420, 432, 440 Hz - Co nas nie zabije, co nas wzmocni, i czy w ogóle, czyli spór o wysokość dźwięku a
Zastanówmy się, bez czego dowolny koncert muzyki klasycznej się nie odbędzie. Bez sali, powiecie. Zgoda, ale zapraszamy na koncerty plenerowe, przynajmniej latem. Bez instrumentów? Fakt, można odbębnić na kolanach Hammerklavier Beethovena, ale przyznacie sami, że znacznie lepiej zabrzmi ona przy użyciu fortepianu. To może bez dyrygenta? Czasami pokazują tak nieczytelnie, że lepiej nie patrzeć i liczyć na boską interwencję. Rozwieję wątpliwości: żaden koncert się nie odbędzie bez nastrojenia instrumentów, przy założeniu, że je przyniesiemy.
A na czym to strojenie polega? Na sprawdzeniu, czy cała orkiestra, czy nawet duet, ma tak samo wysokie a razkreślne – to, od którego w preludium d-moll op. 28 Chopina wchodzi prawa ręka. Kolejne pytanie: dlaczego to całe a miałoby nie być jednakowo wysokie? Choćby dlatego, że jego brzmienie nie zostało nikomu objawione na żadnej górze, nieważne, czy miałaby to być góra Synaj, czy Góra Kalwaria. Wysokość tego dźwięku wynika, jak to zazwyczaj w świecie bywa, z umowy poważnych panów. Międzynarodowa Organizacja Normalizacyjna (ISO) ustaliła w 1975 roku, że owo a razkreślne jest dźwiękiem o częstotliwości równej 440 Hz. Oczywiście wartość ta nie była wzięta z kosmosu, wynika z wielu lat prób i błędów, nieformalnych konsensusów i niepisanych zasad.
Jak to drzewiej bywało? Bardzo podobnie jak ze wszystkimi zasadami, które obowiązują od dawna, a są efektem długiego rozwoju: wysokości różnych a razkreślnych różniły się między sobą w zależności od ośrodka. Powiem tyle: w średniowieczu i renesansie panował kompletny chaos, którego prześledzenie zmieniłoby ten artykuł w doktorat, a mnie w człowieka nieskończenie udręczonego. Sytuacji nie ułatwiał też brak naukowej podstawy – do XIX wieku pojęcie częstotliwości, nie wspominając już o sposobach jej mierzenia, nie było znane. XVIII wiek przyniósł jednak pewną zmianę w stosunku do wcześniejszych czasów: muzycy, podróżujący po świecie, a nie działający jedynie na lokalnym polu, stali się znacznie częstszym zjawiskiem. Nastąpiły więc pewne tendencje, które dziś określamy jako globalizacyjne – język muzyczny (na poziomie najbardziej technicznym z możliwych) stawał się coraz bardziej ujednolicony, aż w końcu a mierzyło między 400 a 460 Hz, wszystko oczywiście w przybliżeniu. Czyli amplituda wynosiła troszkę więcej niż sekunda wielka, dwa sąsiadujące w fortepianie białe klawisze z czarnym pomiędzy.
To prowadzi nas do kolejnej tendencji, trwającej aż do XX wieku. Unifikacja, o której wspomniałem, oznaczała równanie w górę – a razkreślne stawało się coraz wyższe. Znów: dlaczego? Dlatego, że muzyka instrumentalna zmieniła profil i stopniowo przenosiła się z komnat i salonów do sal koncertowych, mogących pomieścić znacznie większą publiczność. Wyższy dźwięk był bardziej nośny, jaśniejszy i bardziej błyskotliwy, co w epoce szalejącej wirtuozerii miało niebagatelne znaczenie. Dla przykładu: Mozart i Händel używali kamertonów, w których a równało się ok. 423 Hz. Kamerton Beethovena wskazywał już a równe ponad 455 Hz.
