Pęknięty klosz [o stosunku muzyków klasycznych do muzyki rozrywkowej]

08.10.2022

Kiedy byłam małą dziewczynką, dzięki splotowi różnych okoliczności dostałam się do szkoły muzycznej. Przypadł mi w udziale instrument bardzo szlachetny – wiolonczela. Czy zdawałam sobie sprawę z tego, że od tej pory mój stosunek do muzyki rozrywkowej zostanie obciążony lojalnością wobec klasyki?

Że lata zajmie mi pojmowanie jej jako zbioru bardzo różnych gatunków i stylów wykonawczych – bez pejoratywnej etykietki „muzyki gorszego sortu”?

 

Zaczęło się w dzieciństwie

 

W domu moich rodziców słuchało się muzyki, a płyty były różne – symfonie Mozarta, duet „Marek i Wacek”, Bacharach, ale też ABBA i Andrzej Rosiewicz. Cezurą był moment rozpoczęcia nauki w szkole muzycznej. Już w trakcie egzaminów wstępnych zorientowałam się, że część dzieci przygotowała piosenki z programów telewizyjnych lub przedszkolne „hity”. Część zaś, ta która do przedszkola nie chodziła – miała z tym problem. Ja zaprezentowałam pieśń „Hej tam pod lasem” z refrenem „Cygan nie sieje, Cygan nie orze” – budząc chyba lekką konsternację wśród komisji. A dalej… dalej było już tylko gorzej.

 

Simply nafink

 

Im byliśmy starsi, tym mocniej rysowały się w naszej szkole linie podziału. Niektórzy szpanowali, oglądali zagraniczną telewizję, mieli dostęp do MTV i kaset video, na przerwach padały nazwiska i pseudonimy – Sabrina, Donovan i Madonna… Jedna koleżanka szalała na punkcie Freddiego Mercury’ego, inna pisała powieść o Michaelu Jacksonie. Mnie i jeszcze paru kolegom nie mówiło to nic, na szkolnych dyskotekach czuliśmy się beznadziejnie. Nie braliśmy prywatnych lekcji angielskiego, nie wiedziałam więc, co to znaczy „nafink kopers tuju” („Nothing compares to you” – Sinéad O’Connor). Grupa dyskotekowych outsiderów miała rodziców, którzy takiej muzyki już nie słuchali, zatrzymali się na idolach swojej młodości – Skaldach i Annie Jantar. Ale oni nie byli niczemu winni.

płyty winylowe

Wielkie tabu

 

Nauka w szkole muzycznej w dużej mierze opiera się na autorytecie mistrza, na relacji ścisłej, ale nie równoległej. Nauczyciel jest wyrocznią, jego opinie nie podlegają większym dyskusjom. W podstawówce większość z nas nie miała odwagi spytać swojej „pani” lub „pana od muzyki” o to, czego słucha na co dzień. Czy w ogóle ma czas i ochotę słuchać czegokolwiek, jeśli sam jest muzykiem. Widywaliśmy swoich nauczycieli w orkiestrach, kwartetach, wielu chyba już nie występowało, ograniczając się do działalności pedagogicznej. Sami z siebie raczej nie poruszali tej kwestii. Mogliśmy się jedynie domyślać ich preferencji z urywków rozmów między nimi. Pojawiało się słowo „chałtura” lub pieszczotliwy „kotlet” – dziś wyparte przez bardzo już swojsko brzmiący anglicyzm „job”. A więc – sami mieli ambiwalentny stosunek do lżejszej muzy? Wstydzili się trochę? Tak to rozumieliśmy. Na lekcjach umuzykalnienia, historii muzyki, kształcenia słuchu nigdy nie został poruszony temat muzyki rozrywkowej. Nie istniała.

 

To się wam nie przyda

 

Pierwszy raz o harmonii innej niż klasyczna usłyszałam w liceum na zajęciach „Harmonii z zasadami muzyki”. Nauczycielka bardzo pobieżnie wprowadzała nas w tajniki budowy akordów jazzowych, ale na nieprzygotowanym gruncie ziarno nie zakiełkowało. Nie wzbudzało to naszej ciekawości, bo nikt z nas jazzu nie słuchał, informacje wyleciały więc nam z głów zaraz po lekcji. Nie było to zresztą w obowiązkowym programie nauczania, klasówki i dyktanda dalej pisaliśmy w oparciu o zasady harmonii klasycznej. Po co się o tym uczyć? Przecież miało się nam to nigdy nie przydać. Mieliśmy być solistami, członkami kwartetów i orkiestr, do końca życia napawać się pięknem symfonii Czajkowskiego i koncertów Beethovena. Na przerwach zdarzało się spotkać kogoś z walkmanem i słuchawkami na uszach – a w nich dźwięczały kwartety Haydna i Griega. Niektórzy, owszem, wyrywali się na koncerty bardziej rozrywkowe, nawet na festiwal do Jarocina – ale to na nich patrzyło się z niepokojem. Psuli sobie przecież gust, uszkadzali cenne przewody słuchowe nadmiarem decybeli.

