Piotr Turkiewicz: Każda improwizacja jest jazzem
Obecnie, kiedy świat wydaje się pędzić, aby nadrobić straty po czasie izolacji, organizacja jakościowych wydarzeń muzycznych staje się sztuką samą w sobie. Rozmowa o XIX edycji Jazztopad Festival z dyrektorem artystycznym Piotrem Turkiewiczem okazała się doskonałym impulsem do przyjrzenia się istocie muzyki improwizowanej, która przecież zrodziła się z potrzeby odkrywania nowych brzmień. Jak organizatorom udaje się skutecznie zarazić tą ciekawością publiczność już od prawie dwóch dekad?
Greta Wolny: Już w tym miesiącu odbędzie się XIX odsłona festiwalu, który na stałe wpisał się w jesienny czas w kalendarzach fanów muzyki jazzowej. Może mógłby przedstawić nam Pan krótki przegląd najważniejszych wydarzeń tegorocznej edycji?
Piotr Turkiewicz: Na festiwal Jazztopad od wielu lat zapraszamy gwiazdy, ale dla mnie najciekawsze jest to co się dzieje pomiędzy rozpoczęciem a finałem. W tym roku bardzo ważnym projektem jest premiera utworu Joëlle Léandre. Jest absolutnym fenomenem sceny improwizowanej. Na nasze zamówienie artystka po raz pierwszy miała okazję pisać materiał dla kwartetu wiolonczelowego. Zresztą takich projektów łączących muzykę klasyczną z muzyką improwizowaną w ramach festiwalu na przełomie ostatnich dziewiętnastu lat było dużo i jest to bardzo charakterystyczne dla Jazztopadu.
Takie projekty wykraczają chyba też poza ramy utartych skojarzeń z muzyką jazzową, prawda?
Mam wrażenie, że często jazz jest zbyt wąsko określany. Są w społeczeństwie wykształcone pewnego rodzaju oczekiwania, kiedy ktoś słyszy słowo „jazz”. Ja od wielu lat staram się to przełamywać i poszerzać, bo trudno ten festiwal w ogóle nazwać tylko jazzowym. Mam nadzieję, że osoby, które wracają na festiwal, wracają na pewnego rodzaju doświadczenie, a nie konkretnie dla artystów.
A jakich doświadczeń mogą spodziewać się teraz?
W ramach festiwalu organizowaliśmy już kilka razy dzień medytacji. W tym kontekście bardzo ważnym wydarzeniem jest projekt szwajcarskiej saksofonistki, Maríi Grand, ponieważ okazało się, że artystka od paru lat specjalizuje się w tego typu podejściu do muzyki. Nie interesuje ją już granie regularnych koncertów promujących kolejne płyty, tylko bardziej medytacyjne przeżywanie, w kierunku muzykoterapii oraz bardzo bliskiego kontaktu między artysta a publicznością. I właśnie w tym duchu ten projekt się kształtuje.
W ramach festiwalu zaplanowano także rezydenturę jednego z artystów, Hamida Drake’a.
Po raz pierwszy mamy artystę, który bierze udział w aż sześciu różnych projektach. To działanie związane jest z jego bardzo licznymi połączeniami artystycznymi, które śledzę i od lat mnie fascynują. Bardzo dobrze się to wszystko poukładało, bo wspomniana już María Grand, myśląc o medytacji, chciała zaprosić też Hamida Drake’a. Później miałem okazję poznać Naïssam Jalal, fantastyczną artystkę mieszkającą w Paryżu, a pochodzącą z Syrii, która będzie miała swój koncert w ramach festiwalu, także z gościnnym udziałem Hamida Drake’a. Kontynuujemy także wątek japoński na festiwalu. Przed nami koncert Michiyo Yagi, również w towarzystwie perkusisty-rezydenta. To jest taki duet, o którym ci artyści rozmawiają od piętnastu lat, nigdy nie mając wcześniej okazji ze sobą zagrać. Hamid Drake będzie też brał udział w koncertach z Joshuą Abramsem i z Davidem Murrayem, a także w występach w mieszkaniach i oczywiście w wielkim finale w projekcie dedykowanym Alice Coltrane.
