Ocalić od zapomnienia [recenzja pierwszego wydarzenia w ramach cyklu Operowa Klisza]
Zrzucę to z siebie od razu: nie cierpię operetki. Ma cechę, która doprowadza mnie do pasji, a jest nią wykorzystywanie zbyt wyszukanych środków do miałkiego przekazu. Czyli tak zwany przerost formy nad treścią, którego sam się właśnie dopuściłem.
Kolejnym artystycznym grzechem, którego, moim zdaniem, ten gatunek się dopuszcza, jest też traktowanie samego siebie bardzo poważnie. Operetka przypomina mi nobliwą matronę, której braki w wykształceniu i dobrym wychowaniu są ewidentne, ale która jest na tyle majętna i wiekowa, że nawet jeśli ten problem zostanie podniesiony, to nikt się nie przejmie. Musical też się tego nie ustrzegł, ale jego jednak nikt na szczęście nie uznaje ponad to, czym jest -– delikatnie pretensjonalną, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwą rozrywką -– dzięki czemu wychodzi z tego starcia z tarczą. A do tego wszystkiego dołóżmy jedno: pamiętam, choć mgliście, czasy, kiedy telewizyjna Dwójka miała to fikuśne grube logo, a misja telewizji publicznej była rozumiana nieco inaczej niż obecnie i chyba jednak trochę mądrzej. I w rzeczonej Dwójce pojawiał się regularnie człowiek, którego obwiniam za podtrzymywanie obrazu muzyki klasycznej jako napuszonego targowiska próżności, od którego z daleka można było wyczuć naftalinę i kurz. Był to też człowiek, który zainspirował mnie do tego, abym zaczął popularyzować tę dziedzinę wszelkimi możliwymi kanałami, żeby zwalczać jego wątpliwe idee do samego końca, mojego lub ich. A tym człowiekiem był Bogusław Kaczyński.
Jak więc możecie się przekonać, nie pałałem do pana Bogusława szczególną sympatią – ani w czasach jego nadal sporej popularności, ani teraz. Zawsze załamywałem ręce nad tym, że moje ukochane hobby nie ma w mediach swojego rzecznika -– tak jak kino ma Grażynę Torbicką, której komentarze sprawiały, że byłem w stanie oglądać braci Marx czy francuską nową falę i nawet coś z tego wyciągnąć dla siebie. A że Kaczyński ze szczególnym upodobaniem opowiadał o operetce, to nie jestem w stanie nie łączyć sobie, dajmy na to, Straussów z tym charakterystycznym uśmiechem (grymasem?) i równie charakterystyczną muszką, która boleśnie zdradzała swoim wyglądem, że nie jest wiązana, tylko zapinana. Spytacie: hej, skoro tak nienawidzisz tego wszystkiego, to po coś polazł na koncert, którego program składał się wyłącznie z arii operetkowych i musicalowych? Otóż nie dlatego, że wysłali mnie z redakcji, a ja nie umiem odmawiać. Zaciekawiło mnie, że Muzeum Fotografii w Krakowie i Opera Krakowska połączyły siły, to po pierwsze. Takie współprace czy koprodukcje potrafią zaowocować nową jakością albo przynajmniej wskazać nowy kierunek i zainspirować pewne procesy o trudnych do przewidzenia skutkach. Poza tym, lubię, gdy muzyka wyciągnięta jest ze swojego naturalnego środowiska i koncert ma miejsce w muzeum, galerii czy plenerze. No i spodobał mi się tytuł przedsięwzięcia, “ – „Operowa klisza”. Zasugerowało mi to, że organizatorzy nie traktują tego zupełnie poważnie, i dobrze zresztą. A kto nie lubi czasami się pobawić kiczem od czasu do czasu?
