Filharmonia Narodowa: siła żywiołów i nieświadomości
Jeśli Leszek Lorent gra w Filharmonii Narodowej, i to w utworze Marcina Błażewicza, to nie sposób takie wydarzenie ominąć. Oto wybitny perkusista interpretuje utwór wyjątkowego twórcy, który niespodziewanie opuścił nas w ubiegłym roku.
Leszek Lorent zresztą już niejednokrotnie wykonywał kompozycje Błażewicza, muzycy się dobrze znali. Druga książka Lorenta została w całości poświęcona twórczości kompozytora: „Ineffabilis. Perkusyjne dzieła Marcina Błażewicza” (2015) wraz z płytą „Kundalini. Lorent plays Błażewicz” uczciła 30-lecie pracy artystycznej Błażewicza. Książka zawiera analizę dzieł: „Arista – death omen”, „Ineffabilis”, „Kundalini”, „Kali-Yuga” i „Et tua res agitur”. Muzykę Błażewicza znajdziemy także na innej płycie Lorenta: „Tonisteon” (obok utworów Xenakisa, Przybylskiego i Zalewskiego).
Zawsze podkreślam, że Lorent to artysta charyzmatyczny, wirtuoz w swojej profesji (nazywany też czasem „szamanem perkusji”); perfekcyjny technicznie, precyzyjny, magnetyczny i ekspresyjny zarazem. Utwory Marcina Błażewicza wydają się przeznaczone właśnie dla takich wykonawców – muzyków, którzy potrafią wydobyć z nich ukryte pokłady energii i wyeksploatować ją do maksimum. Bo w kompozycjach Błażewicza jest moc, energia właśnie, zarówno pod względem dynamicznego i nieco szalonego rozwoju dramaturgii, jak i duchowego wymiaru, który zyskują dzięki wyraźnym inspiracjom filozofią Wschodu (notabene, Błażewicz kiedyś studiował filozofię). Poza wspomnianą lekturą „Ineffabilis…” szerzej to zagadnienie Lorent opisuje jeszcze w innej swojej książce – wcześniejszej: „Szkice perkusyjne. Zagadnienie filozoficzno-wykonawcze multiperkusyjnych traktatów dźwiękowych wybranych utworów” (2014).
Wykonana na koncercie „Kali-Yuga” na multiperkusję, baryton i orkiestrę powstała w latach 2013–2014 w ramach programu „Zamówienia kompozytorskie” realizowanego przez Instytut Muzyki i Tańca (obecnie Narodowy Instytut Muzyki i Tańca) z ramienia Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (od 2021 r. Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu). Prawykonana została wówczas z udziałem Polskiej Orkiestry Sinfonia Iuventus pod dyrekcją Krzysztofa Słowińskiego. Kompozycja w partyturze nosi podtytuł „Sceny z podświadomości (po lekturze „Red Book” C.G. Junga)”. „Czerwona księga” została wydana po raz pierwszy wiele lat po powstaniu (1914–1930), bo dopiero w 2009 r., to w niej Jung rozwinął swoje najważniejsze teorie archetypów, nieświadomości zbiorowej i procesu indywidualizacji, mając na celu przekształcenie psychoterapii w środek wyższego rozwoju osobowości pacjentów. W dziele tym Carl Gustav Jung bada samego siebie, konfrontuje się ze swoją nieświadomością. Bardzo ciekawy wydaje się pomysł swobodnego przeniesienia tego zaskakującego procesu na materię muzyczną.
