Dźwięki z pralki [koncert Electro Sinfonietty "Cyberpunk" w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha]
Trafiły mi się dwa koncerty, których głównym założeniem było przekraczanie granic. Z tym że reaktywacja projektu Night in Calisia w Filharmonii Krakowskiej, o której pisałem niedawno (Night in Cracovia), jakkolwiek bardzo udana, była czymś dość konserwatywnym. W Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha dzień później miałem być świadkiem rejestrów dotąd mi nieznanych – tytułowych dźwięków z pralki*.
„Elektro Sinfonietta to nowy cykl koncertów, przestrzeń przenikania się muzyki klasycznej i elektroniki, stworzona z myślą o młodych dorosłych. We współpracy z Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha Sinfonietta Cracovia zaprasza do doświadczenia syntezy sztuk. Cykl Elektro Sinfonietta połączy instrumenty smyczkowe z elektroniką, multimediami, ale i narzędziami sztucznej inteligencji, zapraszając do bezpiecznej, audiowizualnej przestrzeni nawiązującej do kultury anime”, przeczytać można na stronie obchodzącej swój trzydziesty jubileusz Sinfonietty. Dla mnie bomba, nieoczywiste połączenia, oderwanie idiomów od kontekstu, a przede wszystkim odbrązowienie muzyki klasycznej czy współczesnej to w stu procentach moje klimaty, nawet jeśli momentami poruszam się po nich jak dziecko we mgle. Pijane dziecko.
Zaznaczyć muszę z wrodzonej uczciwości, że z kolei cyberpunk i anime w ogólności do mojego świata akurat nie należą. Jedyna moja styczność z tą kreską ma miejsce, gdy raz na jakiś czas włączam sobie Muminki (te, które straumatyzowały każdego, kto urodził się w latach 90., nie te z Se-Ma-Fora, które są jeszcze straszniejsze), a Ghibli powoduje u mnie natychmiastowe skojarzenie z vintage’owym modelem Maserati, a niekoniecznie ze studiem. Ale, hej!, przecież będę pisał o muzyce, o tym akurat mam jakieś pojęcie.
Przedstawię zatem dramatis personæ. Na scenie pojawił się kwartet smyczkowy, złożony z liderów i liderek sekcji Sinfonietty – Macieja Lulka (I skrzypce), Piotra Marciaka (II skrzypce), Ewy Szczepańskiej-Chwast (altówka) i Moniki Krasickiej-Gajownik (wiolonczela). Dołączyli do nich Maciej Milczarek i Piotr Matula, muzycznie znani jako Fisherboyz, duet z bazą w Łodzi, tworzący improwizowaną muzykę elektroniczną. Jeśli mówimy o audio – to wszyscy. Ale ważną częścią wieczoru była również Natasza Pierzchała-Suska z Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych, odpowiadająca za wizualizacje wyświetlane w trakcie koncertu. Jeśli połączymy sobie wszystkie kropki i dorzucimy do tego fakt, że nie tylko Sinfonietta liczy sobie od tego roku 30 lat, ale Manggha także, to wniosek, że właśnie to muzeum jest naturalną scenerią dla tego wydarzenia, nasuwa się sam.
