Danuta Stenka: W teatrze najbardziej uwodzi mnie spotkanie z człowiekiem
Aktorstwo traktuje jako wzbogacający dar spotkania z drugim człowiekiem. Jest wdzięczna losowi, że postawił na jej drodze odpowiednich ludzi. To dzięki nim lata temu rozpoczęła podróż, która wciąż trwa. O najnowszej kreacji w „Królu Learze” oraz o tym, co najbardziej ceni w swoim zawodzie opowiada wybitna aktorka teatralna i filmowa – Danuta Stenka.
Marta Kociszewska Hoffmann: Proszę opowiedzieć o początkach aktorstwa. Zaczynała Pani od pracy dydaktycznej?
Danuta Stenka: Taki miałam pomysł na życie – pójść w ślady mamy, zostać nauczycielką. Oczywiście w szkole podstawowej w Gowidlinie, w mojej rodzinnej kaszubskiej wsi. Tymczasem polonistka w liceum pokiereszowała moje plany (śmiech). Jako że byłam w klasie matematyczno-fizycznej i raczej nie brano nas pod uwagę, tworząc obsady akademii szkolnych, więc nie miała szczególnej okazji oglądać mnie na szkolnej scenie. A jednak coś we mnie dostrzegła. Kiedy? Chyba jedynie podczas lekcji polskiego, gdy czytaliśmy wiersze czy fragmenty prozy, które właśnie przerabialiśmy. W pewnym momencie zauważyłam, że czytam głównie ja. Wreszcie w czwartej klasie namówiła mnie na udział w konkursie recytatorskim. I tak krok po kroku oswajała z myślą, że moim celem nie jest, bynajmniej, praca pedagogiczna. Adresem, pod który powinnam się kierować, jest aktorstwo.
Czy oprócz nauczycielki na Pani dalszej drodze pojawił się jakiś artystyczny autorytet?
Znalazłam się na tej drodze zupełnie dla siebie nieoczekiwanie, nieprzygotowana, bez konkretnych planów i bez jakichkolwiek umiejętności zadbania o swoje interesy, więc poddawałam się temu, co przynosił mi los. A los, muszę przyznać, był dla mnie niezwykle łaskawy. Szczególnie jeśli chodzi o napotkanych ludzi. Nauczycielka naprowadziła mnie na tę drogę, po czym na każdym jej kolejnym etapie pojawiał się ktoś, kto mnie w dalszą podróż wyprawiał albo w nią zabierał. Pierwsze kroki od 1984 roku stawiałam w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, bezpiecznie, pod skrzydłami mojego profesora, Ryszarda Majora, który „wziął” mnie ze szkoły. Po czterech sezonach przyjaciele zdecydowali za mnie, że powinnam się rozwijać, pójść dalej, więc, można rzec „wypchnęli” mnie do Poznania, do Cywińskiej. Stamtąd „pociągnął” mnie do Warszawy Maciej Prus, który jako juror festiwalu w Kaliszu zobaczył mnie w „Damach i Huzarach” w reżyserii Janusza Nyczaka. Zaproponował mi pracę w Teatrze Dramatycznym, który w tym czasie obejmował. Następnie Grzegorz Jarzyna zaprosił mnie do Teatru Rozmaitości, wreszcie Jan Englert do Teatru Narodowego, w którym jestem już 21 lat. Równocześnie pojawiały się propozycje z teatrów, w których grałam gościnnie, z radia, z dubbingu, z telewizji i filmu… Za wszystkim tym stali ludzie, a wśród nich moi opiekunowie, przewodnicy. Jednym z najważniejszych artystycznych autorytetów był aktor szczecińskiego Współczesnego, mój późniejszy przyjaciel, właściwie rodzina(!), nieżyjący już niestety Jacek Polaczek. On otwierał mi oczy na ten zawód. To on sprawił, że zaczęłam nabierać świadomości, powoli stawać na własnych nogach. Kiedy znalazłam się w poznańskim Nowym, pałeczkę przejęła Izabella Cywińska. Po roku jednak została ministrem kultury i odeszła do Warszawy. Wkrótce los zdecydował, że ja również znalazłam się w Warszawie i tu zaczęła się nasza współpraca na dużą skalę: teatry telewizji, film, spektakl teatralny i przygoda życia – serial „Boża podszewka”. Cywińska była moją powierniczką i wyrocznią, a przede wszystkim niezwykle bliskim mi człowiekiem. Niedawno odeszła, a ja nie umiem przyjąć do wiadomości myśli, że jej nie ma. Oboje odeszli, ale są ze mną. Noszę ich w sobie.
