Wielka dewaluacja sławy [po co artyście zasięgi w mediach społecznościowych]
Czy w dobie influencerów z Instagrama i TikToka warto jeszcze być sławnym? Trudno przebić ich zasięgi w mediach społecznościowych, mimo że ich dokonania często kojarzą się z głupotą i płycizną.
Słysząc, że ktoś jest sławny, prędzej wyobrazimy sobie bohaterkę plotkarskiego portalu niż wybitnego naukowca. Nie można jednak zapomnieć o tym, że internetowa sława wiąże się ściśle z kwestiami finansowymi. Ba, coraz częściej zabieganie o popularność ma tylko ten jeden cel – pozyskanie reklamodawców i klientów. Czy w takim razie w walce o pieniądze zawsze wygrają ci, którzy mają największe zasięgi? Czy jest gdzieś złoty środek? Osoby, które zajmują się na serio sztuką i nauką, na ogół nie mają czasu na „zabawę w sławę”, gdakanie w mediach społecznościowych i bywanie na ściankach. A może jednak powinny dla dobra swojego i swoich dokonań?
Analogowe podziemie?
Zacznijmy od rzeczy najważniejszej. Opór przed Internetem i mediami społecznościowymi jest większy, niż może się to wydawać z perspektywy ludzi młodych, żyjących w wielkich miastach i pracujących zdalnie. Społeczeństwo, nie tylko polskie, to także rzesze ludzi „wykluczonych cyfrowo”. Nie zawsze z powodu wieku, który w naturalny sposób zmniejsza zdolność uczenia się nowych rzeczy i chęć eksplorowania świata technologii. Wiele osób ma po prostu przekonanie, że Internet to zło – ściek mało przydatnych, niezweryfikowanych, błahych informacji. Nie chodzi o to, czy mają rację. Ani o to, czy chociaż niewielki procent treści dostępnych w sieci przedstawia jakąś wartość. Raczej o to, że myśląc w ten sposób i bagatelizując internetowe kanały informacyjne, nie pozwalają odkrywać siebie tym wszystkim, dla których są one głównym źródłem wiedzy o otaczającej rzeczywistości. Wolą pozostać w świecie płyt CD i winylowych, drukowanych odbitek zdjęć, papierowych gazet, katalogów i książek. Mają zrozumienie wszystkich podobnych sobie. I szansę na sławę – wśród tych, którzy również „brzydzą się” Internetem, a nawet telewizją. Mogą być szczęśliwi, czemu nie. Ich koncerty, wykłady i prezentacje dostępne są dla naprawdę zdeterminowanych słuchaczy i widzów, którzy pofatygowali się, by posłuchać i zobaczyć ich osobiście. Wolą błysk w oczach trzystu melomanów niż pięć tysięcy lajków od osób, których nigdy nie poznają. I właściwie mogłoby tak pozostać. Ale jednak czegoś żal. Tego, że czasem naprawdę wartościowe dokonania na polu nauki, sztuki lub sportu, są niezauważane przez „cyfrowe bractwo”. Ze szkodą dla każdej ze stron.
Najtrudniejsza publiczność
Oczywiście można powiedzieć: „a cóż szkodzi eksploratorom Internetu po prostu odłożyć komórkę, zamknąć laptopa i zrobić wycieczkę do kiosku, księgarni, na wystawę czy koncert? To ich decyzja, jeśli chcą dowiedzieć się czegoś ciekawego, przecież mogą”. Teoretycznie tak, ale pole eksploracji realnego świata jest siłą rzeczy zawężone. Mieszkańcy wielkich miast mają nieco większe szanse, by uczestniczyć w czymś wartościowym, jednak oferta jest, w porównaniu z Internetem, po prostu uboga. A przede wszystkim – kto ma czas, a zwłaszcza pieniądze, by wciąż chodzić, bywać, jeździć do innego miasta czy nawet państwa, by zobaczyć ciekawy koncert? Na pewno nie szeregowy wyrobnik, trybik w korporacji lub zagoniony freelancer. Zamiast tego zostaje więc przeglądanie telefonu w drodze do pracy albo… w toalecie. Na wybór repertuaru czasu nie ma wiele, przegląda się więc to, co pod ręką, co akurat podrzucą algorytmy lub kolega na Facebooku. I o takiego właśnie widza i słuchacza walczy dziś każdy, kto zabiega o sławę w mediach społecznościowych. Nieskoncentrowanego, najczęściej niezdolnego do poświęcenia nawet kilku minut na przeczytanie tekstu lub posłuchanie fragmentu koncertu.
Kojarzysz?
