Wizja „starej nowej” Europy ["Francuzi" Warlikowskiego w Nowym Teatrze]
Krzysztof Warlikowski to wizjoner. Jego „Francuzów” ogląda się niczym przeniesiony na teatralną scenę film.Tyle tu planów w dźwięku i w obrazie, duża w tym zasługa scenografii autorstwa Małgorzaty Szczęśniak, muzyki Jana Duszyńskiego (i w ogóle całego opracowania muzycznego, w którym obok transowej elektroniki znalazły się utwory Chopina, Straussa czy Czajkowskiego). Gra aktorska zaś to już istny popis – wielkie kreacje wybitnych postaci polskiej sceny i ekranu.
Wśród nich należałoby wymienić przede wszystkim Maję Ostaszewską w roli przewrotnej i szalenie zmysłowej Odette de Crécy, Magdaleny Popławskiej w roli zarówno Marii de Guermantes, jak i Racheli i Fedry, czy Magdaleny Cieleckiej w roli Oriany de Guermantes. Zresztą Maja Ostaszewska w 2015 roku otrzymała nawet za tę rolę nominację do Wdech (spektakl miał premierę 3 października 2015 roku). Z kolei Mariusz Bonaszewski za rolę Charlesa Swanna otrzymał nagrodę 8. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Boska Komedia w Krakowie.
Notabene spektakl dostał też sporo innych nagród, w tym – także w Krakowie – dla najlepszego reżysera, który „w swoim hermetycznym i wielopłaszczyznowym przedstawieniu burżuazyjnego społeczeństwa jako reżyser redefiniuje i poszerza horyzont Marcela Prousta, mistrzowsko operując wizją oraz narzędziami, które ma do dyspozycji jako reżyser” oraz za najlepszą scenografię, która „wciąga widzów w wielość przedstawionych światów, by doświadczali ciągłości rozwoju dramatu poprzez stworzenie silnie osadzonego w przestrzeni poczucia czasu”. I rzeczywiście, wizualna koncepcja „Francuzów” jest fascynująca, spektakl rozpoczyna się sceną, w której widzimy bohaterów podczas seansu spirytystycznego przy stole; mimo że są przez większość czasu odwróceni do nas tyłem, doskonale ich słyszymy, intryguje nas ich zajęcie i rozmowy. Muszę też przyznać, że to jedno z niewielu przedstawień, w których nie raziło mnie użycie mikroportów. Mimo ich rosnącej popularności i szerokiej palety możliwości i rozwiązań technicznych, które oferują, jak dla mnie zazwyczaj skutecznie zabijają magię teatru i warsztat aktorski. Ale nie tym razem. Aczkolwiek we „Francuzach” dyskusyjna pozostaje kwestia nagłośnienia (przestrzeń Nowego Teatru jest jednak na tyle duża, że sposób rozmieszczenia głośników może niezamierzenie wpływać na dezorientację widzów w dialogach i akcji scenicznej).
Niemniej całość ogląda się tak, jakbyśmy właśnie weszli na plan filmowy i aż kusi, aby do aktorów podejść. Świetnie zostały zakomponowane animacje Kamila Polaka, na uwagę zasługuje również praca kamery dopowiadająca na zbliżeniach zróżnicowane emocje na twarzy Magdaleny Cieleckiej, swoją drogą doskonale dopasowanej do roli.
„Francuzi” to niezwykle interesująca interpretacja – bardziej niż adaptacja – prozy Marcela Prousta; właściwie „W poszukiwaniu straconego czasu” w tłumaczeniu Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Macieja Żurowskiego i Juliana Rogozińskiego stanowi tu ledwie punkt wyjścia. W spektaklu wykorzystano też fragmenty utworów literackich, takich jak: „Ultimatum” Fernanda Pessoi w tłumaczeniu Mateusza Rulskiego-Bożka, „Fedra” Jeana Baptiste’a Racine’a w tłumaczeniu Tadeusza Boya-Żeleńskiego czy „Fuga śmierci” Paula Celana. Oto opowieść o schyłku elit i całego znanego nam świata, zaskakująco aktualna, choć i obecnie uzupełniona o konteksty współczesne – przede wszystkim na otwarcie trzeciego aktu mamy bardzo mocny i oskarżycielski monolog Macieja Stuhra odnoszący się do bierności i interesowności krajów europejskich i Stanów Zjednoczonych podczas trwającej na ukraińskiej ziemi wojny. Jednak zainicjowana przez Warlikowskiego debata o Europie rozgrywa się wielopłaszczyznowo i często z dużym dystansem oraz poczuciem humoru. Przywołane zostają odwieczne lęki i znaki zapytania w kwestii społecznych fobii, głównie antysemityzmu. Poprzez porównania ze światem przyrody możemy też się zastanowić nad własną cielesnością i tożsamością. I pojawia się wielkie pytanie – czy gdyby niektórzy przestali taić homoseksualizm, to małżeństwa nie byłyby szczęśliwsze, a więzi bardziej autentyczne? A może w ogóle by ich nie było…? Kontrowersyjna teza, lecz w zmieniającym się świecie stare problemy można ujrzeć w nowym świetle.
Ostatecznie jednak wszystkie te rozważania przyćmiewa sztuka sama w sobie. Chwila zadumy podczas zjawiskowego wykonania utworu Pawła Mykietyna (na wiolonczeli Michał Pepol) przywraca wiarę w moc chwili. Jest to moment zarazem zmysłowo przyjemny, jak i pełniący funkcję iluminacji; jakby muzyka stanowiła najbardziej wiarygodny głos, próbujący przemówić do sumień znudzonych elit. To właśnie dźwięk jest ponad chaosem, dźwięk, który może być odgłosem wystrzałów, wyszeptaną modlitwą czy pieśnią bez słów, gdy słowa już na nic się nie zdadzą. Można zrobić show dla salonów, ale muzyczny przekaz i tak skruszy ich mury, a przynajmniej sprawi, że na kilka minut zastygną bez ruchu ich na pozór zepsuci bywalcy. Może to zatem najważniejsza funkcja sztuki – idziemy do teatru dla rozrywki, a wychodzimy poruszeni, odkupieni. Prawdziwe piękno obnaża ubóstwo duchowe arystokracji.