Ale zanim przyszedł czas na Warszawę, mieszkała Pani w Gdańsku?
Tak. Tam ukończyłam Studium Aktorskie przy Teatrze „Wybrzeże”, które znalazła dla mnie moja pani polonistka. Nie istnieje już. Wypuściło zaledwie pięć roczników. Wcześniej pani profesor zasugerowała mi zmianę przedmiotów maturalnych ze ścisłych na humanistyczne, potem wybór którejś ze szkół teatralnych, a ja jakoś dziwnie poddawałam się jej. Do chwili, kiedy należało już składać dokumenty na wybranej uczelni. Nagle dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę. Tymczasem ja nie mam zielonego pojęcia o teatrze. Nigdy się tym nie interesowałam. Wyjazdy na spektakle (chodziłam do liceum w Kartuzach, najbliższy teatr był w Gdańsku) dla nas, mat-fizów, były dość ograniczone. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć, ile widziałam przedstawień. Oświadczyłam pani profesor, że jednak się wycofuję, że szkoła teatralna mnie przerasta. I tu pani profesor wykazała się niezwykłą determinacją. Słyszała wcześniej o jakimś studium aktorskim przy którymś z trójmiejskich teatrów, jako że był to czas przedinternetowy i nie było wyszukiwarek, więc szukało się osobiście. Pani profesor wzięła mnie za rękę, wsiadłyśmy do autobusu PKS i pojechałyśmy do Trójmiasta. Zaczęłyśmy od Gdyni. Tam przy Teatrze Muzycznym znalazłyśmy Studium Wokalno-Aktorskie im. Baduszkowej, ale nie o to chodziło. Stukałyśmy do drzwi wszystkich teatrów od Gdyni, przez Sopot do Gdańska i tam wreszcie powiedziano nam, że owszem, istnieje tu studium aktorskie, ale akurat w tym roku nie ma naboru (śmiech). Przyznam szczerze, że odetchnęłam z ulgą. Czułam się tam jak łódeczka z papieru na pełnym morzu. Jako przedmioty maturalne ostatecznie wybrałam język polski i rosyjski, więc postanowiłam zdawać na rusycystykę na Uniwersytet Gdański. Po egzaminie pisemnym wycofałam się i przez rok, dokształcając się zaocznie, pracowałam jako nauczycielka w mojej szkole podstawowej. W przekonaniu, że oto wróciłam na właściwe tory. Jednak los miał na mnie inny pomysł. Znowu stanął na mojej drodze człowiek, który doprowadził do tego, że w następnym roku przystąpiłam do egzaminu w Studium Aktorskim przy Teatrze „Wybrzeże”, i ku mojemu bezbrzeżnemu zdziwieniu… zdałam. Ilekroć przyglądam się swojej drodze, nie mogę w to uwierzyć, jak wielki, jak niezwykły dostałam od losu prezent. Pani profesor wymyśliła mi moje życie! Żałuję ogromnie, że z zakończeniem liceum już się nie spotkałyśmy, że, choć wspominałam o niej w wywiadach, nie podziękowałam jej osobiście, a przede wszystkim, nie zadałam jej pytania, co sprawiło, że z takim zapamiętaniem walczyła o mnie. Ona również odeszła.
W najnowszej inscenizacji Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym, „Król Lear”, gra Pani córkę tytułowego bohatera, Gonerylę: chłodną, okrutną, zachowawczą. Jak się Pani czuła w tej roli?
Widziała Pani tego Leara?
Tak. Miałam wrażenie, że emocjonalnie nie była to łatwa rola.