No właśnie. Jazztopad to przecież nie tylko wydarzenia w Narodowym Forum Muzyki. To też wspomniane już medytacje, poranki z muzyką na żywo, spotkania z artystami i koncerty mieszkaniowe. Jaki wpływ na całość festiwalu mają te miejskie aktywności wpisane już od lat w kulturalną mapę Wrocławia?
Koncerty mieszkaniowe są charakterystycznymi, jednymi z najpiękniejszych momentów na festiwalu. To jest bardzo miłe, gdy wrocławianie zapraszają nas do siebie i mam nadzieję, że w ciągu tych kilku ostatnich lat udało nam się zbudować dobrą relację z publicznością, z mieszkańcami. Myślę, że te dookoła festiwalowe wydarzenia są chyba nawet w jakimś sensie ważniejsze. Wiadomo, że siedzibą główną festiwalu jest Narodowe Forum Muzyki i od paru lat mamy to szczęście, że posiadamy taką salę i możemy realizować projekty, które w tej przestrzeni brzmią świetnie. Ale dla mnie równie ważne, albo nawet ważniejsze, jest to, co się dzieje wokół tych koncertów, bo mam takie wrażenie, że to przede wszystkim tam tworzą się relacje między organizatorami, artystami, widzami i lokalną sceną wrocławską.
Tam odbywa się ta bardziej intymna sfera festiwalu?
To, że odbywa się koncert, artyści są na scenie i kupuje się na nich bilet, to jest oczywiście dobre, bardzo klasyczne festiwalowe podejście do organizowania koncertów. Jednak coraz bardziej czuję, że wszystko to, co robimy wokół festiwalu, jest takim uzupełnieniem i tworzy tę tkankę festiwalową: ten klimat, nastrój. Na przykład sesje improwizowane, które odbywają się codziennie w Mleczarni, gdzie przychodzą artyści i część publiczności. Gospodarzem tych spotkań jest zespół Sundogs (Mateusz Rybicki, Zbigniew Kozera i Samuel Hall), który z festiwalem jest związany od ponad dziesięciu lat. Możemy mówić już nawet o pewnym pokoleniu muzyków, które dorastało wraz z Jazztopadem. To jest dla mnie bardzo ważna rzecz, żeby ten festiwal był aktywny na wielu płaszczyznach, nie do końca przewidywalnych. Tak jak dni medytacji, kiedy nagle nie ma sceny i krzeseł, a ludzie mogą się położyć, artyści są między publicznością, jak to, że możemy się spotkać z muzykami na spotkaniach przedkoncertowych. Kiedyś robiliśmy też całą serię prób otwartych przy okazji zamówień na utwory. W takich momentach nagle okazuje się, że artyści są we Wrocławiu przez tydzień i to generuje kompletnie inną energię. Oni nie przyjeżdżają na chwilę, do pracy w trybie „lotnisko – hotel – scena – hotel – lotnisko”. Po tym właściwie nic nie pozostaje. Ja myślę, że coraz bardziej publiczność potrzebuje takiej trochę innej, bliższej energii, że to wszystko, co się dzieje na festiwalu, nie jest przypadkowe.
Kiedy Pan dostrzegł, że właśnie takiej energii potrzebuje festiwalowa publiczność?
Bardzo zaciekawił mnie moment, kiedy zaczęliśmy robić koncerty w mieszkaniach. Spotkaliśmy się z ogromnym zainteresowaniem ludzi, którzy chcieli nas zaprosić. Co ciekawe, bardzo często były to osoby, których nie było wcześniej na festiwalu. To dało dużo do myślenia o tym, że w takim bardzo intymnym wymiarze odbiór muzyki improwizowanej – często bardzo mocno awangardowej – jest po prostu idealnym kontekstem. Widz siedzi metr od artystów, nie wiedząc, kto ma zagrać. Wchodzi się w pewnego rodzaju atmosferę i rodzaj muzyki kompletnie nie ma znaczenia. Czasem to były tradycyjne utwory z Korei Południowej, muzyka japońska, czasem totalna free jazzowa jatka. Możliwe, że normalnie na koncercie połowa sali mogłaby wyjść, a w przypadku występów mieszkaniowych jest tłum ludzi w małej przestrzeni i wszyscy są szczęśliwi. I to jest coś, co ja sobie bardzo cenię, to dla mnie ważna część festiwalu. Klub, spotkania, mieszkania, poranki dla dzieci. To jest takie zderzenie osób w różnym wieku z improwizacją. Myślę, że to świetnie, jak ktoś otwiera głowę, bo to jest postawa skierowana na ciekawość i nam właśnie chodzi o wzbudzenie pewnego rodzaju ciekawości. Takiej, kiedy przychodzi się na wydarzenie, a nie na pewnego rodzaju oczekiwanie związane z danym nazwiskiem.