nuty

Troska czy niewiedza

 

Zastanawiam się, co kierowało naszymi nauczycielami. Czy oni sami naprawdę nie słuchali muzyki rozrywkowej? Tak bardzo bali się o rozwinięcie się u nas niepożądanej maniery wykonawczej? Czy rzeczywiście obawiali się, że słuchanie lżejszych gatunków muzyki stępi nasz słuch i wrażliwość? Może po prostu nie znali się na tym. Sami w dzieciństwie uczyli się na etiudach i melodiach ludowych, później sonatach i koncertach. Takie mieli doświadczenie pedagogiczne, takie nuty były w obiegu. Dzisiejsze standardy są inne – dziewczynka z kokardkami we włosach na pierwszej lekcji, jeszcze nie umiejąc chwycić smyczka w dłoń, zarządza, że pierwszym utworem, jaki zagra, będzie piosenka „Mam tę moc” z „Krainy Lodu”. Tymczasem poczciwa „Szkoła na wiolonczelę” Mariana Międlara, na której wychowały się pokolenia wiolonczelistów, a i dziś jest w użyciu jako zbiór łatwych utworów dla początkujących, oferuje jako rarytas fragment jednej z suit Bacha.

 

Demaskacja

 

Koncepcja braku kompetencji mogłaby być spójna, gdyby nie jedno „ale”… Będąc już starsi, odkrywaliśmy, że niektórzy z naszych profesorów wcale od rozrywki nie stronią. Ten grywał na statkach, tamten w knajpie, inny po godzinach lekcji kontrabas zmieniał na gitarę basową. Spotykaliśmy się na tych samych „jobach” i nagle widzieliśmy ich inną twarz. Już nie byli tacy surowi i zasadniczy, nóżka chodziła do rytmu, dźwięk nie zawsze był piękny i wysublimowany. Czemu nie powiedzieli od razu? Czemu wielu z nas wstydziło się przyznać uczelnianym profesorom do rzekomej porażki, bo zaczęliśmy grać to, co podobało się nam i naszej publiczności? Preferowana bankietowa formacja, czyli „żeński kwartet smyczkowy”, na starcie mogła dostać parę stówek więcej, jeśli w repertuarze miała aranżacje Beatlesów lub „Różową Panterę”. Inni zdecydowali się wstąpić do zespołów o zupełnie nie-klasycznym instrumentarium. Koleżanka pojechała na tournée ze show tańca irlandzkiego, druga zainwestowała w elektryczne skrzypce. „Szkoda, że nie wolała zdawać do dobrej orkiestry…” – to była standardowa reakcja. Jeśli groźny profesor puzonista, przechodząc korytarzem, usłyszał studenta grającego jakieś jazzowe nuty, nie miał oporów, by to niemile skomentować. Naprawdę wierzył, że saksofonista przeżyje w zawodzie, grając wyłącznie klasyczne utwory? A może… zazdrościł?

Odważni wygrywają

 

A jednak niektórzy poszli swoją drogą. Powstały świetne kwartety smyczkowe o klasycznym składzie, ale grające własny repertuar – kabaretowa Grupa MoCarta, jazzowy Atom String Quartet. Istniały już jakieś wzorce, za granicą działa od dawna np. zespół brawurowych wiolonczelistów Apocalyptica. Rozglądam się po otoczeniu i widzę, że wielu zeszło z drogi cnotliwej klasyki na rzecz rozrywki albo chociaż na chwilę wykonało skok w bok. Pianista, który średnio spełniał się, grając w uczelnianym trio fortepianowym, napisał piosenkę dla znanej artystki, utwór trafił na czołówki list przebojów. Wciągnęło go, dziś ma na koncie także hity filmowe, na stałe gra w rozrywkowym zespole. Wielu marzy o współpracy z orkiestrą Adama Sztaby, surowego profesjonalisty, o zagraniu pod batutą Tomasza Szymusia czy Grzegorza Urbana podczas jednego z festiwali piosenki. Wszyscy świetnie się bawią, mając okazję zagrać koncert muzyki filmowej albo z udziałem największych gwiazd sceny rozrywkowej, typu „U2 symfonicznie”. Ale koledzy z wydziału kompozycji oficjalnie dalej wolą pisać utwory ciężko strawne nawet dla wyrobionych melomanów, tworzą dla bardzo wąskiego grona odbiorców. Ci, którzy poszli w kierunku muzyki filmowej, popełnili chwytliwe czołówki do seriali, cieszą się sławą i pieniędzmi. Ale najstarsze pokolenie patrzy na nich z umiarkowanym entuzjazmem. Jakby zapomnieli, że do filmów pisali też tacy kompozytorzy jak Kilar i Penderecki. Podobnie postrzegany jest twórca muzyki do reklam, który oczywiście nic sobie nie robi z opinii dawnych profesorów – to on ma pieniądze, kontakty w show-biznesie i dobrze się bawi. A na skrzypcach dalej grywa, choć już niekoniecznie koncert Beethovena.