W pierwszym czytaniu tak ją właśnie postrzegałam, jako manipulującą, egoistyczną, zimną, okrutną, bezwzględną, słowem samo zło. Myślę, że poza jakimiś klinicznymi przypadkami, nie ma ludzi z natury złych i złych do gruntu. Zatem dwie córki Leara nie urodziły się jako istoty przesiąknięte złem, a jedna do spodu dobra. Jeśli tak je odbieramy, takimi je widzimy, muszą być tego jakieś przyczyny. Już w pierwszej scenie Gloucester mówi do Kenta, że Lear podzielił królestwo tak równo pomiędzy dwóch zięciów, a tym samym dwie starsze córki, że „obaj mogą je badać przez lupę, a żaden nie znajdzie powodu, aby zazdrościć drugiemu”. Zakładamy w naszej interpretacji, że najmłodsza córka zostanie żoną króla Francji lub władcy Burgundii i prawdopodobnie z odpowiednim wianem opuści królestwo. Tymczasem ojciec zwołuje całą rodzinę, dwór, nie wyłączając pretendentów do ręki Kordelii, żeby wyjawić swój „skrywany zamysł”: „Wiedzcie, żeśmy podzielili królestwo na trzy części…” i urządzić jakiś koszmarny teatr kosztem swoich dzieci. Karmi swoją próżność, żądając, aby każda z córek wyznała mu publicznie miłość: „Powiedzcie mi, córki, która z was kocha ojca najgoręcej – jej się należy najhojniejszy posag”. To jest po prostu ohydny szantaż. Mało tego, kiedy Kordelia, jego oczko w głowie, ta, którą, jak sam przyznaje, kochał najbardziej, nie potrafi czy nie chce wziąć udziału w tych „występach”, a przymuszona, mówi po prostu: „Jestem posłuszna, kocham cię, szanuję”, ale przecież „nigdy nie wyjdę za mąż (...) całą swą miłość przeznaczając ojcu”, tenże kochający ojciec w ułamku sekundy oświadcza: „Dobrze więc – (...) zrzekam się ojcowskiej władzy, więzów rodzinnych i wspólnoty krwi, abyś na zawsze pozostała obca mojemu sercu! Moja była córko!”. Po czym Kenta, najbardziej oddanego mu człowieka w państwie, który próbuje przemówić do jego rozsądku i serca, wyrzuca na banicję, a z kandydatami do ręki Kordelii zaczyna handel o nią, jak na targu o bezwartościowe zwierzę: „Owszem, gdy córka była nam droga, miała taką wartość; lecz teraz spadła w cenie”. Księciu Burgundii, jeśli zadowala go pozbawiona posagu, wygnana z kraju, wydana na ojcowską nienawiść dziewczyna rzuca: „Bierz ją, jest twoja”. Kiedy ten się waha, mówi: „Więc rzuć ją, bo to cały jej majątek” królowi Francji, którego „nazbyt” miłuje, aby miał go „związać z przedmiotem” swojej „nienawiści”, radzi: „Wynajdź godniejszą adresatkę uczuć niż ta nędznica”. Kordelii zaś, która, zanim odejdzie na zawsze, prosi go: „Ojcze, racz chociaż oświadczyć publicznie, że mnie nie plami mord, albo występek (...) czyn bezwstydny lub haniebny krok, lecz (...) brak (...) przypochlebnych oczu i języka, którego wcale mieć nie pragnę, chociaż to, że go nie mam odbiera mi ciebie”, odpowiada: „Lepiej ci było wcale się nie rodzić”. Wychodząc, rzuca jeszcze: „Nie mam już tej córki i twarzy jej nie chcę już więcej widzieć”. Całe ich wspólne życie, cała ta wielka miłość w ułamku sekundy podarte i wyrzucone do śmieci. Z powodu niezaspokojonego kaprysu. Przyglądając się uważnie tej scenie, możemy sobie wyobrazić dzieciństwo, dorastanie, całe życie Goneryli z takim ojcem. W jakim permanentnym napięciu! Ona, pierworodna, nawet jeśli była tak kochana jak Kordelia, została odsunięta w cień, kiedy pojawiła się Regana. A potem one obie, kiedy urodziła się Kordelia. Nie ma słowa o