W ostatnich latach przemysł muzyczny napotkał na drodze bardzo dużo przeszkód, między innymi covid czy kryzys. Jakie było największe wyzwanie, które stanęło przed Panem w tym roku, przed organizacją tej edycji festiwalu?
Miałem takie wrażenie, że przez ostatnie dwa lata strasznie dużo było chęci do zmiany – przez pandemię i przez to, że pojawiały się przeróżne kryzysy. Moim zdaniem pandemia przyszła – jeśli można w ogóle tak powiedzieć – w takim optymalnym momencie dla branży muzycznej. Mieliśmy do czynienia już z takim zagęszczeniem biznesowego podejścia do muzyki, bookowania na potęgę i licytowania się, kto zapłaci więcej. Nie było czasu, żeby złapać oddech i poukładać sobie w głowie, po co tak naprawdę my to robimy. Czy po to, żeby sprzedać jak najwięcej biletów, czy po to, żeby wyjść naprzeciw publiczności, która ma wysokie oczekiwania. Dużo było też rozmów w branży o gender balance, myśleniu o planecie. I to wszystko było dobre, wszyscy byli nastawieni na zmianę i nagle, kiedy część życia społecznego wróciła do normy, to równocześnie świat muzyczny odżył jednak w jeszcze większym natężeniu i tempie. Agencje, managerowie i artyści po prostu chcieli nadrobić te dwa lata. Finansowo i artystycznie, co oczywiście rozumiem, bo za nami bardzo trudny czas. Dla mnie właśnie największym wyzwaniem było to, żeby w tym chaosie i agresywnym pędzie znaleźć przestrzeń. Nie chciałem myśleć w stylu „zróbmy 30 koncertów, artyści wpadną do nas, wypadną, będą duże nazwiska, wszystko się wyprzeda i będzie ekstra”. Powiem szczerze, że sporo koncertów po prostu się nie wydarzyło w związku z tym, że czułem taką presję pod tytułem „kto da więcej”. Dochodziło do absurdalnych sytuacji, gdzie artyści czy agenci bookowali jedną datę dla dziesięciu festiwali i czekali, kto zapłaci większą sumę. Takie podejście mnie w ogóle nie interesuje i myślę, że naszej publiczności też nie. Ja jakoś sobie to wziąłem do serca.
Stąd też te długie pobyty artystów we Wrocławiu?
Chciałem, żeby w tym roku artyści byli wyjątkowo długo na miejscu i tak się dzieje w większości przypadków. Festiwal trochę podzielił się na dwie części. Mamy pierwszy weekend, który jest może bardziej klasycznym podejściem do festiwalu. Odbędą się wtedy cztery koncerty, między innymi koncert kwartetu Dee Dee Bridgewater. Właściwie to wszystko, co się dzieje od wtorku do niedzieli, to jest pewnego rodzaju rezydencja, bo Joëlle Léandre i Hamid Drake będą we Wrocławiu przez tydzień. Michiyo Yagi i Naïssam Jalal zostaną prawie też tak długo. Artystów, którzy będą u nas kilka dni, jest bardzo dużo i to jest ta zmiana. Ja zawsze miałem zasadę: nie możesz przylatywać w dzień koncertu i wylatywać rano. Sam dużo jeżdżę po różnych festiwalach i widzę, że czasami szefowie artystyczni nawet nie mają okazji porozmawiać z artystami, bo ich praca przypomina fabrykę festiwalową. Nawet nie wspomnę o relacjach z publicznością, których w takich przypadkach w ogóle nie ma. Traktuję ten festiwal bardzo osobiście, czasami może nawet za bardzo. Mam nadzieję, że nasza publiczność odczuwa tę różnicę i to, że nie ma w Jazztopadzie takiego kopiuj-wklej.