 

Pragmatyzm w cenie

 

Nieliczni mieli szczęście – poparcie swoich pedagogów. Niektórzy z nich otwarcie przyznawali, że grają w big bandzie w zagranicznym kasynie albo na Jazz Jamboree. A przynajmniej zauważyli jedną z najważniejszych rzeczy – rynek muzyki poważnej jest mały, zapotrzebowanie na nią maleje, coraz mniej ludzi chodzi na koncerty. Rynek rozrywki również jest ciężki, ale ktoś wybitny, kto proponuje coś oryginalnego, ma szansę nie tylko na popularność. Także na większe zarobki. Oczywiście z koncertów, na które przyjdzie więcej osób niż na występ tria fortepianowego. A także z ZAiKS-u, gdy artysta komponuje własne utwory, wielokrotnie potem odtwarzane. Muzyka rozrywkowa, czy ściślej „nie-klasyczna”, dominuje. W reklamie, filmie, centrum handlowym i podkładzie pod rolkę na Instagramie. Rozrywka jest językiem uniwersalnym jak język angielski, podczas gdy muzyka poważna jest chińskim, a co najmniej portugalskim.

gitarzysta

To nie chałtura

 

I po co było się wzbraniać? Po co udawać, że „nas to nie dotyczy”? Ostatecznie większość z nas, z oporami większymi lub mniejszymi, oswoiła się z muzyką rozrywkową, a nawet ją wykonuje. Teraz już wiemy, że na wiolonczeli i skrzypcach da się grać i ostrego rocka, i ballady country, i jazz. Odkrywamy pokrewieństwa między gatunkami, podoba nam się odmiana, wciąż świeże dla ucha harmonie i radość, którą ma w sobie muzyka rozrywkowa niejako z definicji. Lubimy słuchać piosenek, bo mają tekst – fajny, współczesny, zabawny. Opery z librettem z XVIII wieku śpiewane po włosku lub niemiecku jakoś bawią już mniej. Wbrew przewidywaniom nadal potrafimy zagrać piękne piano w symfonii, operować ładnym dźwiękiem i dobrą intonacją. Pojęcie „schałturzył się” można bardziej może odnieść do stylu życia, braku chęci ćwiczenia, przychodzenia na występ w ostatniej chwili bez czasu na rozgrzewkę. Do wybierania propozycji, kierując się głównie wysokością honorarium, i odrzucania tych bardziej prestiżowych na rzecz lepiej płatnych. Ale jeśli ktoś ma dobry słuch i poczucie rytmu, rozrywka mu tego nie odbierze. Przykładem niech będzie Mariusz Patyra, wybitny skrzypek wirtuoz, zwycięzca konkursu Paganiniego w Genui, juror tegorocznej edycji konkursu Wieniawskiego w Poznaniu. Występował wspólnie ze Zbigniewem Wodeckim, uwielbiali się, tworzyli piękne aranżacje piosenek. Nic złego się nie stało.

 

Spróbować wszystkiego

 

Rozrywki tak naprawdę trzeba się uczyć jak wszystkiego innego. Sprawne poruszanie się w rozszerzonych systemach harmonicznych, znajomość form występujących w piosenkach, całego slangu branżowego, umiejętność grania rytmów swingowych, tanecznych, improwizowania – to także spora wiedza. Dla dęciaków sięgnięcie po wysokie dźwięki daleko poza klasyczną skalą to umiejętność, którą trzeba ćwiczyć. Może powoli w szkołach zaczną uczyć i tego? Jeśli nie w podstawówkach, to choć w liceach? Oczywiście, są odrębne wydziały rozrywki i jazzu – np. w warszawskiej szkole muzycznej na Bednarskiej, na Akademii Muzycznej w Katowicach. Ale w przeciętnej edukacji, ukierunkowanej na klasykę, nie ma miejsca na rozrywkę. Może trochę szkoda – bo młodzi ludzie i tak słuchają takiej muzyki. A całkiem prawdopodobne, że w przyszłości będą lawirować między gatunkami, nie zamykać się w świecie wyłącznie klasyki czy tylko jazzu lub rocka. Mogliby robić to bardziej świadomie, mając już jakieś podstawy. Jeśli postulujemy wprowadzanie do szkół ogólnokształcących edukacji dotyczącej sztuki wysokiej, w tym muzyki poważnej, czemu wzbraniamy się przed eksplorowaniem rozrywki w szkołach muzycznych? Ja odkryłam piosenki Skaldów, mając 30 lat, i dopiero wtedy zachwyciłam się kunsztem kompozytorskim Andrzeja Zielińskiego. A ilu młodych nie zna wcale jego twórczości? Choć miałam być natchnioną wiolonczelistką, dziś rozróżniam rap od techno, a disco od rocka. To też muzyka spełniająca swoją kulturową rolę. Towarzyszy imprezom, pozwala zapomnieć się w tańcu, jest z nami w kawiarni, sklepie, a nawet w autobusie. My, muzycy, jesteśmy nią otoczeni tak samo jak wszyscy. Nie udało się nas schować pod kloszem. I dobrze.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.