Małgorzaty żyją wśród nas! [Faust w Teatrze Wielkim w Łodzi]
Bardzo wiele słyszałam o „Fauście”, który swoją premierę miał na zakończenie poprzedniego sezonu artystycznego w Teatrze Wielkim w Łodzi. Świeży, ważny, potrzebny! Musiałam się przekonać, co takiego dzieje się na scenie tego spektaklu, że tyle się o nim mówi.
„Faust” – opera w pięciu aktach Charlesa Gounoda, która – jak się okazuje – była, jest i będzie aktualna, bowiem reżyserka spektaklu – Ewa Rucińska przenosi akcję do niedalekiej przyszłości (rok 2035), gdzie jesteśmy świadkami skutków: kataklizmów klimatycznych, strajków, wojen i militarnych natarć. Przy muzyce uwertury poznajemy Fausta – bohatera, który wręcz dusi się od ciągłego patrzenia na śmierć. Jest w końcu patologiem, który zbiera żniwa tych wszystkich tragedii. Śmierć i nieszczęście ludzkie są dla niego codziennością. To, co dzieje się na zewnątrz i otacza Fausta, podkreśla to, co odgrywa się w środku, jego wnętrzu. I tak widzimy loftowe, chłodne scenografie i kilkadziesiąt szuflad, w których zamyka się ludzkie życie. Stary Faust (Krzysztof Dyttus) brzmi bardzo autentycznie, w głosie przebija się zrezygnowanie i tęsknota za tym, co stracone i nigdy nie wróci.
Łódzka inscenizacja „Fausta” przetkana jest zdumiewająco trafną, a momentami zachwycającą metaforą. Reżyserka zadbała o wielowymiarowość każdej ze scen, dzięki czemu widz miał do czynienia z prawdziwą syntezą sztuk. „Młodość wzywa – odważ się spojrzeć na nią” śpiewa Mefistofeles do Fausta, w tym samym czasie ukazując obraz Małgorzaty siedzącej pod kwitnącą jabłonią – za tym bodźcem i obietnicą życia pełną piersią podąża Faust. Zarówno uwertura, jak i każde z interludiów ukazywały najwyższy kunszt umiejętności operowania symbolem, tworząc przy tym piękne, metaforyczne obrazy. Widząc je, publiczność nie ma wątpliwość, że to, co kryje każdy kolejny akt, będzie spójne, konsekwentne i przemyślane.
Agata Skwarczyńska (dekoracje) wykreowała świat scenografii, w pełni wykorzystując możliwości techniczne, takie jak zapadnie czy obrotowa i ruchoma scena. Te zabiegi pozwoliły na znaczne rozbudowanie miejsca akcji, dzięki czemu obraz dopełniał warstwę wokalną, tworząc spójną, wciągającą opowieść. Dodatkowo autorka dekoracji zostawia widzom pewną nutę niedopowiedzenia. Sam obraz karczmy nasunął mi ogrom skojarzeń – laserowe pokoje do gier, zjeżdżalnie, rozcząstkowany robot czy nawet machina pożerająca ludzi. Możliwości jest wiele, ale wszystkie wskazują na to, że zabawa i wojna rządzą tym światem. Scenografia zachwyca na każdym kroku, a w scenie finałowej stawia wyraźną kropkę nad „i”, podkreślając, że nic nie pojawiło się na tej scenie bez przyczyny. Nie można nie wspomnieć o reżyserii świateł autorstwa Pauliny Góral! Zdarza się, że światło jest jedynie tłem lub po prostu podpowiada widzom, na co mają w danym momencie zwrócić uwagę. W tej inscenizacji jego rola była znacznie szersza. W łódzkim „Fauście” oświetlenie pełni również funkcję narratora, a także zostaje wykorzystane do znaczeń symbolicznych i to ono powoduje zachwyt. W ostatnim akcie po obrocie sceny ukazuje się krzyż – symbol zmartwychwstania. Jednak zanim widz go zobaczy – dostrzega przeszywającą łunę. Pisząc tę recenzję, widzę, ile podziwu we mnie się rodzi, gdy myślę o tym, co zobaczyłam tego wieczoru. Jak to jest w kwestii tego, co usłyszałam?