matce. Może zmarła, rodząc Kordelię? Może też została wygnana? Nie ma jej. Nie ma skrzydeł, pod które można się schronić przed nieobliczalnym ojcem. Każdy dzień jest, świadomą czy nie, walką o przetrwanie w polu jego uwagi, walką o jego miłość. Pierwszy monolog Goneryli czytam nie jak słowa pochlebczyni, która jest w stanie powiedzieć wszystko, zaprzedać siebie byle zdobyć największy, najobfitszy kawałek dzielonego „tortu”, ale jak kolejną rundę tejże walki. Wyznania miłości, tak intymne i tak trudne w relacji z takim ojcem, zostały wystawione na sprzedaż – będą wyceniane i odpowiednio gratyfikowane. To upokarzające. Ale co się okazuje po chwili? Podziału już dokonano! Dokumenty są gotowe, wystarczy je podpisać. To znaczy, że jej wyznanie, wyszarpane z wnętrza ze strachem, czy podoła, ze wstydem przed obserwatorami, z niechlubną etykietką walki o majątek, jest wyłącznie elementem jakiejś zabawy. Sądzę, że nie po raz pierwszy Lear bawi się jej uczuciami, i że podstawową emocją Goneryli w kontakcie z ojcem jest strach. Strach, że nie sprosta wymaganiom, więc nie zasłuży na jego uwagę. A poza wszystkim jej wielkim niespełnieniem, wielkim bólem jest brak dziecka. Goneryla w moim wieku, mimo że słyszymy ostatnio o sześćdziesięcioletnich matkach, nie ma już właściwie szans na dziecko. Na tym polu zawiodła, czuje się bezużyteczna. A co robi ojciec, wręczając jej dokument? Mówi wobec wszystkich: „Całą krainę od tej do tej linii przyznaję tobie. Niech wiecznie nią włada potomstwo [i dodaje z ironicznym uśmiechem], które zrodzisz księciu Szkocji”. Kolejny cios, kolejny stopień upokorzenia. Wreszcie to, jak ojciec obszedł się z Kordelią, sprawia, że zaczyna przeglądać się w tej sytuacji („Kochał, tak bardzo, a z jaką łatwością potępił ją i odtrącił”) i w okamgnieniu wracają wszystkie te momenty w życiu, w których czuła, jak bardzo jest dla niego nieważna.
Kiedy Lear, który już zrzekł się władzy, zgodnie z umową, z setką rycerzy przebywa u Goneryli, ta w końcu postanawia się zbuntować, gościć go na własnych zasadach. Pełna jeszcze lękowych odruchów, prosi go o uszczuplenie świty. Nikt dotąd nie śmiał mu stawiać warunków. Wzburzony, dotknięty do żywego brakiem należnego mu szacunku, krzyczy: „Wyrodny bękarcie, przestanę ci się naprzykrzać: mam jeszcze i drugą córkę!”. Zanim opuści jej dom, rzyga jej do ucha klątwą: „Naturo, (...) niechaj części rodne uschną w niej (...). A jeśli już musi urodzić, uformuj płód z jej własnej złości, aby wynaturzone dziecko było dla niej wieczną udręką!”. I to jest kropla, która przepełniła czarę goryczy. Ojciec wbił sztylet po rękojeść w najbardziej bolesne miejsce w jej duszy, zabił w niej resztkę jakichkolwiek pozytywnych uczuć, wypalił do kości. I tu narodziła się ta bezwzględna, zimna, okrutna Goneryla. Mówi do męża: „Wolę w zarodku zdusić powód lęków, niż lękać się, że ten powód mnie zdusi. Znam ojca dobrze”. Kiedy w ich wspólnej scenie z Reganą doprowadzają ojca do łez, nie robi to już na niej żadnego wrażenia. O tym jest, z perspektywy mojej postaci, ta opowieść: jak można zabić człowieka w człowieku, wypatroszyć go z uczuć, jakiego można wyhodować potwora.
Zarówno Pani, jak i pani Konstancja Bułhak, macie na sobie czarne, obcisłe odzienia. Czy ten trop inscenizacyjny można odczytać jako próbę pokazania dominacji kobiet we współczesnym świecie?
