Płyta z wirażami [„Jidzie burzo!” Chóru Filharmonii Łódzkiej]

„Jidzie burzo!” Chóru Filharmonii Łódzkiej

Nieodżałowany profesor Stanisław Moryto, wręczając mi przed laty jedno ze swych nagrań, powiedział, że słuchacze dzielą się generalnie na dwie grupy – pierwsza to tacy, którzy nie obejdą się bez sali koncertowej, bliskości artystów i emocji, które wywołuje oczekiwanie na muzykę, jak i samo jej wykonanie. Druga grupa znacznie lepiej czuje się we własnym fotelu ze słuchawkami na uszach albo muzyką z nagrania wypełniającą przytulne, domowe kąty.

Zdecydowanie zaliczam się do tej pierwszej grupy, ale płytę „Jidzie burzo!” Chóru Filharmonii Łódzkiej im. Artura Rubinsteina sygnowaną też nazwiskami Artura Kozy, Zuzanny Falkowskiej, Jacka Sykulskiego, Marcina Wawruka otworzyłem z chęcią. Przyznać jednak muszę, że przede wszystkim skłoniła mnie do tego ciekawość, co też takiego powstało z pomysłu szefa zespołu, Artura Kozy, który to pomysł – jak się okazało – zdecydowanie wymyka się stereotypom.

 

Wystarczy uświadomić sobie kilka rzeczy. Zacznijmy od kompozytorów. Sykulski i Wawruk to ikony polskiej sceny chóralnej. Obaj mają na koncie setki kompozycji i koncertów, liczne warsztaty, festiwale i nagrody. Są orędownikami zbliżenia się śpiewu zespołowego do jak najszerszej publiczności, co od lat skwapliwie realizują, zapisując w nutach zaproszenie kierowane do osób, dla których chór może nie być pierwszym wyborem jako źródło duchowych doznań. Spod rąk obu panów wychodzą kompozycje, które skutecznie mogą przekonać do obcowania z chórem. Ta dostępność ich muzyki jest niezwykle istotna. Sami pewnie tego nigdy nie powiedzą, ale kto wie, czy nie jest ważniejsza niż dbanie o nobliwość, elitarność i miejsce z napisem „wyższa kultura” dla współczesnego chóru. Od lat flirtują z formami, które nie bardzo mieszczą się w stereotypowym myśleniu o chórze – może bardziej Wawruk, ale i Sykulski nie ucieka od tego typu praktyk.

 

Podobnie, jak się wydaje, muzykę chóralną postrzega Zuzanna Falkowska, choć reprezentuje młodsze pokolenie. Wszyscy lubią eksperymentować, nie zrażają się, jeśli coś nie wyjdzie, śmiało szukają, lubią zaskoczyć, ale przede wszystkim czerpią radość z tego, co tworzą, i posiedli sztukę umiejętnego dzielenia się ową radością z odbiorcami. Pod tym względem są podobni, ale wyobraźnię muzyczną mają kompletnie różną.

 

Sięgnąłem po ten album także dlatego, że zawodowy, filharmoniczny chór wziął na warsztat muzykę ludową. Oczywiście w świecie chórów nie jest to żadna nowość, bo tego typu literatury jest co niemiara. Zresztą nie tylko na chór. Kultura tradycyjna od lat kusi swą prostotą, ale też muzyczną i liryczną szczerością tak zespoły chóralne, instrumentalne, twórców rozrywkowych, jak i kompozytorów współczesnej klasyki. Nie ma chyba autora z tej ostatniej grupy, który nie pisał pod wpływem uroku ludowych piosenek. Tak powstałą literaturę chętnie wykonują chóry amatorskie. Zawodowe znacznie rzadziej – i w tym rzecz. Zatem płyta nagrana przez zawodowców właśnie z takim repertuarem – i to jeszcze specjalnie dla nich przygotowanym – jest ewenementem, z którym nie sposób się nie zapoznać. Choćby z czystej ciekawości.

