Z tego balu wszyscy wyjdą samotni [recenzja "Pianoforte" w reż. Jakuba Piątka]
Antybohaterowie w filmie dokumentalnym? Niech będzie, ale poczekajcie, aż przekonacie się, kto jest prawdziwym czarnym charakterem w Pianoforte w reżyserii Jakuba Piątka.
Powiem od razu, co myślę, bo później może nie być to tak oczywiste: Pianoforte to kawał dobrego kina, który zamieszał we mnie łyżeczką i wzburzył fusy, o których chciałem zapomnieć i które względnie trzymałem pod ścisłą kontrolą. Przewidując to, wzbraniałem się przed obejrzeniem go i warczałem na każdego, kto choćby wspomniał, że mógłbym to zrobić. Idźcie i obejrzyjcie, póki się da. Zaznaczam jednak, że nie-muzycy mogą odebrać go zupełnie inaczej – tutaj będziecie mieli do czynienia z perspektywą kolegi po fachu, o ile trzecioligowy kopacz może się takim czuć względem zawodników Realu Madryt. Sportowa analogia jak najbardziej zamierzona.
Wyłożę swoje karty od razu, nie ma na co czekać: nienawidzę konkursów, chopinowskiego w szczególności. Zgadzam się z Bartókiem, który według legendy rzec miał, że konkursy są dla koni, a nie dla muzyków. Se non è vero, è ben trovato. A dlaczego tak jest? Ano dlatego, że uważam, że premiują jeden tylko typ koncertującego muzyka – grającego ten sam standardowy i wirtuozowski repertuar (gdzie Prokofiew to muzyka współczesna), koniecznie z pamięci, wyłącznie w określony sposób. Muzyków ocenia się różnie, niektórzy jurorzy nie lubią, gdy się gra z błędami tekstowymi, inni alergicznie reagują na grę odmienną od ich preferencji, choćby interesującą i nieodbiegającą ani od litery, ani od ducha tekstu muzycznego, zaś kolejna grupa za bardzo lubi uczestników, których już zna. Jednym słowem, uważam konkursy za maszynkę do mielenia talentów, psującą rynek muzyczny, a do tego uzurpującą sobie prawo do bycia najbardziej opiniotwórczą i niezawodną metodą weryfikacji umiejętności młodych muzyków. Dziękuję, postoję.
Toteż do oglądania filmu zasiadłem już trochę uprzedzony, a moja irytacja miała dopiero narastać. Oto bowiem, jeszcze w przedbiegach, poznajemy bohaterów naszej historii. Mamy szóstkę młodych, wrażliwych, nieprawdopodobnie ambitnych muzyków, których każdy krok jest śledzony, jednak z wielkim wyczuciem, każda ich emocja jest badana z urzekającym szacunkiem i odkładana na miejsce, a jako całokształt są przedstawieni z niezwykłą empatią (do czego wrócę później), za co twórcom należy się ogromne uznanie. I mimo wszystko nie zdołałem wykrzesać z siebie choćby cienia sympatii do nich. Marcin Wieczorek próbuje nam sprzedać skrupulatnie zbudowany wizerunek pewnego siebie, przebojowego młodzieńca, tu i ówdzie okraszony fałszywą skromnością, wiecznie zatroskanego o swój wygląd i o to, jak wypadnie przed kamerą ustawioną na wprost niego. I w tym muszę się z nim zgodzić: w przemyśle muzycznym fonia już od dawna nie jest najważniejsza – jej miejsce zajęła wizja, a kto się ze mną nie zgodzi, niechaj obejrzy sobie, jak wygląda obecnie promocja nowych singli i teledysków (tak, muzyka klasyczna też przyswoiła sobie te pojęcia) Deutsche Grammophon czy innego fonograficznego giganta. Alexander Gadjiev pozuje na stoickiego myśliciela, który ma to wszystko już dawno rozpracowane, a teraz realizuje swój plan i od czasu do czasu wtrąci jakiś banał, wypowiedziany z bardzo poważnym wyrazem twarzy. I nie ma w tym absolutnie nic złego, tyle że takie zblazowanie wygląda po prostu komicznie, gdy ma się 27 lat, jak on wówczas. Swój swego pozna.
Leonora Armellini jest przedstawiona dość bezbarwnie, ma się wrażenie, że jest ona tylko dodatkiem do Gadjieva, z którym często przebywa. A szkoda, bo wydaje się mieć nieporównywalnie więcej do powiedzenia, nawet pomimo faktu, że w pewnym momencie zaczyna ona chyba traktować konkurs jako integralną część swojej osobowości – myślę tu o momencie, w którym półżartem mówi o wytatuowaniu sobie podobizny Chopina, tak jak olimpijczycy tatuują sobie kółka olimpijskie.
