Night in Cracovia ["Night in Calisia" w 10. rocznicę zdobycia Grammy w Filharmonii Krakowskiej]
Zdobycie Grammy to osiągnięcie co się zowie. Co więc powiedzieć o zyskaniu nominacji w wybitnie zamerykanizowanej kategorii Best Large Jazz Ensemble Album przez pierwszego Polaka i do tego jeszcze o zdobyciu tej nagrody? Nic więc dziwnego, że Włodek Pawlik zdecydował się świętować dziesięciolecie tego wydarzenia, reaktywując projekt Night in Calisia w prawie niezmienionym składzie.
Wróćmy na chwilę do tego momentu. Nagroda ta wywołała spore zamieszanie z oczywistych, wspomnianych już względów. Ale sprawa wygląda ciekawiej z punktu widzenia stricte muzycznego: w tej kategorii triumfowały zazwyczaj albumy poświęcone big bandom w klasycznym tego słowa rozumieniu – zastęp dęciaków plus sekcja rytmiczna, czasem wokal. Zresztą galeria zwycięzców mówi tu sama za siebie: Count Basie, Miles Davis, Duke Ellington. Tutaj za to mamy do czynienia, co przyznaje sam zainteresowany, z pełnoprawnym przedstawicielem nurtu third stream – z łączeniem elementów jazzu i klasyki. „W odróżnieniu od klasycznych amerykańskich dużych zespołów jazzowych fundamentem jest orkiestra smyczkowa, kilka instrumentów dętych: flety i puzony, do tego rozbudowana sekcja perkusyjna”, mówi Pawlik. Za jazzową substancję odpowiada trio jazzowe i trąbka. Uzasadnione więc wydaje się pytanie, czym jest, patrząc przez pryzmat formy, Night in Calisia. Jazzowa symfonia koncertująca? Koncert podwójny na trio jazzowe, trąbkę i orkiestrę smyczkową? Włodek Pawlik uznaje ten utwór za sześcioczęściową suitę jazzową, przyznając jednocześnie, że jest to określenie jedynie przybliżone. Co ważne, struktura całości daje się łatwo przemeblować: tytułowa część suity, która otwiera album, podczas koncertu wybrzmiała jako ostatnia, i to dwa razy.
Żeby wytłumaczyć w pełni fenomen tego utworu i albumu, musimy cofnąć się jeszcze trochę. Suita została skomponowana w 2010 roku z okazji obchodów 1850-lecia lokacji Kalisza, prawykonana w tym samym roku przez samego kompozytora wraz z legendarnym trębaczem Randym Breckerem, kontrabasistą Pawłem Pańtą i perkusistą Cezarym Konradem z towarzyszeniem orkiestry Filharmonii Kaliskiej pod batutą Adama Klocka. Kolejny rok przyniósł nagranie utworu, które z kolei zostało wydane półtora roku później, pod koniec roku 2012. W 2013 roku album pojawił się na rynku amerykańskim i… resztę historii już znamy – w lutym 2014 roku przyznana została wspomniana nagroda Grammy.
Skoro zaś nadeszło dziesięciolecie tego nie byle jakiego wydarzenia, naturalną koleją rzeczy była celebracja jubileuszu. Z tej okazji zorganizowane zostały dwa koncerty – w Kaliszu i w Krakowie. Nie obyło się jednak bez pewnych różnic: Pawła Pańtę zastąpił Damian Kostka, a orkiestry Filharmonii Kaliskiej i Filharmonii Krakowskiej podczas obu koncertów poprowadził Alexander Humala. Jakieś inne zmiany? Według kompozytora: „Tylko na lepsze: doświadczenie mówi, że jeśli muzyka jest dobra, to się nie starzeje. I utwór, który powstał kilkanaście lat temu, może mieć tę samą wagę i energię, działać na słuchaczy tak samo, a może i lepiej”. W rzeczy samej – podczas krakowskiego koncertu muzycy prezentowali naprawdę świetną formę. Dużo tutaj zależy od roli powierzonej orkiestrze. Gdyby ta została sprowadzona w wykonaniu do tła rodem z soft rocka lat 70., nie miałoby to tego ciężaru gatunkowego. Ale została poprowadzona przez swojego szefa, który, oprócz niewątpliwego talentu, cechuje się też dużym doświadczeniem i szerokim spektrum repertuarowym, na co spory wpływ miała jego asystentura w NOSPR-ze, prowadzonym wówczas przez Joannę Wnuk-Nazarową. Humala miał wtedy bardzo dużo do czynienia z repertuarem crossoverowym, przekraczaniem granic gatunkowych, współpracował z muzykami przeróżnych stylów, od jazzu po rap. Wiedział więc, jak zbalansować proporcje, aby orkiestra nie została „pochłonięta” przez charyzmatycznych solistów, zwłaszcza że orkiestra nie grała w składzie przystosowanym do tłustych symfonii Brahmsa. Dowodzi to wielkiego wyczucia dyrygenta, który nie kryje swojej słabości do jazzu, mimo swojego czysto klasycznego „pochodzenia”.