Na repertuar trochę już popsioczyłem -– arie z operetek z gatunku “„posłuchasz jednej, znasz wszystkie”, ale za to odegrane bardzo porządnie. Głosy solistów Opery Krakowskiej (Zuzanna Caban -– sopran i Jarosław Bielecki -– tenor) miały przyjemne barwy i były bardzo dobrze dopasowane, co miało ogromną wartość w duetach. Partnerujący im przy fortepianie Matteo Zoli wykazywał się wielką czujnością, dzięki czemu repertuar zyskał jakość właściwie kameralną, bez operetkowego przepychu. A przecież wyciągi fortepianowe arii zazwyczaj są dosyć trudne technicznie (nie mówię tu o poziomie Gasparda de la nuit, ale grając partię orkiestry na fortepianie, zazwyczaj trzeba się nieźle zmachać, żeby osiągnąć efekt, który w pieśniach, napisanych docelowo na fortepian, otrzymuje się przy ułamku tej energii), jednak pianista nie starał się nigdy wyciągnąć swojej wirtuozerii na pierwszy plan -– choć też nie ukrywał jej zbyt skrzętnie. Bardzo dobrze, swoją wartość trzeba znać, a kto wie o tym lepiej niż pianiści? Chyba tylko wokaliści i dyrygenci.
O dźwięku trudno mi się wypowiedzieć, ponieważ elektroniczna Yamaha, na której grał Zoli, pozwala bez trudu uzyskać miłą dla ucha barwę, ale właśnie -– był to instrument elektroniczny. I, o ile nie mam szczególnie ortodoksyjnego podejścia do elektronicznych fortepianów (bo gra się na tym, co podstawią), to jednak zawsze trochę szkoda, że nie był to instrument akustyczny.
Co jednak było prawdziwą ciekawostką, to połączone z koncertem wejście na wystawę “„Być jak Adam Karaś”,” organizowaną przez MuFo. Tytułowy jej bohater (1896-–1986), choć dziś zapomniany, był, wydawałoby się, odwiecznym, elementem krakowskiego artystycznego pejzażu. W swojej pracowni fotograficznej przy Szewskiej, prowadzonej przez większość okresu jej istnienia z bratem, powstawały nie tylko zdjęcia, będące obrazem rzeczywistości, ale także fantastyczne fotomontaże, inscenizacje i “„fotoratury” (od połączenia fotografii i literatury). Kreował niewiarygodne światy, łączył odległe skojarzenia, opisywał kompozycje proste i rozbudowane zdaniami, których nie powstydziłyby się Loesje (“(„Każdy wyraz jest ładny, gdy czytamy dobrze”, “„Przed kamerą bądź artystą”, “„Fotografia zatrzymuje tętno życia”). No i znowu wpadłem w pułapkę, bo tym razem muszę napisać o nurcie, którego wkład w kulturę polską cenię, a który kompletnie do mnie nie trafia. Karaś stał się bowiem swego rodzaju członkiem honorowym Piwnicy pod Baranami, dopełniając galerię indywiduów, z którymi Kraków zaczął być utożsamiany. Nic dziwnego -– jego nostalgiczno-refleksyjny, ale jednocześnie dowcipny i groteskowy styl wpisywał się w twórczość tego towarzystwa idealnie.
Czy tylko w to? Ano nie, jestem oczarowany tym, jak dobrze zgrały się klimaty operetkowe ze spatynowanymi wizualizacjami Karasia. Jedno i drugie przeczekało cierpliwie czasy, gdy było po prostu przestarzałe, po to, by później móc znaleźć swoich amatorów. Ważną kwestią jest to, że operetki nie są dziełami uniwersalnymi. Thaïs czy Madame Butterfly mogłyby zdarzyć się wszędzie. Baron cygański albo Wesoła wdówka -– tylko w określonym miejscu i czasie. Dlatego w operetce nie chodzi o jakieś szalone doznania estetyczne, tylko o cofnięcie się do belle époque, która, jak wszystko po pewnym czasie, wróciła do mody. Karaś ze swoim ekspresjonistycznym warsztatem i chałupniczymi, coraz bardziej archaicznymi metodami, niedługo po nadejściu nowych nurtów stał się nieledwie epigonem pionierów fotografii. Miał jednak na tyle (i tu właśnie: czego?) wiary w swój styl, uporu, trudności finansowych do pokonania (?), że i nim zainteresowała się nowa krakowska bohema.