 

Kolejny powód to rozmowa z dyrygentem Arturem Kozą. To młody artysta, który ma chyba dystans do muzycznych konwenansów. W rozmowie z nim zabrzmiał wprawdzie szczery szacunek do wielkich form i roli, jaka jest najczęściej przypisywana zespołom chóralnym w filharmoniach. Ale też decyzja o realizacji projektu nagrania płyty zakorzenionej w kulturze tradycyjnej to wcale nie był nieśmiały krok w stronę, w którą takie zespoły raczej nie chadzają. Artur Koza zajął się tym pomysłem z pełnym przekonaniem, że jest on ważny dla zespołu, którym kieruje. Istotny jest dla rozwoju, by skutecznie pracować nad jego tożsamością. By mógł wyjść z cienia orkiestry, stanąć przed publicznością i by umiał samodzielnie ją porwać, zabrać w podróż, której słuchacze się nie spodziewają. W tym projekcie jest także tęsknota za salą wypełnioną słuchaczami, którzy przyszli na koncert, w którym pierwszoplanową rolę gra chór. Takie muzyczne przygody z pewnością pomagają zrealizować tego rodzaju marzenia. Żeby zrobić realny krok do przodu, zazwyczaj należy wyjść z własnej strefy komfortu. I łódzcy chórzyści to robią.

 

Jaki jest zatem efekt? Czy ten projekt się broni? Czy może lepiej wrócić tam, gdzie zawodowcy powinni czuć się najlepiej, czyli do wielkich form wykonywanych z orkiestrą? Przyznam, że takie były pytania w mojej głowie, gdy płyta wędrowała do odtwarzacza. I bardzo szybko o nich zapomniałem.

 

Po nieco ponad godzinie słuchania ściągnąłem słuchawki i pierwszą myślą, którą złapałem, była „niespójność”. Tylko to nie jest dobra ocena dla żadnego projektu, bo oznacza, że coś poszło nie tak, że projekt „pękł”. Dlatego poczułem wewnętrzny sprzeciw, bo to na pewno jest dobra płyta, projekt, który się udał. Skąd więc to odczucie niespójności? Nie różnorodności, wielości, szerokiego spektrum muzycznych doznań czy co by tam jeszcze człowiek nie wymyślił. Tylko właśnie poczucie, że coś tu się nie zazębia, ale o dziwo i pomimo ten „mechanizm” pracuje zupełnie sprawnie. Ta niespójność powinna uwierać, przeszkadzać w odbiorze dzieła, ale tak nie jest. Zatem trzeba zadać pytanie: dlaczego nie przeszkadza?

 

Słuchanie tej płyty jest jak spacer korytarzem pełnym drzwi. One otwierają się same, nie sposób więc nie zajrzeć. To, co spotykamy za owymi drzwiami, to najczęściej nie jest coś, czego się tam spodziewamy. Nawet fakt, że utwory wybrane przez Artura Kozę i kompozytorów na ten album pochodzą z dość szeroko pojętego regionu łódzkiego, nie zapewnia wspólnego fundamentu. To na pewno jest pewien element scalający, ale nie stabilizujący ten projekt. Rzecz bowiem w tym, że stanowiły one jedynie kanwę dla twórców i na tej kanwie powstały zaskakująco nowoczesne kompozycje, których dobrze się słucha. Sporo przyjemności znajdą tam wielbiciele tego, co etniczne, ale nie tylko. Powstałe kompozycje są po prostu dobre – ja przynajmniej złapałem się na tym, że słuchając tej muzyki, niekoniecznie cały czas myślałem o jej źródle. Pomysły kompozytorskie, które rozbrzmiewają w tych nagraniach, podejście do muzycznej materii i korzystanie z wielu narzędzi użytych w procesie twórczym dają świetne efekty, a do tego nie sposób się nudzić. Ta płyta ma kilka zwrotów akcji, swój puls, rytm, ale jeśli ktoś sądzi, że to „spokojna przejażdżka”, to mocno się zdziwi. Słyszymy przyjemne harmonie, ale podane w taki sposób, że nie mają nic wspólnego z przaśną prostotą. To utwory nowoczesne, świetnie wymyślone, zaskakujące przede wszystkim podejściem do pierwowzorów.