Nie on jeden wywodzi się zresztą z klasyki. Włodek Pawlik ukończył warszawską Akademię Muzyczną w klasie fortepianu prof. Barbary Hesse-Bukowskiej (grając podczas recitalu dyplomowego 12 etiud Chopina i Obrazki z wystawy, czym zresztą się bezwstydnie zainspirowałem przy wyborze własnego programu – koniec prywaty), a do klasycznych inspiracji w swoich kompozycjach stale się przyznaje. Mimo to nie pała szczególnym entuzjazmem do częstego wśród jazzowych pianistów sięgania po koncerty Ravela czy Gershwina – źródłem jego działalności jest przede wszystkim The Great American Songbook. Klasyka prześwituje jednak bardzo często w suicie: fragmenty improwizowane przeplatane są segmentami skomponowanymi bardzo ściśle, gdzieniegdzie da się wysłyszeć nawet elementy kontrapunktu. Pawlik czerpie pełnymi garściami z dorobku XX-wiecznej symfoniki i jazzu (inspiracje tym ostatnim pobrzmiewają nawet w tytułach poszczególnych części, jak przy fragmencie tytułowym czy Orienthology). I zazwyczaj takie stwierdzenie może być uznane za zręczny zabieg, mówiący między wierszami o wtórności. Otóż nie tym razem. Te wpływy dokonują synergii: otrzymujemy dzieło świeże, ożywcze i oryginalne. Zdarzają się fragmenty, które zdradzają bardzo wyraźne inspiracje, a nawet graniczą z cytatem. Nie ma się jednak wrażenia, że kompozytora zawiodła twórcza intuicja – są one tak przefiltrowane przez jego wyobraźnię, że przy dostrzeżeniu takich nawiązań nie można się nie uśmiechnąć do siebie. Zauważę jeszcze, że cała suita Night in Calisia trwa godzinę i kilka minut, ale tego nie czuć, właśnie ze względu na to, że mnogość pomysłów i zręcznych chwytów nie jest chaotyczna. Ten utwór to nie jakaś egzotyczna silva rerum, tylko dobrze zmontowana i sprawna maszyna.
Mając w pamięci refleksje Włodka Pawlika na temat niedawnego występu w Kaliszu, gdzie między wykonawcami miało dojść do pewnego sprzężenia czy też transu, skierowałem się do wypełnionej po brzegi sali koncertowej FK. Mimo że moje oczekiwania były, chociaż ostrożnie, zawyżone, nie zawiodłem się, wręcz przeciwnie. Balans dynamiczny i kolorystyczny wśród muzyków był nienaganny, dialogi instrumentów ostre i precyzyjne, timing cechował się idealnym wyczuciem. Amber Road była nostalgiczna, choć nie sentymentalna. W Orienthology doszła do głosu bardziej mozaikowa i fragmentaryczna forma, w której segmenty orkiestrowe zostały bardzo sprytnie rozplanowane i nawet w momentach wybrzmiewającego tutti nie było słychać ociężałości. Follow the Stars miało cudowny, prawie impresjonistyczny nastrój. Quarrel of the Roman Merchants intrygowała niebanalnymi rozwiązaniami rytmicznymi i niekoniecznie zawsze jazzowym brzmieniem – tu wydawało się czasem, że wyraźnie widać granicę między harmonią jazzową i neoklasyczną (a już zupełnie ujęło mnie finałowe uderzenie gongu, rozbrzmiewające jeszcze chwilę po ostatnim akordzie, zupełnie jak w ostatnim z Tańców symfonicznych Rachmaninowa). Jednak największe wrażenie wywarły dwie ostatnie części: Forgotten Song – na albumie ostatni track – i Night in Calisia. Pierwsza z tych części w udanym stylu przywołuje vibe kompozycji zmarłego niedawno Burta Bacharacha, jest bezpretensjonalna i słoneczna. Myśl to może niezwiązana, ale w końcu w podobnym okresie, gdy kaliskie peregrynacje Włodka Pawlika uhonorowane zostały Grammy, Mitch&Mitch przypominali niestrudzenie piosenki Zbigniewa Wodeckiego, też przecież otwarcie bacharachowskie – kolejna luźna myśl: wszyscy trzej kompozytorzy wywodzili się ze środowiska muzyki klasycznej i to rzemiosło jednak stanowiło fundament ich twórczości.