Na koncercie 29 stycznia obok Leszka Lorenta na scenie pojawił się Maciej Nerkowski, który wykonał partię przewidzianą na głos barytonowy, zaś orkiestrą Filharmonii Narodowej zadyrygował utytułowany i dobrze znany, zwłaszcza pasjonatom muzyki współczesnej, Wojciech Michniewski. Pierwotnie Błażewicz „Kali-Yugę” zadedykował właśnie Lorentowi i Nerkowskiemu, dlatego w aktualnym kontekście wykonanie jej na sobotnim koncercie w filharmonii wydaje się pięknym gestem, swoistym hołdem, upamiętnieniem przyjaciela – kompozytor za miesiąc, 28 lutego, skończyłby 69 lat…
W utworze „Kali-Yuga” możemy znaleźć dalekie echa doświadczeń teatralnych Błażewicza, także z uwagi na rolę głosu w kompozycji. Z kolei obserwacja Leszka Lorenta na scenie sama w sobie stanowi fantastyczny spektakl, ponadto na sobotnim koncercie Lorent świetnie się uzupełniał z Nerkowskim w ostatniej części utworu. Momentami mogło zastanawiać, czy głos nie brzmi nieco za głośno w proporcji do całości (utwór już i tak ma ogromną amplitudę brzmienia!), ale w kulminacji, przy grze tutti wszystko to się wyrównało. Wysłuchanie „Kali-Yugi” na filharmonicznej estradzie było niewątpliwie istotnym wydarzeniem tego sezonu artystycznego w stolicy. Tutaj rytmy, pojedyncze uderzenia i dudnienia stanowią składowe płynnego dialogu solisty i pozostałych perkusistów – obcowanie w dużej sali z tą kompozycją, na żywo, pozwala docenić jej kolorystykę, rytmikę, brzmienie i wszystkie pozostałe walory.
Cieszy też włączenie do programu uwielbianego przez szeroką publiczność „Krzesanego” (1974) Wojciecha Kilara, który otworzył cały koncert. Czuć było przyjemność, z jaką orkiestra Filharmonii Narodowej go wykonała – zachowując charakterystyczne dla tej kompozycji poczucie (górskiej) przestrzeni, ze swadą oddając niebanalne inspiracje kompozytora muzyką ludową.
Jednak wydaje się, że to w drugiej części koncertu, w I symfonii D-dur „Tytan” Gustawa Mahlera, Wojciech Michniewski osiągnął prawdziwe wyżyny dyrygenckiego fachu. Utwór ten Mahler pisał głównie w latach 1884–1888, ale istotnych zmian w partyturze dokonywał jeszcze w roku 1898. Część pierwsza jest idylliczna, opowiada o wiosennym odrodzeniu, kolejne kontrastują zabawę z marszem żałobnym opartym na popularnym kanonie „Panie Janie”, zaś wzniosły finał jest najsilniej inspirowany tytułowym poematem „Tytan” Jeana Paula. W symfonii muzycy zdali się ze sobą najlepiej zgrani, Michniewski potrafił wydobyć kontrasty i niuanse oraz napięcia wyrastające z niemal hipnotycznych chwil ciszy.
Na koniec muszę przyznać, że podczas całego koncertu odczuwałam jakiś rodzaj niepokoju – bo i szczególna aura towarzyszyła całemu repertuarowi, stanowiącemu dowód, jak niespokojne myśli mogły trapić kompozytorów wszystkich trzech kompozycji; sam Błażewicz powiedział mi kiedyś w wywiadzie: „Czasem trzeba upaść na dno, żeby się od niego odbić i dopiero wtedy widzi się całość. Upadki są naszą siłą, nie tylko u twórców. Upadki wzmacniają człowieka”. Jak podkreślają przyjaciele twórcy – Błażewicz, jakkolwiek otwarty i życzliwy, w pewnych kwestiach był bezkompromisowy.
Niemniej pozostaną w moim sercu poruszające obrazy. „Krzesany”, od którego rozpoczęła się w dzieciństwie moja fascynacja muzyką (idąca w parze z pasją do gór) i który dla wielu muzyków oraz słuchaczy także z mojego pokolenia wciąż pozostaje swoistym obiektem „kultu” i wywołuje moc wzruszeń. „Kali-Yuga”, która przybliża nas do tajemnicy twórczości wyjątkowego kompozytora i pedagoga Marcina Błażewicza. Oraz symfonia Mahlera, której zaprezentowanie w sali Filharmonii Narodowej jest niczym zaoferowanie odbiorcom najbardziej wystawnej dla uszu uczty. Utkwiła mi też w głowie myśl, że Wojciech Michniewski to „czarodziej planów”– potrafi muzykę różnych epok jakby „uprzestrzennić”, dzięki temu z szeroko otwartymi oczami patrzymy na muzyków, a czujemy się jakbyśmy byli w teatrze lub w kinie.
Maja Baczyńska