Michelle Candotti wygrywa w tym zestawieniu: od początku zdaje się nie przywdziewać żadnej maski, mówi wprost, że konkurs jest potrzebny jej, tak jak każdemu, do rozpędzenia kariery i zarobienia pieniędzy, o których bez owocnego pobytu w Warszawie może jedynie pomarzyć. Jej chłodny realizm i wyraźna melancholia dają odczuć, że jako jedyna nie próbuje w całości schować się za jakąś spreparowaną osobowością, nie ukrywa swojego celu, nie częstuje nas górnolotnymi komunałami.
Mamy jeszcze dwójkę siedemnastolatków: Jewę Gieworgian i Hao Rao. Zjawiskowi przez swój naprawdę młody wiek, siłę i odwagę. Jednocześnie przez to, że są przyklejeni do swoich pedagogów w dość niezdrowy sposób (Jewa w oschłym stylu rosyjskiej szkoły pianistycznej: centrala mówi jej, co ma myśleć o swoim występie; relacja Hao i jego nauczycielki Vivian Li nadaje się na osobny artykuł: nie wiem, czy ona kiedykolwiek przestaje mu matkować, co dość szybko staje się niesmaczne), nie udaje im się swoich osobowości zaszkicować mocniej; w filmie są jedynie wypadkową niespełnionych ambicji swoich pedagogów, z którymi żyją w jakiejś dziwacznej symbiozie, niewypowiedzianych frustracji i własnych marzeń. Czasem też działań – Gieworgian już na etapie konkursu była koncertującą pianistką, a przywiezione z Warszawy skalpy miały być potwierdzeniem jej niebagatelnych kompetencji.
Jeśli chodzi o te postaci: mają one wiele charyzmy, talentu na tony i odporność naprawdę godną podziwu. Mam też świadomość tego, że wszyscy znaleźli się w sytuacji zawodowo ekstremalnej i biorę na to poprawkę. Ale z żadnym z nich nie poszedłbym na piwo. Z ostatnią dwójką zwłaszcza – nie tylko dlatego, że nie pomachaliby dowodem.
Wtem następuje zwrot akcji: Marcin tuż przed występem w II etapie rezygnuje z niego. Z przyczyn zdrowotnych, jak podano. Eufemizm jak wyjęty z The Crown – koturnowość konkursu chopinowskiego nie pozwala nikomu na nazwanie rzeczy po imieniu, stwierdzenie, że chłopak nie uniósł koszmarnej – i okrutnej – presji. Nie musiał startować, ktoś powie. Ano nie musiał, ale kto by nie chciał skorzystać z okazji, która przy korzystnym układzie gwiazd gwarantuje rozpoznawalność (teraz tylko w środowisku, ale jednak), pieniądze i duże możliwości? Film zaczyna się od dobrze znanych materiałów WFDiF z poprzednich konkursów, widzimy Argerich, Zimermana, Polliniego, Pogorelicia, Uchidę, Ohlssona, Olejniczaka. Powiedzieć, że to wysoko zawieszona poprzeczka – to nie powiedzieć nic. A każdy, kto para(ł) się tym zawodem, wie, jak bardzo czuje się w głowie ich oceniające spojrzenia, i to nie tylko przy wyjściu na scenę. Zawsze.
Konkurs nie jest w stanie oddać Wieczorkowi nawet podania prawdziwego powodu jego rezygnacji, ale, przynajmniej w moich oczach, muzyk zyskuje współczucie i szacunek. Jest w stanie zrzucić maskę butnego fircyka i przyznaje przed sobą i kamerami, że nie da rady. A to zawsze kosztuje. Dlatego, mimo że, jak sam mówi, jest „trochę smutny”, to jego historia daje nadzieję i pokazuje, że sukces ma różne oblicza. W tym wypadku – poznanie samego siebie, własnych granic i zaakceptowanie tego.
The show must go on, słowami klasyka, nasi bohaterowie spędzają więc kolejne godziny w zapyziałych ćwiczeniówkach UMFC-u – aż poczułem ten charakterystyczny zapach boazerii i kurzu, zalegającego w rozstrojonych Yamahach. I wiemy też, kto będzie kolejną ofiarą warszawskiego monstrum: Michelle, która opowiada o swoim koszmarnym śnie, konstatując gorzko, że był przyjemniejszy niż kolejny dzień konkursu. Widzimy później, jak po upiornym finale sonaty b-moll odchodzi we łzach od fortepianu, jak Pogorelić 41 lat wcześniej, i przeczuwa, trafnie skądinąd, nadciągający koniec tej przygody. Reszta albo ćwiczy zapamiętale koncert (e-moll, oczywiście, w końcu jak się zagra f-moll, to się nie wygra), albo przesiaduje w barze Studio, odreagowując. Widmo krąży jednak po ich głowach – widmo Bruce’a Liu, olśniewającego, charyzmatycznego, zabójczo przystojnego, grającego nieskazitelnie technicznie (jak by to ujął prof. Żurawlew, inicjator konkursu, „równo w gamkach”) – a wszystko to jakby od niechcenia. Chyba nikt się nawet nie próbował oszukiwać, że to nie jemu przypadnie główna nagroda.
