemy do pracy dziarskim krokiem, słuchawki wlewają w nas nasze guilty pleasure, a my śmiejemy się w twarz naszemu najsurowszemu krytykowi, czyli nam samym, że nie ma nad nami już władzy. I na pytanie „Czego słuchasz?” nie musimy odpowiadać zakłopotani: „Aaa…, takie tam, Bartók, koncert na orkiestrę”. Świadomość możliwości takiego układu jest wyzwalająca – gwarantuję i polecam. Wtedy też rzeczona pleasure przestaje być guilty. Problemu nie ma, ale jego rozwiązanie wymaga trochę wysiłku i dokonania pewnego przemeblowania w głowie.

 

Z drugiej strony, warto się też pochylić nad utworami, które może i nosiły znamiona wartościowej sztuki (a bardzo często były stworzone przez Wielkich Przedwiecznych dowolnej dziedziny), ale przez wyjęcie z kontekstu, powielanie, umieszczanie ich, gdzie się dało, czy wręcz przeinaczanie opatrzyły się, straciły powab, a nierzadko i pierwotne znaczenie. Jednym słowem: staniały. Ręka do góry, kto jest w stanie spojrzeć świeżym okiem na dowolny obraz Leonarda czy posłuchać nokturnu Es-dur op. 9 Chopina bez przewrócenia oczami. Niestety, ekstensywne użycie pewnych tropów w przestrzeni publicznej sprawia, że czasami nawet kawał dobrej roboty może być zepchnięty do artystycznego czyśćca – wszystko zależy od kontekstu.

 

Nie może mi jeszcze dać spokoju inna kwestia, mianowicie, że kicz potrafi nam, do pewnego stopnia, objawić Volksgeist określonego czasu. Bo jednak, jak byśmy nie próbowali zaklinać rzeczywistości, grupy ludzi, choćby bardzo liczne, które odwiedzają Ateneum czy NOSPR, to dość specyficzna część społeczeństwa, w dodatku niezbyt reprezentatywna. Ale może zamiast pohukiwać z góry na ten motłoch czy inną hołotę, że taka niedouczona i że lubi taki chłam – warto byłoby przyjrzeć się temu, co wybierają ludzie, którzy niekoniecznie muszą lubić ambitny repertuar (i, co ważne, nie mam tu na myśli wyłącznie klasycznej czy współczesnej sztuki, ale dowolną gałąź kultury, która wymaga od odbiorcy immersji i zaangażowania)? A gdy odpowiemy sobie na pierwsze pytanie, możemy zadać drugie: dlaczego wybierają akurat to i na jakie potrzeby im to odpowiada? Dłuższe zastanowienie się nad otrzymanymi wynikami może się okazać bardzo owocne. Tym bardziej że nieironiczny kicz odpowiada na potrzeby odbiorców, którzy nie zawsze są w stanie je wyartykułować czy jednoznacznie określić. Staje się wtedy niskojakościowym erzacem czegoś wartościowego, co mogłoby te pragnienia zrealizować bez niepotrzebnego dydaktyzmu i wtłaczania wspomnianych odbiorców w określone ramy. Może po prostu nie wiedzą, że lubią takie rzeczy.

 

Zmierzam, za Gombrowiczem, do tego, że Sztuka Wysoka™ musi z natury rzeczy zawierać w sobie jakiś pierwiastek kiczu, jeśli faktycznie oparta jest na prawdzie, a nie na zasadzie popytu i podaży. Właśnie dlatego, że jest to element ludzkiego dualizmu, który nie jest rozłączny, a lubi pomieszać czasem pojęcia z różnych półek. I wypośrodkowanie tego jest właśnie herbertowską kwestią smaku. U Bertranda Russella największe wartości nigdy nie są osiągalne, ale nie zwalnia nas to z konieczności ustawienia sobie odpowiedniego drogowskazu, przypominającego nam o nich. I podobnie jest w sztuce. Czasem, oczywiście, zdarzą się wpadki – ale ile można żyć Czechowem? Nie można wyrządzić sztuce gorszej krzywdy niż przez neofickie, zero-jedynkowe podejście do niej, a dla higieny umysłu i wyostrzenia sobie perspektywy w głowie warto czasem uderzyć w inne tony niż najwyższe C, zamienić Bergmana na Wściekłe pięści węża i odwzajemnić paczce chipsów uśmiech przy sklepowej półce.

 

Bibliografia:
Diffenbacher C., Kitsch trifft mitten ins Gemüt., Uni Nova (01/2021), Universität Basel
Adorno T.W., Sztuka i sztuki: wybór esejów, Warszawa 1990.
Bauman Z., Kultura w płynnej nowoczesności, Warszawa 2013.
Jarzębski J., Kicz jest w nas (Gombrowicza romans z kiczem), w: „Teksty Drugie”, nr 4, 1996.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.