Spektakl ma ogromny potencjał – tak wielka produkcja zasługuje na najwyższy poziom wykonawczy, niestety pomimo ogromnych starań (z mojej strony), żeby docenić odtwórcę głównej roli, nie jestem w stanie przemilczeć tego, że Faust (Irakli Murjikneli) zupełnie do mnie nie trafił. Czego zabrakło? Irakli Murjikneli jest bardzo poprawny i zachowawczy, a niekiedy nawet wycofany. W górnych partiach brakuje śpiewakowi brzmienia, co niestety rzutuje na kulminacyjne momenty. Od kogoś, kto dostaje drugą młodość, oczekuje się znacznie więcej. Obawiałam się również o Mefistofelesa (Wojciech Gierlach), który w pierwszych aktach, mimo wyrazistego stroju i charakteru, ginął gdzieś wśród akcji. Jednak z każdą kolejną sceną stawał się coraz bardziej wyrazisty i intrygujący, aż przepoczwarzył się w przebiegłego, stanowczego, znakomicie brzmiącego upadłego anioła. Gdy sobie to uświadomiłam, zdałam sobie sprawę, że tak właśnie kiełkuje zło. Tego wieczoru w roli Małgorzaty pojawiła się Patrycja Krzeszowska, która z pewnością zaprezentowała się od bardzo dobrej strony. Jednak szczególnie na uwagę zasługuje baśń, którą artystka wyśpiewała z niezwykłą lekkością i ogromem wrażliwości, a także duet z Faustem pod jabłonią. Małgorzata zdaje się być wrośnięta w jabłoń, jest jedną z jej gałęzi. Reżyserka postawiła przed odtwórczynią roli Małgorzaty niełatwe zadanie, bowiem wysuwa jej historię na pierwszy plan. Mimo że artystka nie dała się porwać emocjom (dosyć powściągliwie podeszła do strony aktorskiej), wokalnie Patrycja Krzeszowska radzi sobie znakomicie – zawsze w punkt! Na szczególną uwagę zasługuje również Łukasz Motkowicz (Walenty), który zachwycił publiczność swoją piękną, pełną, dramatyczną barwą i z pewnością podniósł poziom wokalny oraz aktorski wykonania tej opery.
Tego wieczoru orkiestrę poprowadził dyrektor artystyczny Rafał Janiak. Widzowie mieli okazję usłyszeć wiele znakomitych partii solowych np. harfy i fletu poprzecznego, których przepiękny motyw wybrzmiewał za każdym razem, gdy na scenie pojawiała się jabłoń. Niestety momentami zabrakło precyzyjnego budowania tła. Nieposkromiona orkiestra wybijała się na pierwszy plan – zapominając, że to nie ona gra pierwsze skrzypce, a Faust, który nie był w stanie przebić się przez ścianę dźwięku. Warto docenić chór, który nie tylko znakomicie śpiewa, ale także całkiem nieźle potrafi tańczyć. A skoro chór tańczy, to poprzeczka choreograficzna dla baletu zostaje postawiona wysoko. Balet oczywiście nie zawodzi!
Łódzki „Faust” ma niezwykłą moc docierania do ludzi, którzy mają różne poglądy. Każdy znajdzie coś dla siebie bez względu na wartości, którymi się kieruje. Dawno nie widziałam tak mocnego w przekazie spektaklu, który potrafi docierać do wszystkich ludzi pomimo podziałów. „Małgorzaty” żyją dookoła nas i z pewnością nadal są oceniane. Tyle czasu minęło od inkwizycji i palenia na stosach, a jednak wciąż z łatwością przychodzi nam sądzić i skazywać ludzi na potępienie. W rytm skocznej melodii wracają ledwo żyjący żołnierze (w spektaklu pokazani jako zombie), w tle wybrzmiewa pieśń zwycięstwa – i mimo że żywi, to nie nadają się już do życia. Nie są w stanie po tym, co zobaczyli, być ludźmi i z ludźmi. Czy to się kiedyś skończy?