Między nadziejami a rzeczywistością [„Mała Syrenka” w Mazowieckim Teatrze Muzycznym]
Syrenki są różne. Kopenhaskie, warszawskie… a nawet usteckie. A choć ich stwórcą nie jest Hans Christian Andersen, to przecież to on opowiedział baśń o tej najsłynniejszej. Imię jego Małej Syrence nadało studio Walta Disneya – rudowłosa Ariel ponoć czekała na realizację dość długo, niemniej okazała się być strzałem w dziesiątkę. Animowana opowieść o syrence znacząco różni się od pierwowzoru, jednak zasadnicza inspiracja jest wyraźna. Na kanwie tekstu Andersena oparto też najnowszy musical Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury w Warszawie. Jego uroczysta premiera odbyła się 17 marca 2023 r.
Chociaż Mazowiecki Teatr Muzyczny zaprzecza jakoby jego „Mała Syrenka” miała coś wspólnego z tą disnejowską, to przecież źródło pozostaje to samo. I tu, i tu piękna, młodziutka syrena zakochuje się w księciu i pragnie zostać człowiekiem. I zarówno w wersji Disneya, jak i MTM-u zrezygnowano z duchowego wymiaru opowieści, a zakończenie jest dużo szczęśliwsze niż u Andersena. Pomimo podobieństw - są to jednak propozycje rozwiązania akcji znacząco od siebie różne.
Skupmy się na musicalu wyreżyserowanym przez Jana Bzdawkę. Tutaj postawiono na ponadczasowy wymiar opowieści, zwrócono uwagę na aspekt dojrzewania syreny, która pragnie stać się dziewczyną pewnie stojącą na dwóch, ludzkich nogach. Dla miłości jest gotowa na każde poświęcenie, nie przeszkadza jej przeszywający ból przy każdym kroku, długa nauka chodzenia, a nawet utrata swojego pięknego głosu, którym ma zapłacić za przemianę w człowieka morskiej wiedźmie. „Nasza »Mała Syrenka« jest nie tylko baśnią o nieszczęśliwej miłości i cenie, jaką przychodzi czasem płacić za swoje marzenia”, opowiada autorka libretta i tekstów piosenek, Grażyna Orlińska. „Jest opowieścią o dojrzewaniu i niełatwej sztuce akceptacji siebie. O odwadze poszukiwania w plątaninie losów własnej ścieżki”. Wydaje się, że Orlińska jak nikt rozumie, co jest aktualnie kluczowe dla młodych ludzi, a zarazem ponadczasowe i uniwersalne dla wszystkich – zaakceptowanie tego, kim jesteśmy, szczerość i uczciwość wobec innych i samego siebie. Mała Syrenka nie może udawać człowieka, którym nie jest. Nie może też ukrywać przed swoją morską rodziną własnych tęsknot i marzeń. Ponadto musi zaakceptować nie tylko siebie, ale i miejsce, w którym tu i teraz się znajduje. Okazuje się to możliwe dopiero wtedy, gdy już skonfrontuje swoje marzenia z życiem…
Jak kochać, jak dorastać
Przesłanie „Małej Syrenki” jest szlachetne, mądre i istotne, dzięki temu spektakl mimo swej baśniowości ma także walory edukacyjne (poza samym faktem obcowania ze znaną, klasyczną baśnią i jej twórczym, polskim przetworzeniem). Główna bohaterka jest przekonująca, podobnie jak i jej siostry, którym nadano cechy współczesnych nastolatek – tu akurat w sensowny sposób, w odróżnieniu od wielu obecnie wystawianych czy oglądanych na ekranie produkcji. „To, co na pewno będę chciała oddać w postaci Małej Syrenki, to moje uchwycenie granicy pomiędzy niewinnym, młodzieńczym spojrzeniem na miłość a dojrzałością