Odhaczamy zatem kolejne obowiązkowe punkty finału: próba z orkiestrą Filharmonii Narodowej, naprawdę poważne nerwy przed występem, przesłuchania finałowe, oczywiście z brawami w trakcie kadencji orkiestry i oczekiwanie na werdykt do nieprzyzwoicie późnych godzin. Muszę uciec się do kolejnej drobnej dygresji – zdecydowanie za mało uwagi poświęca się dyrygentom: Andrzejowi Boreyce, a przed nim Jackowi Kaspszykowi, Antoniemu Witowi i jeszcze wcześniejszym szefom Narodowej, których zachowanie podczas prób i występów daje do zrozumienia, że chcą oni jak najbardziej ułatwić uczestnikom zadanie w tych nieludzkich warunkach.
Co potem? Potem ktoś dowiaduje się, że ma kalendarz szczelnie wypełniony na dwa lata naprzód, a reszta przegrywa. Właśnie tak, przegrywa. Dla wielkiego biznesu muzycznego oni właściwie nie istnieją, zainteresowane są nimi niszowe wytwórnie, do drzwi Carnegie Hall, Barbican, Filharmonii Berlińskiej czy Concertgebouw nadal trzeba łomotać, licząc, że ktoś łaskawie je uchyli, a na otarcie łez zostaje jakaś śmieszna – biorąc pod uwagę krew, pot i łzy poświęcone w ofierze konkursu – kwota. Chociaż gdy spojrzy się na dalsze życie zawodowe zwycięzcy, też nie jest to droga usłana różami. Przez kolejnych pięć lat będzie w morderczym rytmie występować jak świat długi i szeroki, wyda kilka płyt (nie łudzę się, że będzie mieć możliwość sprawowania nad nimi artystycznej kontroli w zakresie większym niż nauczenie się i nagranie utworów) i, jeśli będzie mieć szczęście i energię, to spróbuje zawalczyć o dalsze lata i jakoś się rozwinąć. Następnie nadejdzie kolejny zwycięzca, jeszcze lepszy technicznie i jeszcze piękniejszy. Dwa lata po konkursie, spędzone na dokształcaniu się i rozwoju, jak to zrobił Krystian Zimerman? Zapomnijcie, rok 1975 był 49 lat temu, a świat muzyki klasycznej, w którym jakąkolwiek wartość miały erudycja i wiedza, przekute w grę o wysokiej jakości, przeminął i nie wróci.
Zmieniam więc zdanie: przegrani są tam wszyscy, tylko każdy w innej warstwie. To nie jest film o przyjaźni, o oddaniu muzyce czy o poświęceniu. To film o samotności, tak jak samotniczy jest ten nieszczęsny zawód – pianista. Naszym docelowym i wymarzonym miejscem jest scena dzielona przez jeden, do tego jesteśmy wychowywani (żeby nie powiedzieć: hodowani), odkąd jesteśmy w stanie usiedzieć stabilnie przy instrumencie. Nikt nas nie przygotowuje do tego, że muzyczna wiedza, wrażliwość czy nawet techniczna biegłość są w budowaniu kariery funta kłaków niewarte, a ważne jest to, gdzie się bywa, kogo się zna i przed kim się trzeba pokłonić. A my, przesiadując w ćwiczeniówkach i wzdychając do okładek płyt Deutsche Grammophon, stworzyliśmy potwora, nad którym kontrola została utracona dawno temu.
Podczas oglądania filmu przez cały czas snuła mi się z tyłu głowy wspaniała, przeciągnięta do granic możliwości groteskowa scena Balu Samotnych Serc z trzeciego odcinka Jana Serce (tytuł tego tekstu jest zresztą trawestacją hasła przewodniego tego przedsięwzięcia). Nie mogłem pozbyć się podobnego poczucia niezręczności, nieufności, wreszcie – opresji. Nasi bohaterowie, jak i wszyscy pozostali uczestnicy są wciągnięci w jakiś danse macabre, niekoniecznie z własnej woli. Gadjiev w jednej ze scen mówi, że nikt nie lubi konkursu, ale każdy, kto chce zrobić karierę, musi wziąć w nim udział. Nie wiem, Alex. Można zrobić karierę bez przystępowania do konkursu, tylko trzeba mieć na siebie pomysł (najlepiej inny niż „będę grał standardowy repertuar w bezpieczny sposób”). Na tym polega artystyczna odpowiedzialność.