Moja skórzana suknia pojawiła się tuż przed premierą. W pierwotnej wersji kostiumograf zaplanował dla mnie cekinową, w kolorze starego złota, pokrytą czarnym tiulem, którą zakładam w drugim akcie, w nowej odsłonie mojej postaci. Uznał jednak, że w pierwszej, zbiorowej scenie jest zbyt ozdobna na tle innych kostiumów. Chciał im nadać podobny charakter. Poza tym, o ile się nie mylę, również jakieś z męskich kostiumów uszyte są z tej samej materii. Niemniej, w relacjach z mężczyznami, rzeczywiście Goneryla dominuje nad nimi. Poza ojcem. Do czasu. Reżyserowi natomiast, jeśli chodzi o efekt wizualny, zależało na tym, żebym była gruba, żebyśmy my, trzy siostry, wyraźnie się różniły, ale kostiumograf nieco wyszczuplił jego wyobrażenia, więc stanęło na tym, że mam trochę obfitsze kształty niż w rzeczywistości. Dla mnie ma to swoje uzasadnienie: jeśli Goneryla od lat walczy o dziecko, wszelkimi metodami, to niewątpliwie wiąże się to z zamieszaniem w hormonach, i co za tym idzie, skutkiem ubocznym w postaci otyłości.
W wykreowanym przez reżysera świecie dominują: materializm, chciwość, rozpad relacji międzyludzkich, brak empatii, manipulacja bliskimi – czy współczesny widz, człowiek stechnicyzowanego świata, zmaterializowanego, skomercjalizowanego, może odnaleźć się w tym scenicznym?
Oczywiście. Zmienia się sytuacja zewnętrzna, zmieniają się epoki, obyczaje, kostiumy, technika, która nas otacza… natomiast to, co w człowieku, jego uczucia, nadzieje, tęsknoty, marzenia pozostają i pozostaną takie same od wieków i na wieki. Zmiany zachodzą w coraz szybszym tempie, a technika, która ułatwia nam życie, której ważnym zadaniem jest zaoszczędzić nasz czas, sprawia, że jesteśmy w coraz większym pędzie i mamy go coraz mniej. Dla swojego wewnętrznego człowieka i dla siebie nawzajem. Internet, który daje nam niewyobrażalne, jeszcze niedawno, możliwości kontaktu z ludźmi na całym globie, jest niewątpliwie przyczyną wielkiej samotności współczesnego człowieka. Niemniej tęsknota do głębokich relacji międzyludzkich, do kontaktu z żywym człowiekiem, nie opuściła go. Obserwujemy to w teatrze. Pamiętam lata 90., okres transformacji. Odwoływano spektakle z powodu braku widzów. Zdarzało się, wcale nierzadko, że więcej było aktorów na scenie niż ludzi na widowni. Tuż po moich przenosinach do Warszawy, w styczniu 1991 roku, w moim ówczesnym teatrze Dramatycznym miała miejsce prapremiera musicalu „Metro”. Zapachniało zachodem. Wszystko, co jakkolwiek pachniało zachodem było wtedy w cenie. Teatr, nomen omen, dramatyczny, gospodarz tego miejsca, jako nierentowny, został przez swojego konia trojańskiego wyparty, zepchnięty z dużej sceny. Przez jakiś czas mogliśmy grać jedynie spektakle kameralne na małej scenie. I właściwie cały zespół aktorski siedział już na walizkach; mówiło się o rozwiązaniu teatru. Starsi aktorzy na wszelki wypadek odeszli na wcześniejsze emerytury… Teatr umierał. Nie tylko Dramatyczny w Warszawie. Minął czas, pobudowaliśmy sobie domy, pokupowaliśmy mieszkania, samochody, zniknęły łóżka polowe i tzw. szczęki z towarem na sprzedaż, pojawiły się centra handlowe jak na zachodzie, multipleksy, Internet, weszliśmy do Unii, mogliśmy wreszcie swobodnie wyjeżdżać za granicę i stać nas było na to – udało nam się dogonić marzenia o zachodzie. Nawet nie zarejestrowałam, kiedy nastąpił przełom. Widzowie zaczęli wracać do teatru. Dołożyła się pandemia. Przesiedliśmy się z sali kinowej i teatralnej na własną kanapę, wygodniej, ale okazało się, że teatr online nie działa. Bo teatr to spotkanie żywego człowieka z żywym człowiekiem, to rozmowa, to interakcja, to wymiana energii, wymiana (!), tu i teraz. Myślę, że tego nam właśnie, w tym stechnicyzowanych świecie najbardziej brak. Dziś jestem proszona o możliwość zdobycia choćby wejściówek na spektakle, bo okazuje się, że bilety są już wyprzedane, nawet na kolejne miesiące.
