Różowy nowym kolorem wiosny! [wystawa Barwy Holi w Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie]
Mithila – ten leżący u podnóża Himalajów region podzielony pomiędzy Indie i Nepal był swojego czasu centrum wedyjskiej nauki, filozofii i debat religijnych. Uznawany za kolebkę wielu istotnych szkół myśli – chociażby nyāya i mimamsa oraz tradycji tantrycznych – wzmiankowany w Wedach i słynnym eposie Ramajana po dziś dzień zachował silną odrębność kulturową z własnymi zwyczajami, świętami, muzyką i malarstwem.
Według tradycji hinduistycznej założycielem Mithili był król Mithi, od którego imienia pochodzi jej nazwa. To właśnie tam bóg Rama zdobył rękę ukochanej Sity, dając początek jednej z najpiękniejszych historii miłosnych w całej indyjskiej (i nie tylko!) kulturze. Jednak mniej znanym, a jednym z najistotniejszych znaków rozpoznawczych Mithili jest jej malarstwo. Jest specjalnością kobiet i wywodzi się już z czasów starożytnych – jeśli mamy wierzyć legendom, jego korzenie sięgają około 3000 lat wstecz, kiedy to król Janaka, ojciec Sity, nakazał udekorować mury miasta Mithila z okazji jej ślubu z Ramą. Przez następne stulecia dekorowano w ten sposób zewnętrzne ściany domostw, tworząc coś na kształt murali. Malarstwo musiało jednak bardzo długo czekać na uznanie, zyskując szerszy poklask dopiero w latach 60. minionego stulecia. Wówczas mithilskie kobiety zaczęły przenosić obrazy ze ścian i podłóg domów na papier i płótno, dzięki czemu sztuka ta przestała być hermetyczna i mogła w końcu wykroczyć poza swój region. Można powiedzieć, że o malarstwie mithilskim w obecnym rozumieniu możemy mówić właśnie po zmianie nośnika, na którym powstawało.
Wszystko to może na pierwszy rzut oka wydawać się nam nieco odległe, egzotyczne, niekiedy nawet abstrakcyjne ze względu na słaby stopień spopularyzowania w naszym zachodnim świecie. Teraz możemy je poznać dzięki wystawie Barwy Holi, która trwa jeszcze do końca maja w Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie.

Zatrzymajmy się jednak przy święcie Holi i zastanówmy się, czym ono w istocie jest. To bez wątpienia jedno z najbarwniejszych i najbardziej radosnych świąt całego hinduskiego świata. Święto wiosny i radości oznaczające zwycięstwo dobra nad złem. Obchodzone w Indiach i Nepalu symbolizuje nadejście upragnionej wiosny, radość życia, miłości i – wyjątkowo – pozakastowej wspólnoty. Zacierają się wówczas wszelkie różnice i podziały społeczne, ludzie spotykają się, by wspólnie świętować i przebaczać sobie nawzajem. Obchody rozpoczynają się wieczorem przy ognisku zwanym po prostu Holika, upamiętniającym mitologiczne zwycięstwo boga Wisznu nad demoniczną istotą, tzw. asurą, Holiką. Następnego dnia rozpoczyna się właściwe święto Holi – festiwal barw – istna eksplozja radości. Ulice zamieniają się w feerię kolorów, gdy uczestnicy pochodów obrzucają się proszkami w intensywnych odcieniach i polewają wodą z rozpuszczonymi barwnikami. To świetny czas na przebaczenie dawnych urazów, porządne pożegnanie smutku.
Właśnie między innymi do tego odnosi się warszawska wystawa prezentująca wczesny okres malarstwa mithilskiego obejmujący lata 70. i 80. XX wieku. Choć obiektywnie nie zajmuje ona dużo muzealnej przestrzeni, zawiera multum treści i barw. Jest podzielona na dwie wyraźne części. Pierwsza z nich to głównie rys historyczny, informacje o stylach i technikach malarstwa mithilskiego, a także wyjaśnienie najważniejszych pojęć z obszaru hinduizmu. Ma to głęboki walor edukacyjny, narracja jest przejrzysta, a opisy zamieszczone na różowych ścianach – mimo że nielakoniczne – nie nużą. Dodatkowym atutem są elementy sensoryczne, możliwość powąchania poszczególnych składników, z których robiono wspomniane proszki. Choć te współczesne coraz częściej zawierają barwniki syntetyczne, w wielu przypadkach wciąż używa się naturalnych komponentów. Są to głównie kwiaty, zioła, węgiel czy różne minerały. Przy oglądaniu wystawy upaja słodki zapach bugenwilli. Kolejnym ciekawym elementem, który z kolei bardzo spodobałby się dzieciom (choć patrząc na mnie i nieco starszego ode mnie współtowarzysza, nie byłabym pewna czy wyłącznie im), jest możliwość samodzielnego narysowania poszczególnych kształtów na podstawie przejrzystych instrukcji. Na szczęście robi się to na elektronicznym nośniku, gdzie opcja usuwania jest bardzo łatwo dostępna.

Druga część wystawy, na której zaprezentowano kilkadziesiąt różnych prac, jest już ukierunkowana na czysto estetyczny odbiór. Pojawiają się m.in. motyw bogini Nag Kanya (pół kobieta, pół wąż), sceny z Ramajany czy przedstawienia bogini Kali stojącej na piersiach boga Śiwy. Co ciekawe, chociaż malarstwo to jest domeną kobiet, zawsze obecni są w nim mężczyźni. Kolory są imponujące, nasycone, co widać, zwłaszcza gdy stanie się w pewnej odległości od obrazów. Z oddali bije intensywny fuksjowy róż, bardzo przyjemny dla oka. Po podejściu bliżej, przyglądając się indywidualnie każdemu jednemu obrazowi, widać, że kolor ten jest przeplatany głównie pomarańczowym, żółtym i gdzieniegdzie granatowym. Można doznać owładnięcia ujmującym uczuciem ciepła. Obrazy te mają swój specyficzny, niepowtarzalny urok. Nie chcę iść zbyt daleko, ale pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to określenie ich mianem uroczego prymitywizmu, jednakże z zachowaniem wszystkich pozytywnych cech tego stwierdzenia. Piękna jest geneza tej sztuki, piękny jest również fakt, że kobiety pieczołowicie kultywowały jej tradycje przez tak wiele stuleci.
Na wystawie można zobaczyć również kilka prac autorstwa profesjonalnych artystów. Owszem, są one ładne, ale chyba bardziej przemawia do mnie tradycyjna, naiwna wersja. Nie wiem, czy może być coś bardziej zachwycającego niż sztuka charakterystyczna dla danego miejsca, obszaru, regionu. Jakaś odrębność, znak rozpoznawczy. Coś endemicznego, z nieuchronną niestety groźbą komercjalizacji. Coś swojego – jakby powiedział to region, gdyby udzielić mu głosu. Bez względu na to, co wydarzy się na świecie, tej pięknej odrębności, historycznego uwarunkowania i wspomnień nic i nikt nie jest w stanie nikomu odebrać. Taka właśnie naszła mnie refleksja po wyjściu z wystawy, do której obejrzenia szczerze zachęcam. Można na moment wejść do zupełnie innego świata.