Pokrzywy, milczenie i stos [„Dzikie łabędzie” w Mazowieckim Teatrze Muzycznym]
Tym, co urzeka w historii andersenowskiej odbiorców małych, młodych i tych dojrzało-dorosłych, jest siła miłości, bezgraniczne poświęcenie i wytrwałość. Te wartości zawsze budzą moralny podziw i tęsknotę.
Rzadko zdarza się, by na przedstawienie dla dzieci przychodziła publiczność tak silnie „niezhomogenizowana”. Kiedy po spektaklu zadałam pytanie kilku dorosłym osobom, czemu wybrały się na „Dzikie łabędzie”, odpowiedzi były bardzo podobne: bo ciepło jest wracać do dziecięcych baśni, bo w światach przedstawionych zawsze wygrywa dobro, wreszcie – bo Mazowiecki Teatr Muzyczny to gwarancja pięknych przeżyć.
W istocie dzieciństwo to czas, kiedy świat wydaje się prosty w odbiorze, bo zwykle rodzic czuwa nad dobrostanem swojego dziecka. Baśnie Andersena, które czytała mi babcia, zawsze zostawiały moje myśli w ukojeniu, czułam, że wszystko finalnie jest na swoim miejscu. Kiedy jednak do „Dzikich łabędzi” wróciłam po latach, myślę sobie, że to baśń o mało satysfakcjonującym finale, brakuje w niej „domknięcia poznawczego”. Niby dobro zwyciężyło, jednak zło nie zostało ukarane. Macocha, która tyle namąciła, rozpłynęła się. Król, chociaż bezpośrednio nie zawinił, nie spełnił swoich ojcowskich obowiązków i też na końcu historii został wycięty. Właściwie cała ta opowieść w najmniejszym stopniu dotyczy dzikich łabędzi. To zaledwie postacie-rekwizyty, bezwolne ptaszyny, które potrzebne były do tego, by mogła powstać opowieść o poświęceniu z miłości - oczywiście kobiety. Tak właśnie od dziecięcych lat wdrukowywane mamy role społeczne, karmieni jesteśmy kliszami. Jednak moja polemika z Andersenem to temat na zupełnie inną okazję…
Andersenowska opowieść o królewskim rodzeństwie okrutnie potraktowanym przez macochę niewątpliwie cały czas trzyma odbiorcę (szczególnie tego najmłodszego) w napięciu. Oto Zła Królowa zamienia chłopców w łabędzie, a dziewczynę skazuje na wygnanie do lasu. Z pomocą Elizie przychodzą Rusałki i Pani Lasu. To ona daje królewnie wskazówki, jak odwrócić klątwę rzuconą na braci. Dziewczyna musi utkać dla nich koszule z pokrzyw, a w czasie, gdy będzie to robić, nie może się do nikogo odzywać. Milczenie jest dla niej szczególną próbą, kiedy zakochuje się w niej Młody Król. Postanawia on zabrać Elizę do swojego pałacu, by dać jej szczęście. Ona jednak skrywa tajemnicę, jest milcząca i pogrążona w smutku. Kiedy dziewczyna każdej nocy wymyka się z pałacu, by narwać przy blasku księżyca parzącego zielska, posądzona zostaje o konszachty z czarownicami. Szykowany jest dla niej stos. Na szczęście królewnie udaje się w porę zarzucić braciom-łabędziom pokrzywowe koszule i zły czar pryska. Eliza może teraz opowiedzieć całą historię królowi.
„Dzikie łabędzie” w Teatrze Muzycznym Jana Kiepury śpiewają jednym głosem z duńskim królem baśni (libretto i teksty piosenek – Grażyna Orlińska, reżyseria – Tadeusz Kabicz), czynią to bez dodatkowych sensów i melizmatów, jednak z ekstrawertycznym rozmachem i niewątpliwym smakiem.
Już od pierwszych chwil, kiedy gasną światła i rozlegają się dźwięki uwertury, wiem, że muzycznie zostanę ukontentowana. Mikołaj Hertel zadbał, by nastroje barwnie przylegały do scenicznej akcji, a także były dopasowane do dziecięcej percepcji. Tam, gdzie miało huczeć od grozy, huczało, gdzie widz-słuchacz miał ocierać łzy zrozpaczonej Elizie, muzyka smutniała, kiedy królowała radość, twarze rozpromieniały się. A wszystko to podane zostało w lekkiej swingującej konfiturze. Orkiestra Kameralna pod kierunkiem Roberta Osama-Gyaabina brzmiała niezwykle plastycznie, malowała obrazy wyraziste w barwach.
Na uwagę zasługuje wizualno-choreograficzna strona przedstawienia. To niewątpliwie największy atut spektaklu. Lubię to „wow!”, kiedy kurtyna się podnosi. Za projekty kostiumów i charakteryzację odpowiadał Marcin Łobacz, który ubrał bohaterów w quasi-renesansowe kostiumy potraktowane z pikantnym przymrużeniem oka oraz tkane baśniową wyobraźnią. Scenografia, zarówno „analogowa”, jak i multimedialna, również zachwycała pomysłami i rozmachem. Jej autorki (Anna Chadaj i Karolina Jacewicz) nie miały łatwego zadania, bowiem w „Dzikich łabędziach” wszystko dzieje się szybko, a miejsc akcji jest bardzo wiele. Nie do końca przekonały mnie tylko sceny w borze. Tu akcja mocno hamowała, a Stworzenia Leśne jakby wyjęte były z przedszkolnego kantorka. Na moje największe brawa zasługuje choreografia (Paulina Andrzejewska-Damięcka). Sceny zbiorowe to majstersztyk. Wszystko w nich spójnie cieszyło zmysły. Dwórki złej macochy i ich zombi-kreację zapamiętam na długo.
Jeśli chodzi o wokalną stronę przedstawienia, przekonał mnie Karol Lewandowski, który wyróżniał się nie tylko wokalnie, ale też aktorsko. Elizę (Katarzyna Fiedor) polubiłam za prawdę wyrażonych uczuć, a w Złej Królowej (Anna Lasota) doceniłam wyrażone muzyką: chłód, bezwzględność i bezkompromisowość.
Niewątpliwie baśń Andersena uczy, że miłość musi boleć. Tylko niech ten dar z siebie dotyczy obu stron.
I jeszcze bonus, czyli cytaty „do wzięcia”: „miłość i nadzieja to skrzydła” i „nie wszystko to, co widzisz, jest tym, na co wygląda”. Powtarzajmy je dzieciom!