Na przestrzeni lat wykreowała Pani wiele wybitnych ról. Współpracowała Pani z uznanymi reżyserami: Mają Kleczewską, Janem Englertem, Grzegorzem Wiśniewskim, Krzysztofem Warlikowskim czy Grzegorzem Jarzyną. Czy jest jakaś postawa twórcza tych inscenizatorów, która Panią urzeka?
Ciekawość. Ciekawość dziecka, ciekawość badacza, ciekawość podróżnika odkrywającego nowe lądy… To mnie uwodzi, bo w tym wyczuwam szczerość. Z takim przewodnikiem jestem gotowa wyruszyć w najbardziej ryzykowną podróż. Taką, w której nie liczy się wyłącznie cel, czyli końcowy sukces, w której ogromną wartością jest sama droga. Ważna jest również ciekawość siebie nawzajem. My, aktorzy, jesteśmy ciekawi, jakimi drogami, do jakiego świata zabiera nas reżyser, ale reżyser odpowiedzialny za całość wyprawy nie zdoła przecież przewidzieć, wymyślić, wywędrować wszystkich ścieżek i zakamarków, które wynajduje aktor, pracując wyłącznie nad swoją rolą. A to z kolei może być inspiracją dla niego. Zawsze powtarzam, że dopóki jest we mnie ciekawość, taki szczeniak, który musi wszędzie wetknąć swój ciekawski nos, dopóty mogę uprawiać ten zawód.
Kiedy pojawia się nowa propozycja, myślę, że bardziej uwodzi mnie to, z jakimi ludźmi się spotkam, niż jakie dostaję zadanie. Jestem szczęśliwa, naturalnie, kiedy jest to bogaty, interesujący materiał, jakieś rólsko, które jest wyzwaniem, ale jeśli miałabym je „zwiedzać” z przewodnikiem, któremu nie ufam, który nie szuka nowych szlaków, nie chce odkrywać nowych terytoriów, a tylko przejść się wygodnie drogami i przez miejsca, które już znam, bez zastanowienia oddam wielką rolę pod skrzydłami spacerowicza na rzecz małego zadanka w reżyserii badacza, wynalazcy, odkrywcy. Ale równie ważna jest ekipa, z jaką mam odbyć tę podróż w nieznane. Wzajemne zaufanie. Fascynuje mnie to sprzężenie zwrotne między nami, wzajemna inspiracja, to, że potrafimy otworzyć przed sobą dusze i serca na oścież, że zabieramy siebie nawzajem w rejony, do których sami byśmy nie dotarli. Jeśli ktoś mnie pyta: „Co chciałabyś jeszcze zagrać?”. Nie wiem! Nie mam ról marzeń. Nigdy nie miałam. Natomiast wiem, że istnieje jeszcze mnóstwo takich przestrzeni, w których mnie nie było, i że mogę tam dotrzeć, ale tylko dzięki ludziom, których spotkam.
Która rola na deskach Teatru Narodowego zapadła Pani w pamięci najmocniej? Która była z perspektywy lat najbliższa, osobista, intymna, wyjątkowa?
