Egzorcyzmowanie koszmarów. Zdzisława Beksińskiego autoterapia przerażenia

28.03.2023
Zbigniew Beksiński

Strach to uczucie towarzyszące człowiekowi, odkąd został człowiekiem, a nawet jeszcze wcześniej. Odczuwali go przecież najbardziej odlegli przodkowie homo sapiens sapiens (łac. człowiek rozumny właściwy), czuły go wszystkie istoty o układzie nerwowym na tyle skomplikowanym, by był w stanie ostrzec je przed nadchodzącym niebezpieczeństwem.

Strach jest potrzebny, pożyteczny i konieczny, aby w porę dostrzec zagrożenie i zdołać je zażegnać. Mobilizuje do walki lub ucieczki. Sprawia, że rozszerzają się źrenice, serce zaczyna bić szybciej, napinają się mięśnie. Nieco inaczej jest z lękiem. Stanowi on stan napięcia nerwowego wywołany przez wyobrażenia i związane z nim emocje. Mimo iż często mówi się np. o lęku separacyjnym u zwierząt, tak rozumiany lęk jest domeną człowieka.

 

Fakt, iż jesteśmy istotami ludzkimi, sprawia, że nasze lęki są podobne. Obawiamy się cierpienia, samotności, śmierci, utraty bliskich. To, że każdy z nas jest niepowtarzalną jednostką, powoduje, że lęki są niejako „skrojone” na miarę wcześniejszych doświadczeń, typu wrażliwości, oczekiwań i pragnień. Nie ma chyba nic bardziej osobistego niż indywidualny kod lęku, który niczym linie papilarne odciska swój ślad na wszystkich decyzjach i znaczy kolejne odcinki życiowych ścieżek.

 

Silny, nieprzezwyciężony lęk może hamować rozwój – zarówno emocjonalny, jak i osobisty, społeczny oraz zawodowy. Przewidywane katastrofalne konsekwencje danych działań częstokroć powstrzymują przed zrobieniem czegokolwiek, wpływając paraliżująco i odbierając poczucie sprawczości. Z tego powodu nie mniej istotny od rodzaju, ilości oraz ciężaru (natężenia) lęku jest sposób, w jaki ktoś sobie z nim radzi. Metody rozprawienia się z lękiem bywają rozmaite. Jedni spychają go w głębiny podświadomości, udając, że nie istnieje, co zwykle skutkuje do czasu, gdy wraca stamtąd ze zdwojoną siłą pod postacią jednej z chorób psychosomatycznych. Inni próbują lęk racjonalizować, zaprzeczać jego istnieniu lub też godzą się z nim, akceptując go jako cenę płaconą za każdą zmianę. Niekiedy zdarza się, że ktoś potrafi pochwycić lęk, wydobywając go z głębin umysłu na światło dzienne i pokazać światu, niejako mówiąc: „To jest mój lęk”. Wtedy inni ludzie, mogą – po trosze z zażenowaniem wiążącym się z postrzeganiem lęku jako słabości, po trosze z niezaprzeczalną ulgą – powiedzieć: „I mój”, „I mój”, „I mój również”. Sądzę, że z właśnie takim zjawiskiem mamy do czynienia w malarstwie Zdzisława Beksińskiego. Twórca ten, jak chyba żaden inny, potrafił przekuć na sztukę upiory gnieżdżące się w jego wyobraźni.

Zdzisław Beksiński

Charakterystyczne elementy obrazów Beksińskiego oraz jego sposób malowania są rozpoznawalne nawet dla laika. Należą do nich postapokaliptyczne pejzaże pełne tajemniczych, opustoszałych budowli, przerażające katedry przypominające skrzyżowanie Sagrada Familia z literacką Katedrą autorstwa Jacka Dukaja, morze czaszek, kościotrupów i krzyży namalowane tak, by niewidoczne były pociągnięcia pędzla – ciemnymi, zgaszonymi, jakby przybrudzonymi barwami, przywodzącymi na myśl rozkład, uwiąd oraz martwotę (choć zdarzają się również fosforyzujące, wręcz jadowite w swej intensywności odcienie). W tę dziwną, nieprzyjazną przestrzeń wrzucone zostało ciało ludzkie, okaleczone, zniewolone, często związane, wydane na pastwę śmierci niemal równie groźnej jak ona miłości. To wszystko tworzy alfabet niepokojącej, wizjonerskiej twórczości, w której ocierająca się o skrajny perfekcjonizm troska, by oddać najdrobniejszy szczegół świata przedstawionego na obrazie, graniczy z onirycznością i odrealnieniem.

 