Nie wytłumaczyłem jednak, dlaczego od tylu stron tak szargam narodową świętość, jaką jest konkurs chopinowski. Podstawową odpowiedź mamy w jego nazwie: jest on konkursem, a mój stosunek do konkursów określiłem w początkowym akapicie – zaś opisywana impreza to swego rodzaju primus inter pares. Najważniejsze z tego typu wydarzeń, zwłaszcza odkąd konkurs Czajkowskiego w Moskwie okrył się w ostatnich latach hańbą, stanowiące wzór dla podobnych przedsięwzięć.
Co poza tym? Chyba to, że jego data ważności już dawno minęła. Przypomnijmy sobie, po co w ogóle zaczęto organizować konkurs. Sto lat temu muzyka romantyczna nie miała łatwego życia. Pojawiły się nowe prądy w muzyce: impresjonizm, druga szkoła wiedeńska, neoklasycyzm. Dorzućmy do tego zniekształconą tradycję wykonywania Chopina, wynikającą z braku nagrań (co dość oczywiste), ale też traktatów, podobnych do tych barokowych, które umożliwiłyby rekonstrukcję zasad, którymi kierowali się muzycy w I połowie XIX wieku. Gdy rzucimy okiem na wszystkich niedobitków, uparcie komponujących w duchu poprzedniej epoki, którzy uchowali się do tamtych czasów, a których nazwiska spowija mrok niepamięci, nie powinno nas dziwić, że romantyzm miał ogromne szanse stać się niestrawną ramotą, na którą patrzono by tak, jak w roku pańskim 2024 postrzega się modę weselną z czasów późnego Kwaśniewskiego. Konkurs miał usystematyzować wiedzę na temat Chopina i oczyścić jego wykonawstwo z różnych zmanierowanych naleciałości, które często były ex tunc potwierdzane przez rozmaite wydania, najeżone nieautentycznymi ozdobnikami, efekciarskim frazowaniem i artykulacją, która wołała o pomstę do nieba.
Nie przewidziano jednej rzeczy: rozwoju technologii. Nawet w czasach, gdy konkurs rozhuśtał się już bardzo mocno i ustandaryzował w pewnym akceptowalnym stopniu kwestie wykonawcze, a PWM miało w swojej ofercie Wydanie Narodowe, można było (przynajmniej w teorii) samemu dokonać kwerendy w nagraniach, nutach i opracowaniach. A więc zadanie zostało wypełnione już około 50 lat temu. Idealnym rozwiązaniem byłoby przekształcenie konkursu w coś na kształt think tanku, w którym kolejne generacje pianistów proponują swoje spojrzenie na klasyka o orlim nosie. Ale tak się nie stało. Od 1980 roku obserwujemy skandale i skandaliki, ktoś nie zostanie dopuszczony do kolejnego etapu, bo gra w sposób odbiegający od kanonu. Innym razem płacz, bo nie można przyznać I nagrody, nikt nie gra już Chopina dobrze, „kiedyś to było”. Czy to nie symptomatyczne?
Wszystko to prowadzi mnie do jednego pytania: czy warto? Pianoforte raczej zostawia mnie z wątpliwościami, niż je rozwiewa. Te wszystkie nerwy, zimne, drżące dłonie, płytkie oddechy, wreszcie: wisząca w powietrzu porażka i dziwne uczucie ulgi, gdy ta w końcu nadejdzie – po co to wszystko? Dla paru minut chwały, chwilowej rozpoznawalności w bańce? Bo nie wydaje mi się, żeby konkurs był w stanie zaoferować laureatom coś więcej. Byłbym w stanie to zrozumieć, gdybyśmy nadal żyli w erze dwóch programów w telewizji, nadającej non stop przesłuchania, czy też gazet z obszernymi działami, opisującymi życie muzyczne. Ale podaż treści w mediach zmieniła się nie do poznania, a muzyka klasyczna wraz ze wszystkimi konkursami raczej nie przoduje w rankingach popularności (co samo w sobie jest zjawiskiem tragicznym i nadaje się na osobny elaborat). Nie przynosi aż takich zysków, co w czasach, w których wszystko musi się opłacać, oznacza wyrok śmierci przez przemilczenie. Leonora i Alex muszą tłumaczyć współbiesiadnikom w Studio, czym jest konkurs chopinowski. Nie jest to więc chyba gra, w której stawką jest jakaś oszałamiająca popularność. A to ona jest przepustką do kariery. Tyle że życie pozostałych ludzi, nawet muzyków klasycznych, nie sprowadza się do konkursu chopinowskiego, a o tym nasi bohaterowie zdają się nie pamiętać.