Nie mogę nie zadać Panu tego pytania, jako osobie doświadczonej w promocji muzyki jazzowej: co jazz ma w sobie takiego, czego nie ma żaden inny gatunek muzyczny? Co przyciąga publiczność? Co innego może dać nowym odbiorcom?
Jazz dzieje się w danej chwili. To jest muzyka nie do powtórzenia. Każdy rodzaj improwizacji jest jedyny w swoim rodzaju. Myślę, że to jest główny wabik. Muzyki takich postaci jak Joëlle Léandre, Hamid Drake, Julian Sartorius czy Joshua Abrams trzeba doświadczyć na żywo. Tego nie da się w żaden sposób odtworzyć. Oczywiście ukazują się ich płyty, ale to często nie ma nic wspólnego z energią, którą otrzymujemy podczas koncertu. To jest najważniejsze – ten motyw niepowtarzalnej improwizacji i energii scenicznej.
Czyli wszystko sprowadza się dociekawości.
Pani mnie pyta o jazz, a ja ciągle uważam, że to tak nie do końca chodzi o jazz. Chodzi o improwizację. Każda muzyka, która zawiera w sobie element improwizacji, jest dla mnie jazzem. To może być improwizacja barokowa, awangardowa czy improwizacja tradycyjnej muzyki koreańskiej. To jest dla mnie jazz. To bardzo szerokie pojęcie. Często spotykam się z komentarzami w stylu „Fajny lineup, ale to w ogóle nie jest jazzowe”. Nie za bardzo wiem, co odpowiedzieć w takich momentach. Generalnie to wcale nie o to chodzi. Chodzi o ciekawość i otwartość. Chodzi o muzykę, sztukę, a nie o nazewnictwo i szufladkowanie rzeczy. To nie działa tak, że do tego miejsca jest jazz, a od tego już nie jest.
Jazz od zawsze kojarzył się z wolnością, więc dlaczego mamy tak bardzo silną potrzebę ograniczania go do konkretnego brzmienia i stylu?
Konserwatyzm jazzowy jest bardzo silny w Polsce. Bo jeśli popatrzymy na ważne festiwale europejskie, to te lineup’y są o wiele bardziej eklektyczne. To jest coraz silniejsze, między innymi dlatego, że to pokolenie jazzmanów, z którymi kojarzy się powszechnie rozumiany jazz (na przykład muzyka Herbiego Hancocka czy Pata Metheny’ego), to pokolenie, które trochę już niestety odchodzi. Powoli żegnamy ikony jazzu i nagle jest problem, ponieważ mamy wielkie sale koncertowe, ale kto godnie wejdzie na miejsce tych muzyków? Jest całe pokolenie niesamowicie ciekawych artystów, którzy kompletnie przełamują bariery stylistyczne i to jest moim zdaniem przyszłość muzyki improwizowanej.
Ciągłe zainteresowanie festiwalem chyba doskonale pokazuje, że Jazztopad bardzo dobrze sobie radzi z wypełnianiem sceny nowymi twarzami i brzmieniami, prawda?
W zeszłym roku mieliśmy chociażby focus na Berlin. To byli wspaniali młodzi artyści, którzy robią taką muzykę, którą trudno właściwie gdzieś zaszufladkować. To, że bardzo dużo koncertują w Europie, świadczy o tym, że nie tylko mnie wydaje się, że ta muzyka jest dobra. Ta otwartość na improwizację jest coraz większa. Może nie do końca jest to u nas w Polsce tak odczuwalne, ale tym bardziej motywuje mnie to do tego, żeby coraz wyżej podnosić poprzeczkę wobec myślenia typu: „Na ten koncert przyjdę, bo mi się kojarzy z jazzem, a na ten nie przyjdę, bo nie wiem, kto to jest. Jak posłuchałem na YouTube, to właściwie nie brzmi nawet jak jazz”. Myślę, że doprowadzamy do momentu, w którym mamy to zaufanie publiczności. To jest super, że ludzie chcą się zderzyć z czymś nowym, świeżym, nieznanym. Wydaje mi się, że festiwal powinien być właśnie takim miejscem, które generuje pewnego typu wyzwania.