Zmiany te miały, jak się możemy domyślać, pewne wady. To, co dla instrumentalistów było zbawieniem, dla wokalistów oznaczało drogę przez mękę i konieczność zmagania się z transpozycją wszystkich utworów nawet o cały ton w górę, czyli, wbrew pozorom, dużo. Wtem z odsieczą wkroczył w 1859 roku rząd francuski, który ustalił wysokość dźwięku a jako 435 Hz, jako kompromis pomiędzy efektownym brzmieniem a tendencją do przywracania światu zapomnianych, jak pewien lipski kantor, dawnych kompozytorów, którzy tworzyli z założeniem, że ich utwory będą brzmiały w stroju trochę niższym. Czy wszyscy się do tego zastosowali? Nie będzie niespodzianką, jeśli odpowiedź będzie negatywna. Znamy wszyscy tyleż czarującą, co nieprawdziwą opowieść o tym, jak Brytyjczycy wprowadzili ruch lewostronny na przekór prawostronnie jeżdżącej Francji. Tutaj było podobnie: uznali oni błędnie, że Francuzi nie wzięli pod uwagę temperatury pokojowej, w której, w zaokrągleniu, ten sam dźwięk powinien mieć wysokość o 4 herce wyższą. Rozwój radia i przesyłu informacji czy nagrań sprawił, że potrzeba ujednolicenia stroju raz na zawsze stała się dość poważna. Zwłaszcza w Ameryce, w której a leciało w górę coraz bardziej (zapewne w ramach wolności rozumianej jako możliwość znęcania się nad swoim wokalistą). W 1939 roku, podczas międzynarodowej konferencji w Londynie, po raz pierwszy, jako wiążąca, pojawiła się wartość 440 Hz, dla pewności wygenerowana elektronicznie. Przyjęcie tego standardu przez ISO 36 lat później było więc de facto potwierdzeniem jego słuszności.
Co się więc zmieniło? Od tej pory instrumenty budowane są z założeniem, że a razkreślne będzie miało dokładnie tę wysokość, orkiestry do tego dźwięku się stroją, a kamertony ten dźwięk wydają. Nasuwa się od razu pytanie: co jeśli ktoś postanowi nastroić fortepian inaczej? Nic. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że ISO jako pozarządowa organizacja międzynarodowa ma podmiotowość prawnomiędzynarodową, a co za tym idzie, jest w stanie tworzyć akty prawa międzynarodowego, to mają one charakter leges imperfectae – nie przewidują sankcji za niezastosowanie się do nich. Tym samym nieszczęśnik, który rozmyślnie nastroi swój instrument do innej częstotliwości, nie musi się obawiać, że o 6 rano zapukają do niego smutni panowie. Wszystko to kwestia zwyczaju, którym muzyka klasyczna stoi. Dla porównania: czy ktoś zabrania klaskania między częściami sonaty? Nie, ale konwenans sprawia, że co bardziej konserwatywni współsłuchacze gotowi będą zabić wzrokiem kogoś, kto się na to zdecyduje.
Zawsze jednak, gdy zostaje wprowadzona jakaś techniczna zmiana czy standaryzacja, odzywa się chór niezadowolonych bądź szukająca sensacji grupa, która dopatruje się spisku wszędzie. Zaczęły więc pojawiać się głosy dewaluujące nową częstotliwość jako niezgodną z „rytmem Ziemi” (cokolwiek to znaczy) i nienaturalną, nieodpowiadającą starożytnym sposobom strojenia instrumentów, powodującą wszelkiej maści dolegliwości, począwszy od drobnego, acz stale utrzymującego się rozdrażnienia, problemów z koncentracją, przez trudności z trawieniem, na zawałach i udarach skończywszy. Co więcej, różni są też, w zależności od źródła takiej informacji, „nieznani sprawcy” całego zamieszania. Zazwyczaj wskazuje się na nazistowską wierchuszkę, chcącą sprawić, żeby jej wrogowie myśleli w określony sposób, ale umówmy się – pod tę niewiadomą można podstawić dowolnych „onych”, na których można w białych rękawiczkach zrzucić winę za stan świata. Tą idealną częstotliwością, według tych, którzy „włączyli myślenie”, miałyby być 432 herce. I nie mam pojęcia, skąd to się wzięło. Przeczytawszy kilka takich tekstów, jestem prawie przekonany, że to właśnie dlatego muzycy są wiecznie zestresowani. Słucham? Trudne warunki zatrudnienia, niejasna ścieżka awansu? Nie, nie słyszałem, nie zetknąłem się.