Koncert został otwarty Preludium (a więc bardzo na miejscu) z I Suity wiolonczelowej G-dur BWV 1007 i Arii z III Suity orkiestrowej D-dur Bacha, znanej jako Aria na strunie G. Cóż, to są kawałki należące do nurtu, o którym pisałem w tekście o kiczu (Czy droga do estetycznego zbawienia prowadzi poprzez kicz?), które zostały zagrane o kilka tysięcy razy za dużo. Ale zaznaczę, że to był event skierowany nie do standardowej sinfoniettowej publiczności, tylko do fanów anime, gdzie oba te utwory mają swoje ważne miejsce: preludium pojawia się w serialu Hyouka, a aria jest tłem jednej z kluczowych scen Neon Genesis Evangelion. Obecność tych dwóch hiciorów nie była więc przypadkową decyzją, aby wrzucić do programu dwie losowe rzeczy w stylu, nazwijmy to, classical basic, tylko ukłonem w stronę myśli przewodniej. A później zaczęła się inba. Nadszedł czas na kilkudziesięciominutowy live set, niezwykle rozbudowany i eklektyczny – mam nawet ochotę powiedzieć, że polistylistyczny i chyba nie byłoby to jakieś tragiczne nadużycie. Fisherboyz ewidentnie czuli się w tym układzie bardzo swobodnie, obaj zresztą związani są z Filharmonią Łódzką i w klasyce siedzą, a wiem skądinąd, że od tego tak łatwo się nie ucieka. Kameraliści Sinfonietty więc im nie przeszkadzali, ale niestety tylko tyle. Miałem wrażenie, że niezupełnie został wykorzystany ich potencjał – choć może bardziej potencjał zderzenia dwóch galaktyk. I nie mam tu na myśli tylko tego, że smyczki ginęły w natłoku elektro, bo jednak były nagłośnione. Bardziej, że po prostu nie miały za wiele do grania. Może jakieś live electronics dałyby wrażenie nieco większej partycypacji kwartetu, przez zmianę barwy czy tembru poszczególnych instrumentów? Miałem skojarzenia z tym, co określam jako „drinki naszych rodziców” – pepsi zmieszaną z wódką, co daje dość koszmarny efekt w postaci dwóch równoległych, niełączliwych smaków. I tak samo trudne do połączenia były te brzmienia. Nie chcę jednak zostawiać wrażenia, że pastwię się okrutnie nad tym, co usłyszałem – wręcz przeciwnie, znajduję to fascynującym. Zwłaszcza że koncert zamykał utwór Briana Eno Fullness of Wind. Kilka słów: napisany został w 1975 roku, dosłownie chwilę po tym, jak Eno odszedł z Roxy Music, aby eksplorować własne odważne pomysły, a pomyślany jako jedna z „wariacji” (nie w klasycznym rozumieniu, stąd cudzysłów) na temat kanonu D-dur Pachelbela, kolejnego utworu dla wannabe koneserów, tutaj jednak sprawdzającego się wzorowo. A to dlatego, że nastrój poszedł bardziej w stronę ambientową, a ten nieszczęsny zapętlający się kanon daje nieskończone – dosłownie – możliwości przerabiania go wciąż i wciąż. Tutaj brzmienie było znacznie bardziej organiczne i spójne, co widoczne też było (a może tak mi się wydaje, nie wiem, siedziałem w drugim rzędzie, nie chcę nadinterpretować) w sposobie grania kwartetu, bardziej zaangażowanym i pewniejszym.
Nie mogę się też nachwalić wizualizacji. Natasza Pierzchała-Suska, też dokonując w pewnym sensie improwizacji, świetnie uchwyciła nastrój trwającej muzyki, ale sama też nań wpływała, modyfikując go, dodając nowe znaczenia za pomocą czy to abstrakcyjnych figur, fraktali, upiornych dystopijnych paisley’ów, czy mocno przetworzonych kadrów z filmów anime. Cudna robota.
Co mogę jeszcze powiedzieć? Cykl Elektro Sinfonietta to cudowny pomysł, który z jednej strony jeszcze umocni wizerunek orkiestry jako dynamicznego i nowoczesnego, niebojącego się wyzwań zespołu, a bardzo możliwe, że przyciągnie nową publiczność. Nie chodzi w końcu o to, żeby młodzi dorośli, stanowiący target projektu, zaczęli od razu słuchać Xenakisa czy Pendereckiego, ale żeby dostrzegli, że gatunki są w gruncie rzeczy tylko etykietkami, a tak naprawdę z jednej tkaniny wszyscy jesteśmy. Przynajmniej jako muzycy. Tak, czuję się dziwnie i trochę śmiesznie, zrzucając taką bombę na koniec poważnego tekstu, ale niech zostanie.
* Pozwoliłem sobie zacytować pana, który podczas segmentu Q&A z wykonawcami użył tego sformułowania, pytając o to, jak muzycy, specjalizujący się w tak odległych od siebie stylach, byli w stanie dojść do porozumienia i stworzyć dobrze funkcjonującą całość, jednocześnie przyznając, że nie rozumie ani elektro, ani klasyki, czym zaskarbił sobie moją sympatię. Takiego podejścia nam trzeba i z tego miejsca chciałbym przesłać swoje serdeczne pozdrowienia. S.