i odpowiedzialnością za podejmowane decyzje”, przekonuje Ewa Szczypińska, odtwórczyni głównej roli (w pierwszej obsadzie postać Małej Syrenki gra Patrycja Serwatka). Tymczasem dojrzałych wyborów i uczuć w spektaklu – bądź co bądź dla dzieci – w tym wypadku za bardzo nie uświadczymy. Przede wszystkim Mała Syrenka zakochuje się w swojej iluzji na temat Księcia; najpierw przyjmuje postawę misjonarki, która ratuje ukochanemu życie i dostaje na jego punkcie obsesji (młodzieńcza fascynacja, która w dorosłym życiu zaowocowałaby najpewniej psychoterapią), a następnie ofiary, która skazuje samą siebie na cierpienie, byleby tylko pozostawać blisko wybranego mężczyzny. Co ciekawe, Książę również zakochuje się w pewnym wyobrażeniu na temat swojej wybawicielki, za którą bierze przypadkową dziewczynę, która znajduje go na plaży tuż po tym, jak ocaliła go z zatopionego (w wyniku sztormu) okrętu Mała Syrenka. Notabene, Książę jest gotów porzucić swoją wybrankę, gdy w końcu zorientuje się, że tak naprawdę życie zawdzięcza syrenie – jednakże wtedy jest już za późno. Bohaterowie „Małej Syrenki” nie podejmują więc dojrzałych decyzji, a raczej miotają się między własnymi nadziejami a rzeczywistością. Mają prawo do błędów, tym więcej że są bardzo młodzi, w okresie… dojrzewania właśnie. W wersji przygotowanej przez Mazowiecki Teatr Muzyczny Małą Syrenkę w finale wybawiają z opresji jej ukochane siostry – to one są synonimem dojrzałej miłości, jeśli takowej w spektaklu w ogóle się doszukiwać. Z początku wprawdzie naigrywają się z marzeń Małej Syrenki, ale ostatecznie wskazują jej drogę do morskiej wiedźmy, aby mogła je spełnić, po czym odzyskują ukryty w muszli głos siostry, żeby złamać zły czar i by Mała Syrenka mogła powrócić do domu oraz zyskać szansę rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Przypomina to nieco inną bajkę Disneya – tym razem luźno inspirowaną „Królową śniegu” – niemniej popularną „Krainę lodu”, w której to siostrzana miłość stanowi najważniejszy element opowieści.
Work in progress
„Mała Syrenka” to spektakl wartościowy, mimo że nie wzbudził we mnie zachwytu. Muzyka Mikołaja Hertla jest bardzo dobra, szczególnie ciekawie wypada duet wokalny Małej Syrenki i Nieznajomej, sporo tu wpadających w ucho tematów, bez zarzutu jest także wykonanie (kierownictwo muzyczne: Mieczysław Smyda). Kontrowersyjne natomiast pozostają dla mnie kostiumy (Agnieszka Wyrwał) i scenografia (Grzegorz Policiński). Na ich korzyść przemawia kolorystyka – małe dziewczynki z pewnością zakochają się w różowo-fioletowych konikach morskich, a biegające po scenie kraby, raki i ropuch na niejedną twarz przywołają uśmiech. Ale jeśli chodzi o syrenie kostiumy, to jakkolwiek są tak ładne, jak na (morskie) księżniczki przystało, to pomysłowością zdecydowanie odstają od tych, które można zobaczyć w niektórych sztukach wystawianych na Broadwayu. Może lepiej po prostu tych światów ze sobą nie porównywać i wtedy wszystko nas zadowoli i nic nie wzbudzi wątpliwości, bo będzie wystarczające. W moim odczuciu po prostu ciekawiej zapowiadały się szkice kostiumów niż ich finalne wykonanie.