 

Płyta intryguje jednak nie ze względu na to, co wspólne, tylko z powodu muzycznej różnorodności, nieokiełznanej chwilami wyobraźni autorów. Te kompozycje się w pewien sposób sumują, wytwarza się artystyczna synergia, ale dominuje to nagranie unikalność wykorzystanych pomysłów, ich odrębność. I to te elementy sprawiają, że autorzy kompozycji wraz z wykonawcami nieuchronnie prowadzą nas w zupełnie różne światy.

 

To, że muzykę ludową można interpretować na wiele sposobów, jest jasne i oczywiste. Można zestawić ze sobą – bez większego problemu – kilkanaście kompozycji i każda będzie prezentowała zupełnie inny sposób czytania tego, co tradycyjne. I to zadanie stosunkowo łatwe. Znacznie trudniej budować spójność na różnorodności, a przecież w tych 65 minutach nagrania „Jidzie burzo!” mieszczą się trzy kompletnie inne spojrzenia, trzy różne sposoby podejścia do ludowych tematów. Słowo „mieszczą” trzeba rozumieć w całej wielości jego znaczeń. One się jednak ze sobą nie kłócą, raczej dialogują, może trochę przekomarzają, mają „własne zdanie”, ale starają się opowiadać w dużej mierze podobną historię. I to jest pewna przewrotność tego projektu. Dlatego niespójność jest swoista, specjalna i jest w zasadzie siłą tego dzieła, a nie problemem.

 

Bez cienia wątpliwości to jest zasługa chóru. Może nie tylko, ale przede wszystkim. O klasie śpiewaków świadczy fakt, że odnajdują w tych kompozycjach to, co jest w nich najważniejsze. Rozumieją materię, którą się zajmują, potrafią się w nią wczuć i wydobyć chyba wszystko, co ona ze sobą przynosi. To jest bardzo świadome wykonawstwo, wyczuć można dużą koncentrację, by nie umknęły tak ważne tutaj niuanse. Bez wątpienia chór potrafi się nimi „zaopiekować”. Ale zarazem chór się na tej płycie zmienia jak kameleon w zależności od muzycznych okoliczności stworzonych przez kompozytorów. To umiejętność, wręcz duża sztuka, bez której nie byłoby tego nieoczywistego efektu.

 

Cóż jeszcze pomaga? Pomysłowość Artura Kozy, który od początku wiedział, że przyda się trochę efektownych smaczków. Zatem pojawia się na płycie biały głos, ale – choć to zabrzmi nieco dziwnie – wprowadzenie go wcale nie jest działaniem oczywistym, w myśl zasady, że jak ludowe, to i biały głos być musi. Rzecz w tym, że utwory zostały tak napisane, że pojawienie się białego głosu jest czymś nieoczekiwanym. Trochę tak, jakby artyści chcieli przypomnieć – a chwilami można o tym zapomnieć – że przecież na dnie tej muzyki leży ludowa piosenka.

 

Pojawia się kwartet smyczkowy i towarzyszy chórowi w niektórych utworach. Tylko że nagle potrafi się zmienić w ludową kapelę i brzmi tak samo dobrze w obu rolach. Zaskoczenie? Oczywiście. Nie sposób się nudzić. Męski głos solowy znalazł się w założeniach tego wydawnictwa, ale pojawia się także żeński – i całe szczęście. Zabrakło tylko duetu. Artur Koza trochę tego żałuje, mnie zaś wydaje się, że może lepiej, że obyło się bez duetu. Czasami po prostu więcej wcale nie znaczy lepiej.

 

Wracając do kwestii poczucia niespójności, to może nie byłoby ono tak wyraziste, gdyby nie pomysł Marcina Wawruka, który nie mógł sobie „podarować” i dołożył do tego projektu coś specjalnego od siebie. Jego „Suita włościańska” jest zamkniętą całością, która współbrzmi z pozostałymi utworami, ale pozostaje jednak w dużym stopniu odrębna.

