Nic tak nie łączy jak wspólny wróg!
Społeczeństwo polskie chyba nigdy nie było tak podzielone jak teraz. Najgorsze, że podzieliliśmy się sami – według tego, czy bliżej nam do poglądów lewicowych, czy prawicowych. Nie przyjmujemy do wiadomości, że można być dokładnie „pomiędzy”, zawsze znajdziemy argumenty, które pozwalają wskazać palcem, po której stronie stoi „on”. Ale czemu skupiamy się na tym, co dzieli, a nie łączy?
Ze starym powiedzeniem: „Nic tak nie łączy jak wspólny wróg” trudno się nie zgodzić. Historia kształtowania się tożsamości narodowych w Europie w XIX wieku tylko to potwierdza. Początek działalności silnych ruchów narodowościowych wyznacza rewolucja francuska 1789 r., której uczestnicy obalili monarchię absolutną, niosąc na sztandarach hasła stanowiące podstawę rozumianej dziś demokracji: równość, wolność i braterstwo. We wspólnocie ludzie dostrzegają trudną do ujarzmienia siłę, co pokazuje kolejne wydarzenie przewartościowujące pojęcie państwa i władzy – Wiosna Ludów (1848–1849). Na naszym rodzimym podwórku cezurą, która wyznacza zmianę w sposobie myślenia o państwie jako kolektywie obywateli, wydaje się rok 1795, a więc, paradoks, moment ostatecznego rozbioru Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Polska znika z mapy Europy, ale nie polskość – poczucie przynależności do grupy, którą łączą wspólne doświadczenia, tradycje oraz dobra materialne i niematerialne kultury. Wspólnota staje się tym silniejsza, im bardziej agresywne są poczynania zaborców. Wobec braku państwowości pojawia się szczególna troska o wszystko, co polskie, wszelkie pamiątki narodowe. Rodzi się potrzeba manifestowania polskości. Z tej koncepcji wyrasta idea otwierania dla szerszej publiczności prywatnych kolekcji. Tak uczyniła m.in. Izabela Czartoryska, która w 1801 r. otwiera pierwsze „muzeum” w Świątyni Sybilli w Puławach. Okazuje się, że właśnie w kulturze zostaje to, co polskie, i zdaje się być najmniej zagrożone zniszczeniem. Kulturę ciężko jest też zniewolić, choć podejmowano takie próby, ale „sztuka broni się sama”. Nie bez powodu to właśnie w epoce romantyzmu powstaje niezwykła liczba polskich arcydzieł literackich, muzycznych, których wyjątkowość zostaje doceniona nie tylko wśród rodaków, ale także na salonach zagranicznych arystokracji.
Mickiewiczowska martyrologia
Językowy kunszt artystyczny oraz niezwykły talent bezdyskusyjnie stawia Mickiewicza na piedestale wśród poetów polskich. Wydaje się jednak, że nie tylko to na lata umocniło jego pozycję na liście lektur szkolnych. „Pan Tadeusz”, „Dziady” i liczne ballady stały się kanoniczne. Czemu były tak nośne? Ich przekaz trafiał w dusze cierpiącego społeczeństwa, dawał nadzieję, wyrażał tęsknotę za utraconym krajem i podnosił na duchu. Najważniejszym wydaje się nadawanie sensu cierpieniu, które było wspólnym doświadczeniem – to stanowiło panaceum na zło, wobec którego jako narodowość byliśmy bezsilni. Mickiewicz zbiorowej tragedii nadał sens – martyrologia narodu polskiego miała być ofiarą na ołtarzu wolności. Osobiście uważam to za nieźle odjechane zaklinanie rzeczywistości, momentami bliskie seansom spirytualistycznym.