Nie zawsze spójna jest i estetyka oprawy wizualnej – niektóre projekcje multimedialne (Adam Keller) zachwycają, wielość ekranów, na których wyświetlane są multimedia, stwarza wrażenie niebywałej przestrzeni, szczególnie jeśli chodzi o morską głębinę i podwodne królestwo. Jednak w innej stylistyce zdają się być utrzymane plansze wyświetlane w scenach „lądowych” i bynajmniej nie chodzi tylko o słuszne oddanie różnicy pomiędzy tymi światami. Z jakiegoś powodu postanowiono też zostawić małą aluzję do disnejowskiej Arielki – jest to żółto-niebieska ryba, podobna do filmowego towarzysza syrenich zabaw, Florka. W przypadku „Małej Syrenki” wystawianej na deskach Mazowieckiego Teatru Muzycznego pupil skutecznie odwraca uwagę publiczności od bohaterów, można by godzinami wpatrywać się jedynie w to, jak rybka przewraca oczami. Ponieważ intensywnością barw wyraźnie odznacza się od tła, może zaburzać płynny odbiór treści – szczególnie w przypadku dzieci z niepełnosprawnościami. Aż dziwne, że nie wyłapał tego czy wręcz zdecydował się na taki zabieg reżyser. Jest to drobiazg, jednak budzi pytania o to, czy koncepcja całości rzeczywiście była przemyślana. Chyba że założenie było takie, że młody odbiorca ma wyłapać na scenie jak najwięcej szczegółów morskiego świata, tu jednakże chodzi tylko o ten jeden.
Podobnie zadziwia strój Króla Mórz – za krótki, zbyt odsłaniający nogi, cóż z tego, że w trakcie spektaklu słudzy zakładają wreszcie na ramiona władcy długi płaszcz. W ogóle postać Króla Mórz jest dyskusyjna – niewiele ma w sobie z Posejdona, to raczej duże dziecko zafiksowane na punkcie swoich córek i pod pantoflem swej matki. Zapewne w ten sposób miał wypełnić wakat, jeśli chodzi o role stricte komediowe w spektaklu, odczarować groźny wizerunek Trytona. Szkoda, już Disney obrał ciekawszą ścieżkę, akcent przesuwając na relację ojca i najmłodszej córki, wspólne dorastanie – Małej Syrenki do samodzielnego życia, a Króla Mórz do zgody na samodzielność Arielki. Co więcej, znajdziemy w spektaklu trochę niekonsekwencji, również związanych z postacią władcy podwodnego królestwa – np. nie wiadomo, dlaczego Król Mórz zapewnia ze sceny, że chce ochronić swoją córkę, gdy Mała Syrenka z okazji swoich piętnastych urodzin zgodnie ze zwyczajem płynie na powierzchnię, po czym po chwili wywołuje na morzu sztorm. Miał ją w ten sposób chronić przed ludźmi czy też schizofrenicznie z minuty na minutę zmienił zdanie, „bo tak”…? Patrzę na takie detale krytycznie, gdyż bardzo interesują mnie realizacje Mazowieckiego Teatru Muzycznego, a do postaci Małej Syrenki jak każdy mam szczególny sentyment. Być może zabrakło czasu, aby reżysersko dopiąć wszystko na przysłowiowy ostatni guzik, może premiera była potrzebna, aby kolejne wystawienia stały się już bliskie perfekcji. Bo w to, że warto wybrać się na „Małą Syrenkę” przy ulicy Jagiellońskiej na warszawskiej Pradze, wątpić pomimo wszystko nie należy. To świetnie, że tak ważny teatr jak MTM bierze na warsztat Andersena, że traktuje poważnie młodych widzów, że wśród obsady wyraźna jest radość z ożywiania na scenie kultowych postaci. Zwraca uwagę doskonały jak zawsze plakat autorstwa Andrzeja Pągowskiego. Choreografia (Paulina Andrzejewska-Damięcka), reżyseria światła (Maciej Igielski) – naprawdę udane, dopasowane. A głos i rola Czarownicy (podczas premiery była to Marta Florek, w drugiej obsadzie to Ola Bieńkowska) – mistrzostwo świata. Dla mnie cały spektakl mógłby być tylko o niej i to także mogłoby być ciekawe.