Bez traumy nie ma artysty? [Taśmy rodzinne, reż. Piotr Pacześniak, Teatr Polski w Poznaniu]
„Taśmy rodzinne” – spektakl oparty na książce Macieja Marcisza to opowieść rodzinna, w której prawie nic nie jest oczywiste. Reżyser Piotr Pacześniak wplątuje widza w sieci powiązań międzyludzkich, w których odbiorca sam już nie wie, komu ufać. Twórcy bawią się więc zaufaniem widza, dzięki czemu na wiele sposobów mogą je nadwyrężać. Czynią to poprzez wykluczające się zeznania różnych osób, specyficzne zachowania postaci, a nawet ukazując tak oczywisty brak rozumu i krytycznego myślenia bohatera, że wprost nie można wierzyć jego słowom, choć nikt im nie zaprzecza.
Marcin Małys (Daniel Namiotko) zaprasza widzów na wernisaż swoich prac. Są na nim obecni również członkowie rodziny Marcina – ojciec, matka i siostra (odpowiednio Michał Kaleta, Alona Szostak i Aleksandra Samelczak) oraz jego przyjaciel Łukasz Malouf (Alan Al-Murtatha). Później z artystycznego spotkania tworzy się niemalże happening, ale o tym zaraz.
Podczas projekcji pierwszego z dzieł dowiadujemy się o głęboko skrywanej przez artystę tajemnicy – przemocy, jakiej doświadczył w dzieciństwie ze strony ojca. Z jakiegoś powodu Marcin postanawia opowiedzieć o tym po raz pierwszy przed tłumem zupełnie obcych ludzi. Nie zmusza go do tego sytuacja, nie czyni tego z powodu nagłej, silnej emocji czy chęci odegrania się na rodzinie (choć to może też). Jest to konsekwentnie zaplanowane i bezwzględnie przeprowadzone działanie, które, jak się wydaje, ma na celu promocję jego twórczości. Rozmowa o tym na osobności z terapeutą czy z ojcem odbyłaby się zapewne bez echa, byłoby więc za mało kontrowersyjnie dla wchodzącego w świat artystycznej bohemy twórcy. O problemie przemocy dowiadujemy się już na samym początku spektaklu, a dalej snute są wariacje na temat roli pozostałych osób w tym dramacie.
Marcin to 30-letni już mężczyzna, który wciąż jest niewolnikiem swojej przeszłości, a nieprzepracowane traumy chce uleczyć za pomocą twórczego aktu. Sztuka ma być terapią, a widzowie świadkami uleczenia. Nic nie działa na odbiorców tak, jak rzekoma rodzinna tragedia, na której wyrasta pogubiony, ekscentryczny artysta, ponieważ wyrasta z niej również współczucie widza.
Z powodu interesującego rozwiązania scenograficznego my, teatralna widownia, naprawdę czujemy się jak na wystawie, której odbiorcami są także aktorzy. Widać, że oni również bawią się konwencją i umiejętnie korzystają z formy. Ich mikroporty oraz mikrofony ustawione na statywach są włączane i włączane w różnych momentach, dzięki czemu nie możemy dosłyszeć niektórych słów. Matka Marcina (Alona Szostak), roztkliwiająca się nad dzieciństwem synka, zostaje uznana za mniej istotną prelegentkę niż kuratorka wystawy Hela (Monika Roszko). Akcja spektaklu nie jest jednolita. Wielu bohaterów chce mówić, a mało kto słucha: widz sam musi więc wybrać pomiędzy dziejącymi się jednocześnie scenami. Oprócz tego bohaterowie często dopowiadają pewne słowa „pod nosem”, coś do siebie szepczą, wychodzą z sali pogrążeni w rozmowie lub wracają, krzycząc na całe gardło i przerywając przy tym opowieść o prezentowanym właśnie dziele. Uwielbiam taki realizm w sztuce, kiedy nie wiadomo już, co jest zaplanowanym w scenariuszu działaniem, a co inwencją aktorów.
Docieramy tutaj do kolejnego aspektu, którym wyróżnia się spektakl – ironicznie bohaterowie mają na scenie zadanie odwrotne do tego, jakie starają się spełniać. Najlepszym tego przykładem jest kuratorka Hela. Jest ona jedyną osobą niezaangażowaną osobiście w historię, dlatego z powodzeniem mogłaby służyć za mediatorkę między Marcinem a jego rodziną. Niestety wydaje się, że nie grzeszy ona rozumem. Jest dzieckiem XXI wieku, dla którego życie jest czarno-białe, a jej jedyną pomocą w trudnych momentach są frazesy wyciągnięte z morza poradników psychologicznych, jakimi zaczytuje się współczesne pokolenie młodych osób. Kiedy więc próbuje pomóc rodzinie, rzucając jedną ze „złotych myśli”, wywołuje to komiczny efekt.
Niełatwo zrobić spektakl, w którym bohaterowie mówią jedno, a u widzów wywołują efekt odwrotny do zamierzonego. Trudno jest szczerze współczuć Marcinowi, trudno choćby polubić kuratorkę Helę, a przede wszystkim trudno nienawidzić ojca, znęcającego się przecież nad dzieckiem! Historia opowiadana jest tak jednostronnie, że aż prosi się o to, aby widz nie dał wiary wszystkim przekazywanym mu informacjom.
Osobiście uważam, że postać ojca jest tutaj najbardziej interesująca. Michał Kaleta niemal zupełnie odciągał na scenie uwagę od pozostałych postaci. Jednocześnie jest wstrząśnięty całą sytuacją, ale też stara się pokazać, jak bardzo jest od tego zdystansowany. Jego postać próbuje argumentować swoje zachowanie, ale też rezygnuje z obrony na rzecz zajmowania się sprawami (w jego mniemaniu) dużo istotniejszymi. Zdenerwowanie i próba pokazania własnej perspektywy są zarazem komiczne i szczere. Ojciec wychowywał się w czasie, kiedy przemoc wobec dzieci była na porządku dziennym i nie wynikała z okrucieństwa, ale źle pojmowanej troski o przyszłość dziecka. Jego przekonanie można zawrzeć w zdaniu: „przecież tak się wtedy robiło”. W prawdziwym życiu rodzice i siostra nie rozwijaliby w nieskończoność trudnego dla nich tematu na oczach obcych ludzi. Być może próbowaliby się bronić lub uciekali od bezczelnych pytań rzucanych do nich głównie ze strony Heli, ale na pewno samodzielnie nie drążyliby tematu. Koniec końców nie mają obowiązku odpowiadać na pytania obcej kobiety. Właśnie z tego powodu ich zachowanie wydaje mi się nieco nielogiczne. Z kolei dla Marcina kwestia znęcania się nad nim jest kolejnym pretekstem do tego, aby prowadzić egoistyczne życie i być skupionym tylko na sobie. Pojawienie się na scenie przyjaciela Marcina jest ostatnią przesłanką dla niezdecydowanych odbiorców. Dopiero on ma odwagę powiedzieć prawdę o głównym bohaterze.
W dzisiejszych czasach traumy – prawdziwe czy zmyślone – stały się walutą. Alkoholizm, przemoc, znęcanie się psychiczne i fizyczne są sposobem na pozyskanie zainteresowania. To najgorsze, co można zrobić prawdziwym ofiarom. W spektaklu „Taśmy rodzinne” Piotra Pacześniaka jest to działanie mające na celu nie pokazanie innym, że można i trzeba walczyć, ale że jest to kolejny sposób na zdobycie sławy.