Bezdźwięczny błękit [O osobistym doświadczeniu ciszy]
Cisza potrafi koić i zabijać. Jedni się jej boją, inni jej pożądają, bo ma na nich zbawienny wpływ. Dla mnie ma ona kolor błękitny i, jak błękit, jest symbolem głębi. Odnajduję w niej siebie. Dzięki niej mam kontakt ze wszystkimi moimi mikrouczuciami. Ona pozwala mi się skoncentrować i tworzyć.
Podobno cisza dla człowieka jest trudniejsza do zniesienia od hałasu i może nawet zabić. Jednak lubię ciszę, koi mnie, sprawia mi ogromną przyjemność – jak sen lub jedzenie słodyczy. Nie powiem, że czuję się w niej niczym ryba w wodzie, bo też mam swoje ograniczenia, które wtedy zostają ujawnione – drapią i gryzą w postaci myśli. Cisza jednak daje mi spokój i ulgę większą niż muzyka, a na pewno to nią się na co dzień otaczam, karmię. A że jest niemożliwa w przyrodzie, lubię nie ją, tylko odgłosy mojego domu – tykanie zegarka, szum lodówki czy komputera. Dopiero gdy jestem ukojona nimi, mogę docenić dźwięki instrumentów i piękno ludzkiego głosu. Dlatego koncerty to dla mnie małe święto, wbicie się do równoległego świata, w którym nie potrafiłabym mieszkać, ale który umiem docenić. Wychodzę wtedy ze swojej strefy komfortu i daję sobie prezenty w postaci harmonii piosenek, pieśni, tonów czy rytmu. Może przez to potrafię usłyszeć więcej niż ludzie, którzy nie są zdolni siedzieć w ciszy, bo czują się przerażeni, zaatakowani, pozbawieni zagłuszaczy? A przynajmniej takie żywię przekonanie. Choć nie mam słuchu absolutnego, jestem wyborną słuchaczką.
Pytanie jest takie, czy cisza istnieje. Czy gdy kończy się muzyka instrumentalna i skala ludzkiego głosu, nie zaczyna się muzyka konkretna. Przecież nawet kosmos śpiewa. Są odgłosy domu, miasta, hałas, biały szum. Tych szumów w ogóle może być wiele. Może być szum różowy, czerwony, brązowy. Szum może wydawać suszarka, sąsiad piętro wyżej, winda za drzwiami i może nam szumieć w uszach. Był artysta, który wsłuchiwał się w szum własnego układu krwionośnego.
Uważam, i mam na to empiryczne dowody, że w naturze cisza nie jest możliwa. Ale długo dojrzewałam do tego. Zanim jednak przeszłam w strefę ciszy, słuchałam muzyki. Dziś myślę o tym doświadczeniu jak o zagłuszaniu swojego cichuteńkiego głosu wewnętrznego, byciu niedobrą słuchaczką dla siebie samej. Od rana do nocy w moim pokoju grał więc magnetofon. Słuchałam Hey, Kultu, Kazika, a Katarzyna Nosowska darła się wniebogłosy. Zasypiałam przy „Jeźdźcach” Kultu i potem budziłam się późno w nocy, wyłączałam sprzęt grający i dalej szłam spać. Nagrywałam też piosenki z radia i odtwarzałam je w kółko. Tak uciekałam od ciszy, siebie, konfrontacji z własnym wnętrzem – mojego błogosławieństwa. U nas jednak to rodzinne. Moja mama ledwo co się obudzi, odpala radio, nie potrafi siedzieć w ciszy. Mówi o swoim nawyku: „Bo coś mi tam musi za uchem szumieć”. Ale może coś jej się jeszcze zmieni. Mnie się przecież zmieniło.
Przestałam słuchać muzyki po rozwodzie rodziców, gdy wyjechałam do innego miasta na studia. Opowiadałam wszystkim zainteresowanym, że to dlatego, że nasłuchuję nadchodzącego zagrożenia, bo u mnie w domu nie było spokojnie.
Ale nie słuchałam też muzyki, gdy jeździłam do babci na wakacje, tam było tylko radio z największymi przebojami, które wydawały mi się kiczowate, tanie. Poza tym ludzie gadali o polityce i codzienności, a mnie interesowały inne sprawy. Niekoniecznie tak przyziemne. Może nawet to w Bielsku-Białej polubiłam ciszę, a raczej odgłosy domu? Babcia miała stary zegar, który wisiał nad łóżkiem, w którym spałam. Urządzenie głośno chodziło, wyraźnie wybijało minuty i godziny. Czasem gdy spałam w tym łóżku z kuzynką, ona zatrzymywała wahadło i zegar stawał. Babci siostra była zła, że musi go znów nastawiać. I tak w kółko. Ja lubiłam, gdy zegar chodził, czułam się wtedy bezpieczna, może jak w chwilach, gdy w domu rodzinnym zasypiałam przy magnetofonie? To mi się kojarzyło z momentami, kiedy w dzieciństwie mama czytała mi przed snem bajki. Jej głos mnie koił, a gdy dorosłam, zamienił się w ciszę.
Jak wspomniałam, dziś też nie słucham na co dzień muzyki, a przynajmniej robię to od święta, gdy wybieram się na koncert. Myślę, że jestem odważniejsza, stać mnie na konfrontowanie się ze sobą, z moim już nie takim cichuteńkim głosem wewnętrznym. Fantazjuję, że jeśli cisza istnieje, to jest w nas, w tych krótkich pauzach pomiędzy treściami, które z nas wypływają, próbują zagadać, może ogłuszyć. Przecież nie można gadać cały czas. A może można? Nasz umysł jest gadatliwy. Krytykuje, ocenia, analizuje wszystko. Może dlatego tak bardzo lubię spać? Mój umysł wtedy zwalnia i mam swoją ukochaną ciszę.
Myślę jednak, że jestem w mniejszości, że ludzie nie potrafią się zatrzymać, by docenić walory ciszy. Że gdyby to potrafili, nasz świat byłby lepszy. W świecie, w którym żyłoby więcej ukojonych ciszą ludzi, umielibyśmy być lepszymi istotami, rodzicami, pracownikami, dziećmi, małżonkami, słuchaczami. Porozumienie stałoby się faktem. Bo dla mnie bycie w ciszy jest jednoznaczne z kontaktem ze sobą, swoimi potrzebami i wartościami. Tak, to punkt wyjścia do udanego życia i wystarczająco dobrego świata.