Bez batuty [Piotr Pawlak i Robert Kwiatkowski w Polskiej Filharmonii Bałtyckiej]
Od dziecka zastanawiałem się, jak zabrzmiałaby orkiestra bez dyrygenta. Nie było w tym ani krzty złośliwego wyczekiwania na niedociągnięcia, bardziej zajmowało mnie wyobrażanie sobie dynamiki (sic!) takiego zespołu – zarówno pod kątem pracy na próbach, jak i kształtu finalnej interpretacji.
Choć to pierwsze mogę sobie tylko wyobrażać, moje myśli podążają w kierunku większej bezpośredniości w pracy nad repertuarem. Zaznaczę też, że pisząc „orkiestra bez dyrygenta”, mam na myśli jego brak w konwencjonalnym, powszechnym układzie. Tak się stało, że mogłem tego doświadczyć podczas niedawnego koncertu na Ołowiance, kiedy rolę dyrygenta przejął koncertmistrz Filharmonii Bałtyckiej, Robert Kwiatkowski. Dyrygował oczywiście w wolnych od grania chwilach. Losy synchronizacji i wejść spoczywały więc, jeśli właściwie odczytałem układ sił, przede wszystkim w rękach poszczególnych sekcji.
Płótnem zdarzeń okazał się specyficzny repertuar. Pod smyczkiem i we współwykonaniu Kwiatkowskiego zabrzmiał najpierw Koncert podwójny d-moll Feliksa Mendelssohna, w którym to przy fortepianie brylował Piotr Pawlak. Jako druga zabrzmiała Symfonia Wiosenna Roberta Schumanna. W kontekście Mendelssohna przed koncertem wydawało mi się, że brak dyrygenta nie zmieni zbyt wiele w odbiorze dzieła. Z kolei Schumann wzbudzał obawy znaczne – bynajmniej nie z powodu niedociągnięć orkiestry, lecz kwestii np. słyszalności czy dialogowania między sekcjami, słowem: wszelkich formalnych szwów, które podczas konwencjonalnego koncertu pielęgnuje dyrygent.
Mendelssohna słuchałem spokojnym uchem, ponieważ drużyna solistów nadała dziełu jednoznaczny kierunek agogiczny. Zasada tego utworu zdaje się polegać na tym, że jeśli między fortepianem a skrzypcami jest głęboki sojusz – a przynajmniej akceptacja – sukces wykonania będzie niemal gwarantowany. Kwiatkowski z Pawlakiem byli gdzieś pomiędzy. Ich muzyczne dialogi, wyścigi, pytania i odpowiedzi odebrałem jako przede wszystkim partnerskie, a ukradkiem (choć wciąż przyjaźnie) rywalizujące. Ta perspektywa zapewniła mi bardzo ciekawy odbiór Koncertu podwójnego.

Grę Roberta Kwiatkowskiego po raz pierwszy poznałem podczas wykonania Czwartej symfonii „Los Angeles” Arvo Parta kilka lat temu – jego solo skrzypcowe utrzymane było w silnym romantycznym afekcie, choć ani na moment nie przekroczyło granicy ckliwości. Do Koncertu podwójnego Mendelssohna podszedł z podobnym usposobieniem, a materiał pozwolił mu na nieporównywalnie większą ilość wirtuozerii. Kilka drobnych nieczystości nie przeszkodziło mi w słuchaniu, a ogólny styl interpretacji partii solowej przez Kwiatkowskiego wydawał mi się wyrastać ze szkoły dawnych skrzypcowych mistrzów – przede wszystkim Henryka Szerynga. Emocjonalne „glissanda” i podjazdy, duża elastyczność w stosowaniu wibracji, a także świetne partnerstwo z Piotrem Pawlakiem nadały Koncertowi większej dojrzałości, niż wynika z samego kompozytorskiego tekstu. Należy pamiętać, że Feliks Mendelssohn miał zaledwie czternaście lat, gdy ukończył to dzieło.
Piotr Pawlak, dołączając do tworzącego się zwyczaju zdejmowania klapy fortepianu na Ołowiance, postawił na precyzję i perlistość dźwięku. Choć miał do dyspozycji nuty, nie był do nich „przyklejony”, wpisując się w metodę grania „przy pomocy nut, a nie z nut”. Udało mu się świetnie zróżnicować poszczególne nastroje Koncertu mimo względnie jednorodnego tekstu. Pewnym niedociągnięciem pozostawała jego responsywność na grę swojego towarzysza – zdarzało mi się uchwycić takie fragmenty utworu, w których był nieco bardziej skupiony na własnej niewątpliwej precyzji niż wchodzeniu w większy kontakt z Kwiatkowskim. Nie był to jednak element przesądzający o charakterze wykonania, które wciąż pozostawało bardzo żywe i pełne szczerych rozmów. Przyjazna rywalizacja zwieńczona została obopólnie pielęgnowanym remisem.
W drugiej połowie koncertu gdańscy filharmonicy wykonali Symfonię Wiosenną Roberta Schumanna. Był to etap, na którym brak dyrygenta wystawił orkiestrze rachunek – nieszczególnie długi i z pewnymi zniżkami. Niewątpliwym kosztem były (zgodnie z przeczuciami) zauważalne braki w synchronizacji, jednak naturalność i polot kształtowanej frazy wyrównały ten koszt. Kwestią nie do przeskoczenia okazały się jednak proporcje, przynajmniej w niektórych częściach sali – większość orkiestry odgrywała wtedy rolę cokołu, który wieńczyła sekcja instrumentów dętych blaszanych. Chłodne uszy dyrygenta przypuszczalnie mogłyby ten bilans wyrównać.
Rita Jankowska pisze w jednym ze swoich utworów o „energii braku”. W rzeczonym przypadku energia ta wyzwoliła się w kolektywie jako całości, co było bardzo niekonwencjonalnym i pouczającym doświadczeniem. Muzycy optujący za taką formułą wydarzenia symfonicznego wskazują na wolność muzykowania, jaką otwiera przed nimi taki układ, często wzmacniając to argumentem historycznym – minioną praktyką sprzed XX wieku, w której dyrygował koncertmistrz. Jednak czy jakość i dokładność ówczesnych wykonań umożliwia dokonanie takiego porównania?
Polecam zajrzeć na koncert bez dyrygenta, by się przekonać.