I ta wszechobecna rywalizacja, spoglądanie na innych zawodników jako na konkurencję na rynku pracy. Czy naprawdę o to w tym wszystkim chodzi? Czy to, że ktoś zagra (danego dnia, przypomnę, że mówimy o sztuce performatywnej) z mniejszą liczbą zahaczonych sąsiednich klawiszy, sprawia, że Narodowy Instytut Fryderyka Chopina może mu od razu przybić do czoła stempel ze znakiem jakości, upoważniającym do grania mazurków na scenach? To jest muzyka, na litość boską. Sztuka, która w założeniu łączy ludzi: wykonawców z publicznością i między sobą. Marc-André Hamelin powiedział, że koncert to nie jest wystawa, tylko ofiarowanie. Tutaj zaś mamy do czynienia z atomizacją młodych muzyków, every man for himself. Niestety nie jest to właściwy kierunek, a jeśli przypomnimy sobie, jak bardzo patron tego wydarzenia nie lubił występów dla licznej publiczności w wielkich salach, to możemy się chyba zgodzić, że jest to nie tylko żenujące, ale też szkodliwe. Zresztą nie bez powodu psychologia muzyki i psychologia sportu to właściwie ta sama specjalizacja. Tylko że w sporcie ta kwestia wyłożona jest jasno: rywalizacja, stres i presja są jego naturalną częścią. A w muzyce wszystko to jest tylko półgębkiem przyznawane, bo jednak przykrywamy te problemy myślą, że oto właśnie obcujemy ze wzniosłymi ideami i uczuciami.
Podpiłuję gałąź, na której sam siedzę: cały ten spektakl rozgrywa się w imię sprawy, która nie jest wcale taka ważna. I o ile ważne jest kultywowanie muzycznej tradycji, podobnie jak przywracanie klasyce należnego jej zainteresowania czy po prostu samo sprawianie przyjemności grą sobie i innym, nie uważam, żeby słusznym było wciąganie do tej chorej rozgrywki młodych, ambitnych ludzi wraz z ich wrażliwymi emocjami, planami i poczuciem własnej wartości, często warunkowanym przez to, jak rozwija się ich kariera.
Ktoś może spytać, czemuż to tak uwziąłem się na ten konkurs. Ano dlatego, że zarówno jego przebieg, jak i skutki, które wywołuje, są wynaturzone, i to choćby na poziomie porównania sfery bytu i powinności. I dlatego, że konkurs chopinowski to król wszystkich tego typu rozrywek. Daje on przykład innym konkursom i w jakimś stopniu organizuje tę muzyczną przestrzeń. Byt kształtuje świadomość. W scenie przed napisami końcowymi twórcy dzielą się z nami planami bohaterów – spora ich część zamierza przystąpić do kolejnej edycji. Dlaczego, skoro tyle ich to kosztuje? Bo taki mają wgrany software. Od dziecka byli tresowani do jednej drogi artystycznej i zwyczajnie nie widzą poza nią świata, nie mają na siebie innego pomysłu w ramach bycia pianistami. I mogę się zżymać na to, uznać, że są ograniczeni, zamknąć się w wieży z kości słoniowej i z wyższością stwierdzić, że co z tego, że nie wziąłem udziału w konkursie chopinowskim (i nie zamierzam, i to nie dlatego, że nie gram wystarczająco dobrze – bynajmniej), skoro jestem taki mądry i radzę sobie bez tego. Ale nie zamierzam. Bo sam wyrastam z tego mindsetu i wiem, ile kosztuje odcięcie się od niego.
Mimo że Pianoforte mnie zdołowało, a nokturn Des-dur w napisach końcowych uznałem za ponury żart (lepiej by pasowała któraś z dwóch ostatnich części sonaty b-moll), nie chcę popadać w czarnowidztwo. Raz na x lat świat muzyki reorganizuje się sam. Muzycy nie są już przecież służbą na pańskim dworze, jak to drzewiej bywało. Kariery nie zaczyna się też już od występów w salonach, do których przychodziła wielkomiejska socjeta. Dlatego patrzę do przodu z nadzieją. Wszyscy zatańczymy w końcu na grobie konkursu chopinowskiego, czego sobie i Państwu życzę.