Niewątpliwie taką rolą była kiedyś tytułowa Fedra w spektaklu Mai Kleczewskiej i taką rolą jest teraz Charlotte Andergast w „Sonacie jesiennej” Bergmana w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. O jednej i drugiej mogę powiedzieć to samo: wyjątkowo dużo mnie kosztuje, pożera i fizycznie, i psychicznie. Każdy spektakl okupiony jest piekielnym stresem – boję się, że nie dość wypełnię tę postać, że zabraknie mi skupienia, że nie zdołam zejść w głąb mojego wewnętrznego człowieka do takiego poziomu, jakiego domaga się ta rola. A po spektaklu wyczerpana do granic, wchodzę do garderoby i jedyne, co wydobywa się z moich ust, to jęk: „Nie mam już siły!”, padam na jakieś siedzisko i rzeczywiście nie mam siły się ruszyć. Musi upłynąć czas, zanim, jak mucha w smole, zacznę zdejmować kostium i zakładać prywatne rzeczy. Teatr jest już pusty. I na widowni, i za kulisami. Kiedy się zbliża spektakl, jedyne, co chciałabym zrobić, to krzyknąć: „Dziękuję, już nie chcę!” i zwiać. Ale kiedy wszystko mija, bez względu na to, czy jestem usatysfakcjonowana, czy czuję niedosyt… nadal chcę. Obie one dały mi i podczas prób, i podczas spektakli – Charlotta nadal – szansę na piekielnie głęboką rozmowę z samą sobą. Głęboką i niełatwą. Weszły do zakamarków mojej duszy, których świadomie czy też nie, nie odwiedzałam. Dlatego są tak wymagające, tak bezlitosne – nie zadowolą się samym warsztatem aktorskim, domagają się „potu i krwi”.
Stworzyła Pani piękną, nietypową kreację w monodramie bez słów pt. „Koncert życzeń”. Proszę podzielić się odczuciami wynikającymi z przebywania na scenie bez innych aktorów. Czy trudniejsze jest to, że się przebywa na tej scenie zupełnie samej?
Moje myśli nie wędrowały w kierunku monodramu przez całe lata. Potem pojawiły się sugestie kolegów, żebym spróbowała, nawet konkretne propozycje reżyserów. Zamykałam się na ten temat, uważałam, że absolutnie się do tego nie nadaję, że nie udźwignę całego spektaklu na swoich barkach, że albo zanudzę widza na śmierć, albo sama umrę ze strachu. I wreszcie, kiedy zagrałam w „Lodzie” według Sorokina w reżyserii Konstantina Bogomołowa, gdzie moja rola sprowadzała się, mimo niemałej obsady, do jednego wielkiego monologu w samotności, zaświtała myśl: „A może jednak spróbować?”. Wysłałam pytanie w kosmos i natychmiast przyszła odpowiedź (śmiech). To niesamowite, ale dosłownie po jakichś dwóch tygodniach odebrałam telefon od dyrektora krakowskiego teatru Łaźnia Nowa, Bartosza Szydłowskiego. Zapytał, czy nie zagrałabym w monodramie w reżyserii Yany Ross, z premierą na festiwalu Boska Komedia. Przypomniałam sobie, że poznałam ją niedawno w TRze na bankiecie po premierze „Drugiej kobiety” w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Podeszła do mnie, powiedziała kilka miłych słów i dodała, że chciałaby się kiedyś ze mną spotkać w pracy. To było miłe, ale nie przywiązywałam do tego wagi. Takie zdania, zwłaszcza na popremierowych bankietach, nierzadko się słyszy, ale rzadko coś z tego wynika. W każdym razie poprosiłam dyrektora o tekst. I jakież było moje zdziwienie, kiedy po, bodajże, sześciu stronach didaskaliów, w których autor opisuje postać, jej mieszkanie, czynności, jakie wykonuje, zobaczyłam słowo KONIEC. Okazało się, że w sztuce, z ust bohaterki, nie pada ani jedno słowo. I nie dzieje się nic spektakularnego. Ot, codzienny domowy rytuał kobiety, która wraca z pracy, z zakupami, przebiera się w wygodne rzeczy, przygotowuje sobie kolację, zjada ją, słuchając radiowego koncertu życzeń, sprząta, przez krótką chwilę oddaje się swojemu hobby, przygotowuje do snu, połyka tabletki i… koniec.
Monodram w sposób poruszający opowiada o samotności, wyobcowaniu, izolacji.