A może lepsze to niż nic? Może lepiej, by ktoś przeczytał choć nagłówek, posłuchał muzyki przez minutę – niż wcale? Czy sam fakt, że zobaczy nazwisko artysty lub naukowca i skojarzy go z jakimś działaniem, to już sukces? Może nie wolno wymagać zbyt wiele uwagi i trzeba się cieszyć z tego, że rosną zasięgi, a z nimi szanse na dotarcie do osób naprawdę zainteresowanych? Zapewne część osób tak myśli. Internet jest dla nich tylko zapleczem, sposobem na poszerzenie grupy odbiorców w realu. Każda wzmianka w Internecie ma dla nich sens taki sam, jak w każdym innym medium – telewizji lub gazecie. Chodzi o wykształcenie popularności nazwiska, o to, by zaczęło się z czymkolwiek kojarzyć. A z czym? Niech zainteresowany sam poszuka. Oczywiście większość nie zada sobie tego trudu – miło przelecieć z rana nagłówki o wynalezieniu nowego materiału, lekarstwa czy odkopaniu skarbów, ale czy to znaczy, że trzeba od razu sięgać po fachową literaturę lub choćby zajrzeć do Wikipedii? Jeśli zrobi to jeden procent odbiorców newsa, będzie sukces. Podobnie działają newslettery – ich autorzy z pewnością nie liczą na to, że każdy odbiorca przeczyta z uwagą treść maila, zanim wciśnie ikonkę kosza na śmieci. Jest jednak szansa, że kiedyś się skusi.
Głupie? Jak dla kogo
Choć podejście takie wydaje się całkiem wyważone i logiczne, jest pewien problem. Otóż coraz częściej największą widoczność i zasięgi zdobywają ci, dla których nie istnieje żadna sensowna rzeczywistość. Nie promują swoją twarzą żadnych działań. Nie siedzą w pracowni ani w laboratorium. Nie chodzi im o popularyzowanie czegoś, co ma istotne znaczenie dla innych ludzi. Albo… inaczej – dla wymagających ludzi. Bo może faktycznie dziewczyna, która ogląda setny z kolei tutorial o składaniu w kostkę koszulek, naprawdę szuka wskazówek? Może pochłania ją ten temat tak dalece, że zwróci uwagę na każdą treść z nim związaną? Może ktoś, kto ogląda tysięczny film ze śmiesznymi kotami, szuka odpowiedzi na pytanie, czy dałby radę wytrzymać pod jednym dachem z uroczym, puchatym potworem? Ocieramy się tutaj o delikatną kwestię, jaką jest ocena treści. Coś, co dla jednego jest głupie, bezwartościowe, żenujące – dla innego jest rozrywką lub nawet cennym spostrzeżeniem. I nie ma przypadku w tym, że filmików z kotami są setki tysięcy, a rozważań o literaturze czy matematyce… znacznie mniej.
Broniąc prawdy
Strach jest chyba największym problemem tych, którzy o sławę w Internecie zabiegać nie potrafią i nie chcą. Boją się przegrać z treściami, które oni sami uważają za błahe czy wręcz głupie. Unikają konfrontacji z zasięgami influencerów. Upokarza ich myśl, że coś, czemu poświęcili wiele lat życia, zostanie zdeptane przez żarłoczną stonkę pożeraczy internetowych newsów. Że poszczególne zdjęcia, zdania, urywki filmów zostaną wyrwane z kontekstu, źle zinterpretowane, przerobione. Może wyśmiane. Wielką rolę w eskalacji tych obaw odgrywają dziennikarze czy raczej copywriterzy udzielający się na internetowych portalach, szczególnie tych z rodzaju „o wszystkim dla wszystkich”. Potrafią tak fantastycznie mylić pojęcia, kopiować błędy kolegów po fachu, tak cudownie niedociekliwie pisać o faktach, których nie mieli czasu zgłębić. Fachowcowi w czasie lektury włos się zjeży na głowie, ale laik łyknie wszystko. Lub przeciwnie – bezrefleksyjnie obśmieje, bo nie rozumie i rozumieć nie chce. Ktoś, kto jest bardzo przywiązany do wyników swojej pracy, nie chce, by jego nazwisko kojarzono z przeinaczoną ich wersją. By o jego wystawie, koncercie czy odkryciu naukowym pisał ktoś, kto się na tym nie zna. Czy w analogowym świecie takie rzeczy się nie zdarzają? Oczywiście, jak najbardziej, recenzje z koncertów, które się nie odbyły, nie omijają nawet zacnych wydawnictw. Jednak istotną różnicą jest zasięg takiej bzdury.
Koniunkturaliści górą
A jednak nie wszystkim przeszkadza brak rzetelności, nie każdy wymaga stuprocentowego profesjonalizmu. Kryje się za tym gorzka świadomość realiów funkcjonowania współczesnego świata. Większość działań artystycznych, sportowych, naukowych wymaga finansowania. A ono coraz częściej zależy od owych znienawidzonych zasięgów. Już na etapie wniosku o grant warto podać wysoką liczbę potencjalnych odbiorców postów w mediach społecznościowych oraz publikacji w sieci. Obietnica wykorzystania internetowych kanałów promocji przedsięwzięcia jest wręcz niezbędna. Każda forma warsztatów online, filmików instruktażowych, dokumentalnych zwiększa szanse na zainteresowanie mocodawców. Cóż ma począć w tej sytuacji ktoś, kto spina się na myśl o występie przed kamerą, o mówieniu do niewidzialnych słuchaczy? Ktoś, kto ma obawy, że głośnik smartfona wypaczy barwę brzmienia jego instrumentu, a obiektyw nie pokaże prawdziwego koloru i faktury obrazu? Czy dla takich fanów analogowego świata nie ma już ratunku?