Co do tytułowej części, nie ma co się dziwić mojemu zachwytowi: silny drive, wpadający w ucho temat i zwarta forma są w stanie bardzo ożywić odbiorców, a jednocześnie sama ta część może stanowić udany abstrakt całej suity. Wydaje się całkiem uzasadnioną koncepcją, żeby dokonać małego przetasowania i ustawić pierwszą część na końcu – choć osobiście nie jestem szczególnym fanem tego typu posunięć. W połączeniu ze scenicznym zachowaniem Włodka Pawlika (od razu pomyślałem o Friedrichu Guldzie) i entuzjazmem grającego na marakasach Ryszarda Haby wiadomo było, że ten pomysł nie mógł nie zadziałać. Chyba w życiu nie widziałem, aby publiczność Filharmonii Krakowskiej dawała aż taki aplauz.
Ale, żeby nie było tak cukierkowo, miałem jedno zastrzeżenie – do nagłośnienia. A właściwie do samej jego obecności. Zdarzało mi się bywać na jazzowych koncertach w sali NOSPR-u, w tym na występach obu Marsalisów, kiedy też posłużono się nagłośnieniem. To boli, zwłaszcza przy takiej akustyce jak w Katowicach, bo zawsze mam tam poczucie, że zostałem okradziony z części doświadczenia, i równie dobrze, z punktu widzenia jakości dźwięku, można by było taki koncert zorganizować w sali gimnastycznej dowolnej tysiąclatki. Krakowska sala nie jest niczym zachwycającym (choć tym razem sekcja perkusyjna nie została poszerzona o jadące Zwierzyniecką tramwaje – kiedyś słyszałem w trakcie koncertu nawet jakąś stłuczkę), więc i rozczarowanie nie było tak dotkliwe. Wspomniałem jednak o tym, że balans był porządnie przemyślany – biorę jednak poprawkę na to, że nie był to koncert akustyczny, a szkoda.
Warto by chwilę się zastanowić nad jazzem symfonicznym i w ogóle łączeniem gatunków, do czego Włodek Pawlik i Alexander Humala są dość entuzjastycznie nastawieni. Kompozytor, swoim zwyczajem, podchodzi do sprawy bardzo bezpretensjonalnie: „To są kolejne sztuczne podziały, po co to robić, skoro można coś czy kogoś łączyć?”. Dyrygent dostrzega w tym natomiast pole do eksperymentów i poszerzenia swoich horyzontów i muzycznego emploi. Na moje pytanie, czy muzyk, który chce przetrwać jako kreatywny i świadomy wykonawca, musi grać różne gatunki muzyki, odpowiada pragmatycznie: „Nic nie musi. Jak czuje się dobrze w jednym tylko gatunku, to niech się go trzyma. Ale żeby rozwinąć kreatywność, powinien to robić. (...) Tylko gdzie znaleźć czas po ćwiczeniu i zarabianiu na życie?”. To prowadzi mnie do kolejnego tematu. Obserwuję ostatnio pewną, dość męczącą, dyskusję w krakowskim środowisku muzycznym, której tematem jest przyciąganie publiczności do sal koncertowych. I o ile nie uważam, żeby wszystkie te projekty typu „Kraftwerk symfonicznie” były szczególnie wartościowe (zwłaszcza że często orkiestra jest kompletnie nieodpowiednim medium, żeby sensownie przekazać brzmienie danego zespołu), tak jestem przekonany, że okazjonalne odłączanie orkiestr od standardowego repertuaru na rzecz łączenia gatunków w przemyślany sposób jest dokładnie tą drogą. Tego właśnie dowodem był ten koncert – że można grać godzinny utwór, który nie tylko nie będzie symfonią Brucknera, ale jeszcze będzie okazją do zorientowania się, jak bardzo uniwersalni są muzycy orkiestrowi.