 

Trudno nie odnieść wrażenia, że ta płyta miała być właśnie taka pogmatwana w kwestii współgrania ze sobą poszczególnych jej elementów. Nie znajdziemy tam jednak fałszywych tonów. Plan zaiste „perwersyjny”, a efekt pewnego zagubienia między owymi muzycznymi pokojami osiągnięty. Tylko czy mogło być inaczej, skoro o współpracę zostali poproszeni akurat ci kompozytorzy? Czy efekt mógł być inny, skoro każdy z nich wykorzystuje inne możliwości, które daje praca nad utworami ludowymi, każdy ciągnie słuchacza w inną stronę? I nawet jeśli ten materiał pochodzi w oryginale ze zbliżonego obszaru geograficznego i kulturowego, to podejście do nich, inny sposób pracy nad muzyczną materią, wspomniane już różnice muzycznej wyobraźni, ale też różnorodność wykorzystanych przez kompozytorów narzędzi, ich doświadczeń, tworzenia przez nich w swoim ulubionym stylu zarazem ten materiał scalają, jak i tworzą sporą przestrzeń. Na tyle dużą, że pierwsza myśl po przesłuchaniu jest zupełnie niespodziewana – bo przez tę godzinę dzieje się tyle, że może się trochę w głowie zakręcić.

 

Te utwory sprawiają, że słuchacz ma wrażenie, że jest chwilami piosenkowo, jazzowo, jest typowa dla Jacka Sykulskiego szeroka perspektywa muzyczna i – rzec by można – „chóralny pop”, zabawa brzmieniami i konwencjami autorstwa Wawruka. Tyle że Marcin Wawruk usłyszał w przedstawionych mu propozycjach oryginalnych utworów (a pewnie także w materiale, do którego samodzielnie dotarł) to coś, co pozwoliło mu wyselekcjonować takie pierwowzory, z których finalnie stworzył spójną suitę. I wcale się nie zdziwię, jeśli stanie się ona chóralnym przebojem, chętnie włączanym przez zespoły do ich repertuarów. „Suita włościańska”, czyli nieformalna trzecia część płyty łódzkiego zespołu, z jednej strony dopełnia album, ale z drugiej podkreśla różnice w tym materiale i to chyba za jej sprawą pozostaje wrażenie owej niespójności, choć cały czas wydaje mi się, że to nie jest najlepsze określenie. Może bardziej zakłócenia kontinuum czy – najbardziej obrazowo – kilku, niekoniecznie łagodnych, muzycznych zakrętów, które trzeba pokonać. Mimo to nie jest dobrym pomysłem, by słuchać tę płytę rozłącznie, czyli każdą „część” osobno. Wtedy ona nadzwyczaj dużo traci. No, może z wyjątkiem suity Wawruka.

 

Płyta „Jidzie burzo!” nie jest rewolucyjna, ale z punktu widzenie realiów polskich zespołów zawodowych związanych z filharmoniami na pewno jest bardzo świeżym pomysłem. Jest też krokiem w dobrą stronę. Słuchaczowi nie pozwoli się nudzić, bo jest więcej niż dobrze zrobiona. Jest też trochę „krnąbrna”. Autorzy zapraszają do intrygującej muzycznej zabawy, w którą warto się zaangażować. Jeśli ma być odejściem od tego, co sztampowe w rzeczywistości filharmonicznych chórów, to znakomicie się z tego zadania wywiązuje. Często zaskakuje i oferuje sporo materiału, który ma wielką szansę, by wejść do żelaznego repertuaru polskich chórów. Na pewno wpisuje się też w zauważalny trend takiego doboru repertuaru wykonywanego przez nasze zespoły śpiewaczy, by mógł on trafiać do jak najszerszego grona publiczności. Czasami chóry trochę z tym przesadzają, ale na pewno nie w tym wypadku. I na koniec jeszcze jedna sprawa: po przesłuchaniu tej płyty bardzo by się chciało iść na koncert. Bardzo.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.