Niemniej ten romantyczny sposób myślenia, tkliwość, bajroniczne poświęcenie w imię wyższych idei są pielęgnowane w społeczeństwie polskim po dziś dzień. Wystarczy przyjrzeć się choćby temu, jak celebrujemy nasze radosne święta państwowe – 11 listopada czy 15 sierpnia. Mimo że te dni upamiętniają odzyskanie niepodległości i znaczące zwycięstwo w decydującej bitwie, my wciąż, jako naród, skupiamy się nie na radosnych salwach i wiwatach, ale na składaniu kwiatów pod pomnikami poległych, co jest głównym elementem obchodów tychże dni. Każde ważne święto państwowe celebrowane jest przede wszystkim na Placu Saskim w Warszawie, przy Grobie Nieznanego Żołnierza, marsze i parady, które mają manifestować siłę i radość wolnego narodu, są praktyką, która pojawiła się stosunkowo niedawno.
Dowodem na to, jak bardzo nasiąknęliśmy przeświadczeniem, że to martyrologia narodu polskiego jest rdzeniem naszej wolności, jest również wygląd podręczników do nauki historii. Dlaczego poświęca się tak wiele miejsca przegranym polskim powstaniom, a tak mało pisze się o zwycięskich zrywach? Czy powstanie wielkopolskie nie przyczyniło się do odzyskania niepodległości? Już sam fakt, że pamięć o tym wydarzeniu przywrócono w społecznej świadomości dopiero w 2021 roku, kiedy ustanowiono Narodowy Dzień Pamięci Zwycięskiego Powstania Wielkopolskiego na dzień 27 grudnia, jest znamienny.
Bolesna tęsknota czy malkontenctwo?
W tekstach literackich polskiego romantyzmu, znanych z podręczników szkolnych, próżno szukać bohaterów w pełni szczęśliwych. Wiele jest tęsknoty za tym, co nieosiągalne i odległe. Bohaterowie przede wszystkim żyją przeszłością, szukając w niej okruchów radości. To, co było, wygrywa z zastaną rzeczywistością. Nawet jeśli podziwiamy przedstawione w wierszu piękne krajobrazy, to i one, koniec końców, stają się źródłem cierpienia, bo przywołują na myśl jeszcze cudowniejsze obrazy z przeszłości. Nasuwa mi się myśl, że romantykom zawdzięczamy jako naród swoje maruderstwo i permanentną nieszczęśliwość – jak jest ciepło, to nam za ciepło. Jak są mrozy, to nam za zimno. Pada źle, sucho – też niedobrze. I w tych dyskusjach ocierających się o romantyczny „ból istnienia” znów biegniemy z utęsknieniem do przeszłości, by powiedzieć sakramentalne: „Kiedyś to były czasy...”. A skoro niedobrze nam w obecnej rzeczywistości, to już bardzo krótka droga dzieli nas od narodowego czarnowidztwa i słów: „Co to będzie?”, tym częściej padających, im więcej wiosen mamy za sobą.
Życie marzeniami?
Jak wiele romantyzm nie dostarczałby nam mrocznych wątków i posępnego widzenia świata, nie można odmówić mu wielkiej siły przekazu zawartej w sztuce. Tej magii tworzenia wizji i umiejętnego wpływania na ludzki umysł. Bohaterowie romantyczni, choć w mrocznej rzeczywistości, płyną ku marzeniom, stają do walki o lepszy świat, stawiając na szali wszystko. Odnosi się wrażenie, że z nimi również i my, czytelnicy, odbiorcy sztuki, możemy przenosić góry. Jesteśmy pełni natchnienia i zmobilizowani do zmian. Czupurni i niezniszczalni idziemy naprzód po swoje – tego nauczyli nas romantycy: nie bać się marzyć. Zaciskać zęby i przyjmować cierpienie, ale wciąż marzyć. Być może właśnie im zawdzięczamy to, że nasze państwo powstało z kolan kilkukrotnie – bo potrafimy w kryzysie znaleźć w sobie siłę, by sięgać szczytów. Znajdujemy to, co nas łączy, i potrafimy nawet wskrzesić miasta obrócone w ruinę. Szkoda tylko, że tę siłę, by razem budować i żyć marzeniami wspólnie, ponad podziałami, jako naród znajdujemy tylko wtedy, kiedy mamy wspólnego, jednego wroga.