Narodowe pieśni zabrzmiały na Eufoniach [relacja z koncertu Olgi i Natalii Pasiecznik]
Odwołany rok temu, i przełożony awaryjnie w tym roku na 5 grudnia, koncert Natalii i Olgi Pasiecznik w końcu mógł się odbyć. I bardzo dobrze! W Zamku Królewskim w Warszawie wciąż niepopularne ukraińskie pieśni (Łysenki i Kosenki) zabrzmiały tak pięknie, że przyćmiły dzieła samego Jeana Sibeliusa.
Artystki rozpoczęły koncert pieśniami Mykoły Łysenki (1842–1912) nazywanego ojcem współczesnej muzyki ukraińskiej. Spośród blisko 120 utworów Natalia i Olga Pasiecznik wybrały osiem. Rozpoczęły z tytułu niepozornie brzmiącymi „Astrami” skomponowanymi do słów Oleksandra Olesia. Utwór jednak od razu pozwolił pokazać wszystkie atuty wykonawczyń. Siłę głosu dało się słyszeć niezależnie od dynamiki i wysokości dźwięków. Każda fraza rozwijała się płynnie i łączyła z kolejną. Akompaniament Natalii Pasiecznik zgrywał się z wokalnym wykonaniem Olgi w każdej nucie, choć tempo w romantycznej manierze swobodnie przyspieszało i zwalniało co chwila.
Wykorzystany potencjał ukraińskich pieśni
Kolejne utwory pokazywały, że artystki z ukraińskich pieśni wyciskają co tylko się da. „Wiśniowy ogród przy chatce” pozwalał zachwycać się delikatnością głosu obecną nawet w dynamice forte. „Jest mi obojętne” podkreśliło teatralność interpretacji Olgi Pasiecznik. Pojawiały się aktorskie westchnięcia, ostre zakończenia frazy oraz mimika i ruch sceniczny pozwalające rozumieć historie zapisane w obcym języku. Jej siostra z kolei oszczędniej korzystała z tak wyrazistych środków, pozostawiając je jedynie na kulminacje. Pozwoliła w ten sposób wybrzmieć wokalnym melodiom i nie zarzuciła widza emocjami
Następne pieśni pozwalały docenić skupienie artystek, które musiały się mierzyć z wchodzącymi między utworami spóźnionymi melomanami, dzwonieniem zabytkowego zegara i niekończącymi się odgłosami obracanych na statywach kamer. I choć między pieśniami dało się wyczuć zniecierpliwienie (w pełni zrozumiałe), to wykonania i interpretacje zdawały się pozostawać nietknięte przez zewnętrzne dźwięki.
Wraz z pojawieniem się pieśniami Wiktora Kosenki (1896–1938) stał się jasny zamysł stojący za programem koncertu. Siostry Pasiecznik prowadziły słuchacza od początków romantycznej pieśni ukraińskiej do dzieł bardziej lirycznych i wyraźniej podkreślających folklor. I to też dało się usłyszeć w wykonaniach. W kompozycji do wiersza Wiktora Strażewa „Oni stali, milcząc” fortepian wprowadzał emocje żywiołowe niczym z koncertów Rachmaninowa, a w pieśni „Smutny jestem” do słów Michaiła Lermontowa śpiew oscylował między silnym dramatyzmem i pełnym miękkości liryzmem. Moim osobistym faworytem koncertu był utwór inspirowany ludowymi pieśniami „Zakukała kukułeczka”. Folklorystyczne skale modalne spotykały się tu z niemalże dźwiękonaśladowczą melodią wzbogaconą przez Olgę Pasiecznik o mocne vibrato.
Teatralny rozmach
Trudno mi polemizować z udaną interpretacją utworów. Każda pieśń dostarczała mi nowych wrażeń i emocji. Miałem jednak chwilami poczucie lekkiego przesytu. Sielankowe teksty, a i nawet te bardziej emocjonalne wiersze, nie zawsze swoją formą zmuszały do sięgania po całą gamę środków i licznych kontrastów. Czekałem na utwory nieco mniej steatralizowane, nie tak zróżnicowane dynamicznie i emocjonalnie. Czekałem na interpretacje cechujące się prostotą. Trudno jednak mówić, że niespełnienie przez artystki mojej zachcianki zepsuło koncert.
Po przerwie zabrzmiały oczekiwane przeze mnie pieśni Jeana Sibeliusa (1865–1957) – równie ważnego dla skandynawskiej muzyki co Łysenko i Kosenko dla ukraińskiej. Jednak po tak zróżnicowanych dziełach z pierwszej części koncertu czułem pewien niedosyt. Moją uwagę przykuło dopiero „Arioso” op. 3. Natalia Pasiecznik w przearanżowanej z orkiestry na fortepian partii tworzyła z dużą czułością nastrój opowieści o smutnej dziewczynie przemawiającej do róży. Powtarzający się leitmotiv oraz zróżnicowanie oszczędnych w akordy i tych gęstych od nich (podkreślonych dodatkowo użyciem pedału) fragmentów na chwilę przykuło moją uwagę bardziej niż wokalna melodia. Późniejsze „Norden” (również do słów Johana Ludviga Runberga) wciągało w chłodny i tajemniczy klimat Skandynawii.
Ukraińskie pieśni zaskakują
I tak jak w pierwszej części trudno było nie docenić „Kukułki”, tak wśród dzieł Sibeliusa widownię zachwyciła „Ważka”. Pozwalała ona Oldze Pasiecznik popisać się niesamowitą techniką. Śpiewaczka, bawiąc się vibrato imitującym ważkę, jednocześnie śledziła wyimaginowanego owada wzrokiem. Z pewnością dostrzegła go również cała publiczność, która w sekundę po zakończonym utworze rozpoczęła owację. Tym sposobem wyprosiła dwa bisy.
Koncert mnie zaskoczył. W rozmowie (która ukaże się niebawem na portalu) artystki zdradziły mi, że wykonywanie ukraińskiej muzyki (w tym pieśni) jest niejako ich misją. Ma ona na celu promować tak mało popularną w Polsce i na świecie muzykę. A przecież w niczym nie odstaje ona od podobnych w założeniach utworów Moniuszki czy właśnie Sibeliusa. Wręcz przeciwnie. Pierwsza część koncertu hipnotyzowała. Oczywiście – udział w tym ogromny Olgi i Natalii Pasiecznik. Utwory, dobrane tak, by zaprezentować różnorodność ukraińskich pieśni i zachwyciły mnie na tyle, że wyczekiwany przeze mnie Sibelius stał się miłym dodatkiem, a nie gwiazdą wieczoru.