„West Side Story” Spielberga: kino przez duże K
„West Side Story” w reżyserii Stevena Spielberga to film wyjątkowo szlachetnej urody. Sprawnie zostaje połączona musicalowa konwencja z klasyczną filmową narracją, co udowadnia, z jak wszechstronnym reżyserem mamy do czynienia. I chociaż całość trwa prawie dwie i pół godziny, to nie dłuży się nawet przez minutę.
O sukcesie filmu decydują szczegóły. Każdy detal jest tutaj dopracowany – począwszy od bardzo autentycznego pokazania Nowego Jorku w latach 50., pełnego imigrantów, ze wszystkimi smaczkami charakterystycznymi dla poszczególnych mniejszości. Portorykańczycy mówią tu po angielsku z wyraźnym akcentem, są niezwykle rodzinni, a wyrażają się w sposób cudownie egzaltowany, cieszą się, gdy ciężka praca przynosi im przysłowiowy chleb, na który nie zawsze starczało im w ojczyźnie (za którą jednocześnie bardzo tęsknią); próbują się też asymilować, lecz z uwagi na odmienny wygląd nieustannie czują się szykanowani. Z kolei nękający ich gang „lokalsów” to w rzeczywistości tacy sami imigranci, jak oni, tyle że „biali”; wychowani w slumsach, pozbawieni jakichkolwiek wzorców moralnych i perspektyw na lepsze życie – jedyne, co się dla nich liczy, to obrona coraz gęściej zaludnionego terytorium, z którego, notabene, sami mogą lada dzień zostać wyeksmitowani… Spielberg doskonale oddaje uniwersalny i wiecznie aktualny mechanizm wzajemnej niechęci, która narasta pod wpływem wielu czynników i stopniowo, z powodu zawziętości, a także w wyniku różnych nieporozumień, przeradza się w nienawiść. W ogólnie panującym chaosie i bezprawiu (czy też „prawie” danej społeczności, ale egzekwowanym od innych siłą i na własną rękę) nawet człowiek dobrej woli, o łagodnym usposobieniu i pokojowo nastawiony, nie może zostać nieuwikłany w konflikt. I na tym polega dramat bohaterów opowieści – przede wszystkim zakochanych w sobie: polskiego pochodzenia Tony'ego (Ansel Elgort) i młodziutkiej Portorykanki Marii (Rachel Zegler), jej pełnego uroku, ale narwanego brata, zarazem przywódcy portorykańskiego gangu, Bernarda (David Alvarez) i jego przebojowej konkubiny Anity (Ariana DeBose), na pozór nieśmiałego, ale lojalnego przyjaciela rodziny Chino (Josh Andrés Rivera), nonszalanckiego lidera Amerykanów, Riffa (Mike Faist), który jest dla Tony'ego jak brat, czy starej, litościwej i znającej życie Valentiny (Rita Moreno), która niegdyś poślubiła Portorykańczyka, a dziś, po jego śmierci, próbuje wspierać młodych bez względu na ich pochodzenie.
Mimo złożonego obrazu nowojorskiej społeczności każda z postaci jest solidnie umotywowana, każdej też współczujemy i z każdą po cichu sympatyzujemy. Tu nie ma „dobrych” i „złych” – tak jak w jednej ze scen śpiewają Maria i Anita. Tony pragnie zerwać z przestępczym światkiem, Bernardo to nieomal portorykański nacjonalista, Maria marzy o miłości i o nią się modli, Valentina na wszystkich patrzy sercem, Anita jest zafascynowana Ameryką tak długo, aż ta jej do siebie skutecznie nie zniechęci, ożywiając w dziewczynie dotąd uśpiony patriotyzm i szacunek do tradycji. Uleganie emocjom wyrządza sporo szkód, ale bez nich nasi bohaterowie by nie ewoluowali, a ich konflikt by się nie przetransformował (na co wszyscy czekamy). Choć trzeba przyznać, że gdyby kierować się mądrością kobiet – wspomnianych Marii, Anity czy Valentiny, to być może nie doszłoby do tragedii, która stanowi punkt kulminacyjny filmu, a jedynie skończyłoby się na tanecznej rywalizacji dwóch gangów na parkiecie, podczas pewnej potańcówki, na której władze sztucznie próbowały pojednać społeczeństwo… Jednak wtedy nie byłoby, oczywiście, dramaturgii w „West Side Story”.
Świetne – raz poetyckie, raz przydające akcji dynamiki – zdjęcia Janusza Kamińskiego, bardzo trafiona obsada i doskonała gra aktorska od ról pierwszoplanowych po drugoplanowe, do tego rewelacyjna choreografia, kostiumy i muzyka (brawa zwłaszcza dla nowojorskich filharmoników!). Wszystko to sprawia, że płynnie przenosimy się ze scenerii do scenerii, pojedyncze ujęcia mówią nam naprawdę dużo o poszczególnych postaciach i trafnie zarysowują kontekst i atmosferę tamtych lat, a każdy element dzieła jest spójny z całością i nadspodziewanie pogłębiony. „West Side Story” Spielberga to Kino przez duże K. I wcale nie przeszkadza, że historię tę doskonale znamy, bo koniec końców broadwayowski musical Leonarda Bernsteina z 1957 r. z tekstami piosenek Stephena Soundheima i ze scenariuszem Arthura Laurentsa powstał na motywach „Romea i Julii” Williama Shakespeare'a.