Już wczesne fotograficzne prace artysty emanują atmosferą niepokoju. Pochodzący z 1957 roku Gorset sadysty ukazuje odwróconą, nagą postać kobiecą, ciasno skrępowaną cienkim sznurkiem, którego skomplikowany wzór przypomina oplatającą modelkę pajęczynę, zaś na stworzonym w tym samym roku Akcie widzimy zwróconą do widza plecami, skuloną sylwetkę, sprawiającą wrażenie pozbawionej głowy oraz kończyn. Lęk, przerażenie i uczucie grozy to emocje w jeszcze wyższym stopniu ewokowane przez malarskie dzieła twórcy. Beksiński twierdził, że „maluje tak, jakby fotografował swoje sny”, co każe zastanawiać się, czy podobne koszmary mogły w istocie trapić artystę. Z pewnością wiele jest w tej przesiąkniętej mrokiem twórczości treści, które mogłyby przyprawić o bezsenność nawet bardzo zrównoważoną i odporną psychicznie osobę. Zdeformowane i powykręcane, często wręcz odarte ze skóry postacie w symboliczny, choć zarazem bardzo dosłowny sposób przypominają o naszym ludzkim przemijaniu, śmierci i cierpieniu oraz o tym, co sami przed sobą skrzętnie ukrywamy, uznając za brzydkie, odstręczające i godne pogardy. Istoty (bo nie ośmielę się nazwać ich ludźmi), które widzimy na obrazach Beksińskiego, wydają się zakładnikami swoich ciał – a zatem i poddanymi dwóch potęg, jakim owe ciała służą: śmierci i miłości. Eros i Tanatos to w dziełach Beksińskiego dwaj groźni bracia, którzy wydają się niekiedy wręcz zamieniać miejscami, czy to w przedstawianiu miłośnie splecionych szkieletów, czy w śmiertelnym skurczu ekstazy zdającym się wyginać sylwetki jakby przeniesione z panoptikum grozy.

S4, Zdzislaw Beksinski 2004

Można by sądzić, iż Beksińskiemu udało się stworzyć istny atlas lęków, w którym nie ma miejsca na nadzieję i bezowocne są poszukiwania lekarstwa na nieuchronnie nadciągającą rozpacz. Nie jest to do końca prawdą. W tej na pozór całkowicie pozbawionej optymizmu przestrzeni zdarzają się nieliczne przebłyski, pochodzące jakby z innego świata, w którym nie każdy sen okazuje się nocną marą. Jednym z nich jest pozbawiony tytułu obraz (Beksiński nie tytułował swoich prac malarskich, uznając, że widz powinien sam zdecydować, co one przedstawiają), na którym znajdują się dwie wtulone w siebie postaci. Obie sprawiają wrażenie martwych (choć w przypadku Beksińskiego życie i śmierć wykraczają daleko poza ramy medycznego prawdopodobieństwa), odsłonięte kości kręgosłupa pozwalają przypuszczać, że ich śmierć nastąpiła wiele lat temu, zaś proporcjonalna budowa szkieletów sugeruje dawne piękno. Od jak dawna tak siedzą spleceni ze sobą w pełnej czułości pozie? Od dziesięciu lat, stulecia, tysiąclecia, a może od początku czasów? Kochankowie, bo tak brzmiałby chyba tytuł obrazu, gdyby Beksiński zechciał go nadać, to jedno z nielicznych dzieł malarza, na którym erotyka nie przyjmuje drapieżnego, wręcz sadomasochistycznego charakteru, lecz tchnie spokojnym smutkiem i melancholią. Wrażenie łagodnego smutku potęguje kolorystyka utrzymana w gamie ciemnej ochry i szarości, co może przywodzić na myśl stare fotografie w sepii. Surowa kompozycja płótna wydaje się odarta z wszystkiego, co zbędne, przez co uwaga widza koncentruje się na tym, co najistotniejsze – nieustannym napięciu pomiędzy miłością a śmiercią, kreacją oraz destrukcją.

 

Mistrzowi z Sanoka udała się niezwykła sztuka − poprzez wyeksponowanie ciała ukazał to, co poza ciało wykracza, za pomocą tego, co śmiertelne, przywołał to, co wieczne. Odzierając swych kochanków z wszelkich cech indywidualnych, odbierając im rysy twarzy, narodowość oraz status społeczny, skonfrontował ich z, jak przypuszczam, najstraszniejszym z nawiedzających go koszmarów – wizją śmierci oznaczającą ostateczną, nieodwołalną utratę samego siebie. Ta potężna, nieledwie namacalna potęga śmierci emanuje z kochanków nader wyraziście. Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, iż walka pomiędzy Erosem a Tanatosem nie została jeszcze rozstrzygnięta, bo „jak śmierć mocna jest miłość”.

Zdzisław Beksiński

To, iż ów przerażający spektakl śmiertelno-miłosny rozgrywa się na naszych oczach, umożliwia wydobycie na światło dzienne demonów czyhających w strasznych snach, na krawędzi świadomości i paradoksalnie sprawia, iż tracą swoją niszczycielską moc, podobnie jak podczas egzorcyzmów nazwanie demona jego imieniem pozwala egzorcyzmującemu na jego przepędzenie. Czy Beksińskiemu udało się przepłoszyć własne demony? Gdyby wziąć pod uwagę jego prawdziwe życie, pewnie trzeba by odpowiedzieć, że niekoniecznie. Życie sanockiego malarza obfitowało w dramaty; jego ukochana żona, Zofia, zmarła na tętniaka aorty, samobójstwo popełnił jedyny syn, Tomasz, zaś sam Zdzisław Beksiński został bestialsko zamordowany we własnym mieszkaniu. Mimo to wydaje się, że ta, tak w gruncie rzeczy pesymistyczna, niestroniąca od groteskowo przejaskrawionej brzydoty i wszechobecnej makabry, twórczość posiada niezwykle istotną cechę – zmusza odbiorcę do przyjrzenia się swoim lękom, stawiając go z nimi „oko w oko”. Pomaga to w poznaniu „imion demonów”, nazwaniu ich i wypędzeniu. Być może pozwala także żywić nadzieję, że koszmary nie są jedynymi możliwymi snami, nawet jeśli miejsce przeznaczone na nadzieję jest u Beksińskiego równie małe, jak odległość pomiędzy trwającymi w uścisku kochankami.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.