Niezależnie jednak od tego, czy twierdzenia te są głoszone przez ludzi w foliowych czapkach, czy takich, których da się, jak poczciwego Abe Simpsona, ująć w zdaniu old man yells at cloud, warto się pochylić nad tą tendencją, bo nie ogranicza się ona wyłącznie do muzyki.
W przypadku naturalnego rytmu Ziemi nawet nie wiem, gdzie zacząć, bo to bardzo ładne i okrągłe stwierdzenie, któremu można nadać dowolne znaczenie. Tezę, jakoby 432 Hz były częstotliwością serca, mózgu, Ziemi, wody czy słońca, też należy włożyć między bajki, bo każda z wymienionych daje nam diametralnie odmienny wynik. Nie ma też dowodów na to, aby ktokolwiek w starożytności używał tej wysokości (celowo nie mówię o wartości, bo nie dość, że nie było wtedy takiej jednostki jak herc, to niemożliwy był też pomiar w poprzedniej jednostce, czyli cyklach na sekundę). Co do wkładu Niemców w przyjęcie ustandaryzowanej wysokości a razkreślnego: tak, uczestniczyli w konferencji w Londynie, i tak, w 1939 roku ich państwo było podporządkowane nazistowskiej fantasmagorii. Czy coś to zmienia? I tak nowa częstotliwość została przyjęta jako konsensus z państwami, które kilka miesięcy później weszły z Niemcami w wojnę.
Wszelkie argumenty za magiczną częstotliwością 432 Hz opierają się na nieudolnych próbach przymierzenia dyskursu naukowego do kwestii czysto estetycznych, bo czymże innym jest preferencja, zwłaszcza odnośnie do dźwięków, między którymi różnica jest ledwo wyczuwalna? Innymi słowy: te argumenty są pseudonaukowe. I to stanowi znacznie większy problem, bo spłyca dyskurs – tym razem muzyczny – infantylizuje go i sprowadza na irrelewantne tory. Pragnę zauważyć, że mowa tutaj o kwestii naprawdę niszowej, bo za taką strojenie instrumentów należy uznać. A takie podejście cieszy się wyjątkową popularnością w tematach, które nie tylko wymagają specjalistycznej wiedzy, ale i ostrożnego podejścia, szczególnie w sytuacji kiedy wyrażenie opinii nic nie kosztuje, a dezinformacja to drugie imię debaty publicznej. Czy popadam w czarnowidztwo? Być może, ale miejmy na uwadze, że – jak już wspomniałem – mowa tutaj o drobiazgach. Życzę więc, żebyśmy nigdy nie padli ofiarą efektu Dunninga-Krugera!
Bibliografia:
https://cdn.standards.iteh.ai/samples/3601/3e7b175fdcae4a2aa09f9d0db4ac099d/ISO-16-1975.pdf
http://www.wam.hr/sadrzaj/us/Cavanagh_440Hz.pdf
https://globalnews.ca/news/4194106/440-hz-conspiracy-music/
https://www.reuters.com/article/idUSL1N2P915O/
https://blogs.bl.uk/music/2017/03/beethovens-tuning-fork.html
https://www.jstor.org/stable/932288
https://books.google.pl/books?id=hnkWAAAAYAAJ&pg=PA333%23v%3Donepage&q=&redir_esc=y#v=onepage&q&f=false