Festiwal Sputnik: Uzdrawiająca moc szumu? [film dokumentalny „Papa Srapa”]
Dla jednych historia muzyki noise zaczyna się wraz z twórczością Luigiego Russolo w 1922 r., dla innych w latach 60. w Japonii. Rosyjski noise stał zaś szczególnie modny w latach 90., gdy to w czasie kryzysu był boom na chińską technologię. Wówczas zaczęto w ogóle używać terminu „noise”. Zjawisku temu przygląda się reżyserski duet Konstantin Iwanow i Nikita Kabardin w pełnometrażowym dokumencie muzycznym z 2020 r. „Papa Srapa”.
Za „dziadka rosyjskiego noise'u” i jednocześnie „pierwszego i ostatniego DJ-a Breżniewa” uważa się Eduarda Srapionowa, nazywanego przez ludzi Papą Srapą, który sam określa swoją muzykę jako „noise sowiecki”. To właśnie on jest głównym bohaterem filmu, obiektem wnikliwej dokumentalnej obserwacji. Słuchając jego eksperymentów, można się zastanawiać, na ile jeszcze obcujemy ze sztuką (choć można by też każdy występ rozpatrywać w kategorii muzycznego performance'u). Papa Srapa urasta w oczach swoich fanów do rangi szamana, który odprawia swoiste elektroniczne misterium – koniec końców artyści to wizjonerzy, a w dalekiej Rosji szamanizm pozostaje wciąż żywy. Zacytuję w tym miejscu książkę Jacka Hugo-Badera „Szamańska choroba” (Warszawa, 2020): „Szamani przede wszystkim są lekarzami, bywa, że także duchowymi przywódcami społeczności, w których żyją, czasem kapłanami, nosicielami świętych tradycji, znawcami mitologii, nauczycielami, a często także jasnowidzami i wróżbitami”. Często i artystami, jak Papa Srapa, co rodzi dyskusje. Zresztą Srapionow budzi i więcej kontrowersji. Jego historia dotyka problemu alkoholowego w środowisku artystycznym. Nie wiadomo, czy muzyka stanowi tu dla Papy Srapy rodzaj terapii czy – wprost przeciwnie – wpędza go jeszcze bardziej w nałóg, jako że będąc w delirium, można osiągnąć na pozór niezwykle inspirujące stany świadomości. Nie stanowi to dobrego przykładu dla młodych, którzy Srapionowa uwielbiają, akceptują takim, jaki jest (co akurat samo w sobie może być dobre), ale jednocześnie przyzwalają na jego autodestrukcyjne ucieczki w „hałas” i alkohol. Noise to dla nich bardziej styl życia niż wyłącznie gatunek muzyczny. Występy Papy Srapy pozwalają im uwolnić nagromadzoną energię, także seksualną. Notabene, podczas jednego z koncertów w szpitalu psychiatrycznym, pacjenci zaczęli tarzać się w konwulsjach po podłodze, w rezultacie… w kolejnych tygodniach można było odstawić im leki.
Czy zatem Srapionow wyniszcza siebie, aby uzdrawiać innych? Po tym zdarzeniu już trudno mówić o demagogii. Sam artysta twierdzi, że kocha robić to, co robi, choć w oczach swoich bliskich może uchodzić za dziwaka. Mówi, że charakterystyczny dla muzyki noise szum chroni umysł przed nachalnym popem, który łatwo wpada w ucho i swoją melodyjnością wdziera się do pamięci. Srapionow opowiada o wszystkim z fantazją, momentami nie mamy pewności, czy oglądamy kogoś do bólu autentycznego, czy też doskonale panującego nad swoim starannie wykreowanym wizerunkiem. Twórcy filmu rozmawiają ze Srapionowem, który z jednej strony zarzeka się, że nie chce żadnego filmu, a z drugiej z przyjemnością w nim uczestniczy. Zabiera ekipę filmową ze sobą do dziwnych pustostanów, magazynów i zaprzyjaźnionych sklepików z milionem rzeczy, w których znajduje elektroniczne części, z których buduje swoje przedziwne syntezatory… Także na spermę czy ślinę. (!) Przy tym bynajmniej nie uważa się za inżyniera, cały czas chce być postrzegany jako mistyk. Inspiruje się duchowością, umysłami wielkich, takich jak Bernard Shaw, twórczością kompozytorów, takich jak Iannis Xenakis. W obszernie wykorzystanym w filmie materiale archiwalnym słuchamy jednak muzyki, której nie da się powtórzyć – nie jest zapisana, jedyny jej ślad to zarejestrowane festiwalowe występy. Srapionow z typowym dla siebie poczuciem humoru i dystansem przybliża nam swoją pasję, która z biegiem lat stała się sposobem na życie. Zaczynał jak każdy muzyk i – jak wielu z nich – skończył jako uzależniony wizjoner.
„Zaskakujące, że to właśnie ZSRR stał się ojczyzną muzyki industrialnej. Jeszcze w latach 20. Dziga Wietrow nagrywał kompozycje muzyczne z brzmień tartaku, a Arsenij Awraamow tworzył muzykę składającą się w całości z dźwięków miasta: fabrycznych klaksonów, gwizdów pary i dźwięków samolotów” – czytamy we słowie wstępnym, który poprzedził pokaz „Papy Srapy” w warszawskim kinie Luna w ramach festiwalu Sputnik. – „Tym filmem chcemy przedstawić światu współczesnego przedstawiciela stuletniej tradycji undergroundu, który poświęcił swoje życie hałasowi, perfomance'owi i syntezie”. Próba niewątpliwie udana.
(MB)