Tekst został napisany w latach 70. poprzedniego wieku przez niemieckiego aktora i scenarzystę Franza Xavera Kroetza. Dostosowaliśmy go do obecnych czasów i w sytuacjach, kiedy graliśmy za granicą, do danego kraju. U nas, radiowy koncert życzeń, zgodził się nagrać pan Wojciech Mann, w Nowym Jorku, w Wiedniu czy w Słowenii, dokąd zostaliśmy zaproszeni na festiwale, nagrywały go ich znane radiowe głosy, w ich językach. Wszystkie elementy scenografii, rekwizyty, w tym pasta do zębów czy zakupy, które mają etykietki, zostały wymienione na używane w danym kraju. Ponieważ ja się nie odzywałam, a w radio prezenter mówił w ich języku, widzowie mieli prawo ulec złudzeniu, że rzecz nie dzieje się gdzieś za granicą, a u nich, za rogiem czy piętro wyżej… Sceną jest kwadratowy podest pięć na pięć metrów, o wysokości około 20. centymetrów, w który jest wpisane mieszkanie. Na widowni nie ma krzeseł. Widzowie krążą wokół sceny, śledząc bohaterkę z pozycji, która im najbardziej odpowiada. Obserwują jej zdawałoby się nużącą codzienność, z dystansu, bezpiecznie i nagle, zupełnie nieoczekiwanie, zdarza się coś, co sprawia, że stają się gromadą gapiów, którzy zawsze pojawiają się nie wiadomo skąd, kiedy wydarzy się jakiś wypadek. Tak, ten spektakl opowiada o samotności. Samotności w tłumie ludzi. To jak śmierć z pragnienia na środku oceanu.
Co takiego najpiękniejszego dla Pani jest w zawodzie aktora?
Człowiek. Spotkanie z człowiekiem. Na wielu poziomach, w wielu odsłonach. W relacji z reżyserem, z aktorem, z widzem czy widownią jako jednym organizmem i wreszcie z postacią, w którą się wcielam, a ta daje mi tę niezwykłą szansę na wyprawy w głąb siebie, na spotkanie z samą sobą. Powiedziałam lata temu i podtrzymuję to: zawód aktora jest dla mnie dzieleniem się człowiekiem z ludźmi.
Skradła Pani serca widzów kreacjami w dwóch romantycznych produkcjach: jako George Sand w filmie „Chopin. Pragnienie miłości” w reżyserii Jerzego Antczaka oraz „Nigdy w życiu” według powieści Katarzyny Grocholi. Odtworzyła Pani kobiety walczące o swoje szczęście i miłość. Bohaterki żyją w dwóch odległych epokach. Co je łączy? Czy jest w Pani coś z tych bohaterek?
I jedna, i druga żyje z pisania (śmiech). Obie uwikłane w nieszczęśliwe małżeństwo, stłamszone, mają śmiałość i determinację, żeby zawalczyć o swoje prawo do szczęścia. Mają odwagę, żeby w scenariuszu swojego życia obsadzić siebie w roli głównej. Wyłamują się z ram, w które wcisnęły je obyczaje, zasady. A przede wszystkim obie dają tę odwagę innym kobietom, są światłem w tunelu dla innych kobiet. Sand, postać historyczna, była jedną z tych, które wyważały zamknięte drzwi, przełamywały barykady w walce o prawa naszej płci. Judyta, postać fikcyjna, a jednak, o dziwo, ma realny wpływ na życie wielu kobiet. To niesamowite, ale od premiery „Nigdy w życiu” w 2004 roku do dziś, czyli od 20 lat, podchodzą do mnie kobiety na ulicy, w kinie, w sklepie, nawet ostatnio nowa pani w naszym bufecie teatralnym, żeby podziękować za to, że zmieniłam ich życie. Mówią to oczywiście nie mnie, tylko Judycie. Ja nie uważam siebie za osobę szczególnie odważną, waleczną, choć kiedy od czasu do czasu patrzę na swoje życie z lotu ptaka, na to wiejskie dziecko – które nadal w sobie noszę – zakompleksione, pełne lęków, przerażone wielkim światem, w którym się znalazło, na tę papierową łódeczkę, to widzę, że wykazało się nie lada odwagą, płynąc jednak naprzód, co rusz podejmując ryzyko, mierząc się z kolejnymi wyzwaniami, które przerastały wiarę we własne siły, we własne możliwości, i mimo wszystko nie zawracając do bezpiecznego portu. To ciekawe, ten zawód, który permanentnie wyzwala we mnie strach, paradoksalnie uświadomił mi moją siłę, moją moc.