Leitmotivem całego przedsięwzięcia były wspomnienia. A jak tu stworzyć platformę do wspomnień, wytworu naszych umysłów? Czegoś tak osobistego, że nie tylko niemożliwego do odebrania komukolwiek, ale też przeżywanego tak swoiście, że można to uznać za najdobitniejszy dowód samotności każdego człowieka? W końcu wspomnienia mają określone kolory i wibracje, których ważność odnosi się tylko do tego, kto je na podstawie swoich przeżyć stworzył.
Nie wszystkie wspomnienia są zresztą tymi, które staramy się zachować w jak najwierniejszej formie, omiatając pędzelkiem każdy szczegół. “„Ile listów, ile rozstań, ciężkich godzin w miastach wielu” zostaje zatartych w pamięci, tylko po to, aby przy okazji powrotów do nich okazało się, że ważne, zdawałoby się, detale, wypłowiały, a drobiazgi przybrały wiodący charakter. Zniekształcenie to istota wspomnień.
Nie powiemy jednak, że czasy przed I wojną światową miałyby być czyimś obecnie wspomnieniem. LudziLudzie, którzy je pamiętali, odeszli wraz z Karasiem albo niedługo później. Ale jest to bardzo ciekawy trop, bo mamy tu do czynienia z pewnym kolektywnym wyobrażeniem na temat c.k. monarchii (bo jednak jesteśmy w Krakowie, no i jednak w austriackim modelowym mieszczańskim społeczeństwie rozkwitała operetka, będąca wizytówką tej kultury), więc MuFo i Opera Krakowska bardzo zręcznie sobie z nim pogrywają, a przynajmniej tak to odbieram. Do żadnego innego polskiego miasta tak bardzo to nie pasuje -– ta naiwna, ale bardzo egzaltowana estetyka, wątpliwie uzasadnione poczucie przynależności do innego, lepszego kręgu kultury, upojenie wizją Wiednia jako stolicy kraju, w którym się mieszka (a nie jakiegoś, za przeproszeniem, Petersburga). Wspomniałbym też coś o skłonności do zalewania tej samej herbaty kilka razy, bo taniej, ale nie chcę się narazić znajomym rodowitym krakusom.
Wspomnienie, choćby fałszywe, że pradziadkowie mieszkali w dworku albo chociaż mieli kamienicę, zdarza się każdemu. To samo tyczy się imperialnego Krakowa, który w czasach operetkowych tryumfów był niczym więcej jak pretensjonalnym prowincjonalnym miastem, nawet nie najważniejszym w Galicji, sterroryzowanym przez kołtun i bakterie z bajora, zwanym Starą Wisłą. I miło czasem roztaczać sobie w głowie tę alternatywną wizję rzeczywistości, ale dobrze jest też doznać otrzeźwienia. Dlatego po koncercie udałem się na długi spacer. Po Nowej Hucie.
Co dalej?
„Operowa Klisza” to cykl, a opisywany przeze mnie koncert był pierwszym z czterech, które na całe to przedsięwzięcie się składają. Kolejny czeka nas 6 lipca 2024, ale tym razem wejdziemy w zupełnie inne rejony, mianowicie usłyszymy wybór dzieł Giacomo Pucciniego (a więc zostawiamy operetkę, żeby zająć się operą), które wykonają soliści Opery Krakowskiej, Agnieszka i Tomasz Kukowie z towarzyszeniem pianisty Joachima Kołpanowicza. Oprócz zwiedzania wystawy czasowej (cały czas Karasiowe fantasmagorie), MuFo dołączy do wydarzenia wejście na wystawę stałą „Co robi zdjęcie?”, wszystko to z oprowadzaniem kuratorskim. Myślę, że warto.