Influencera zatrudnię
Zostawiam to pytanie bez jednoznacznej odpowiedzi. Być może jest nią złoty środek – używanie kanałów internetowej promocji tylko po to, by zwiększyć swoje szanse zaistnienia na realnym rynku. Może trzeba też umieć pogodzić się z tym, że sztuka i nauka wymagają poświęceń? I wybrać – interakcję z kamerką i mikrofonem albo niskie dochody i brak rozpoznawalnego nazwiska. Jeśli ktoś bardzo wierzy w wysoką jakość swojej twórczości i broni analogowego sposobu jej prezentacji, być może musi też zrozumieć, że więcej będą sprzedawać ci, którzy zamiast prawdziwego dzieła sztuki zaoferują plik z jego zdjęciem do pobrania za niewielką kwotę. Że będzie głośno o odkryciach tych naukowców, którzy wypracują sobie pozycję pupilków programów telewizyjnych lub założą na YouTube kanał o chwytliwym tytule. Ale nie przebiją się ci, którzy całymi dniami tkwią w pracowni. Raczej trudno mieć wszystko na raz. Zabieganie o sławę wymaga czasu poświęconego na działania PR-owe, kształcenie umiejętności sprzedażowych. Paradoksalnie może go w końcu zabraknąć na tę promowaną aktywność. Idealnym wyjściem byłoby, aby każdy, kto podejmuje wartościowe działania w sferze sztuki lub nauki, zarabiał tyle, by stać go było na zatrudnienie osoby zajmującej się promocją. By artysta lub naukowiec, który nie ma głowy do instagramowych rolek i śniadaniówek w telewizji, znał kogoś, kto z ochotą go w tym wyręczy. Aby nie musiały w jednej osobie kumulować się talenty twórcze i biznesowe. Utopia? Pewnie tak. Ale pomarzyć można.
Czy umiemy zawrócić?
A może warto też wierzyć w to, że nie każdy, kto ma pieniądze, wpływy i chce się nimi podzielić, zwraca uwagę na popularność i zasięgi? Zdarzają się przecież mecenasi, których bardziej interesuje jakość, pasja, opowieść. Jest też publiczność niszowych koncertów i wernisaży. Są rzesze ludzi dumnych z tego, że ich gust nie trawi mainstreamu. A nawet media, które celują w wyrafinowanego odbiorcę, znawcę jakiejś dziedziny – jak pisma dla modelarzy czy kolekcjonerów monet. Czy dla nich, wielbicieli „produktów premium”, warto się starać? Nie schlebiać na siłę pożeraczom internetowej papki? Cóż, być może wielkie pieniądze nie przypłyną. Może nie od razu. A na dłuższą metę? Tak naprawdę jeszcze nie wiemy. Nie umiemy dziś przewidzieć, jak szybko ludziom znudzą się, i czy w ogóle, wszelkie internetowe „formy istnienia życia”, jak rolki, live’y, posty i tweety. Nie wiemy, czy kiedyś telewizja straci status kreatora gustów, a aktorzy z sitcomów lub uczestnicy reality show przestaną być wyrocznią w kwestii urządzania domu czy wychowywania dzieci. Jest jednak szansa, że kiedyś odbiorcy zapragną powrotu do tego, co żywe, osiągalne, namacalne. Może zbyt swojskie i regionalne, ale dostępne. Prawdopodobnie ludzie zrozumieją w końcu, że ich mózgi nie są przystosowane do przejmowania się w równym stopniu wiadomościami z całego świata, że mają ograniczoną percepcję, a większy wybór wcale nie jest najlepszą opcją. Może znudzi ich bierne wpatrywanie się w ekran i czytanie wiadomości kierowanych jednocześnie do tysięcy odbiorców. Nie będą chcieli tworzyć wielomilionowej społeczności fanów czegoś lub kogoś tam. To już widać. Coraz częściej pod reklamowymi postami ludzie dają upust niezadowoleniu, wątpliwościom, chcą być traktowani jak partner, a nie target. Coraz częściej widać odwagę, podważanie sztucznie kreowanych autorytetów. To dobry znak. Jednocześnie spora części ludzkości nie zadaje filozoficznych pytań o sens życia. Zdobycie pieniędzy dla wielu jest celem, który przesłania im system wartości i potrzebę pozostawienia po sobie czegoś więcej niż materialne dobra doczesne. Za wszelką cenę – choćby i publikując swoje nagie fotki na sedesie. Taką mamy rzeczywistość. Ale za każdym razem, gdy dajemy zarobić komuś, kto się nie reklamuje w sieci, gdy obojętnie przewijamy krzykliwy nagłówek o majtkach serialowej „gwiazdy”, słuchamy z uwagą kogoś, kto nie jest medialnym ekspertem – robimy mały krok w kierunku normalności. Przywracamy właściwe proporcje między talentem, doświadczeniem, wiedzą, a sławą – na którą większość sławnych chyba już nie zasługuje.