We własnym gronie [recenzja koncertu Filharmonii Krakowskiej]

27.05.2025

Pod znakiem 80-lecia Filharmonii Krakowskiej mija cały dobiegający już do końca sezon artystyczny 2024/2025. Zimą zabrzmiały dwa koncerty, odwzorowujące program pierwszych występów w 1945 roku. Ukazała się również monografia Marii Wilczek-Krupy, opowiadająca o trudach stworzenia i utrzymania orkiestry w Krakowie. Tym razem, do ukierunkowanych na uhonorowanie przeszłości zimowych celebracji, wiosną dołączyła też współczesność.

 

Mowa tu oczywiście o prawykonaniu utworu Gloria Joanny Wnuk-Nazarowej na wielką orkiestrę symfoniczną, chór mieszany i chór dziecięcy, zamówionego specjalnie na tę okoliczność. Jego prapremiera odbyła się 9 maja. I o ile koncerty na przełomie stycznia i lutego odwoływały się, także programem, do pierwszych występów krakowskiego zespołu w 1945 roku jako polskiej orkiestry, tu kompozytorka postanowiła uhonorować moment z jego nowszej historii. 

 

W grudniu 1991 roku, raptem trzy miesiące po objęciu przez Wnuk-Nazarową stanowiska dyrektora Filharmonii, świat kultury krakowskiej zatrząsł się w posadach – wybuchł pożar, który zniszczył większość budynku przy Zwierzynieckiej, w tym salę koncertową i znajdujące się w niej organy. Że trzeba było działać szybko, aby przywrócić siedzibę Filharmonii do działania – wiadomo. Ale co zrobić, aby nie przerwać sezonu w połowie i jakimi umiejętnościami się wykazać, aby temu zapobiec? O tym niech opowie bohaterka (dosłownie!) tych wydarzeń. Gloria była więc z założenia, jak to Gloria, utworem radosnym, upamiętniającym odrodzenie się Filharmonii Krakowskiej – dosłownie – jak feniks z popiołów. Kompozytorka przyznaje jednak, że nie umie się zamknąć w wieży z kości słoniowej i pisać bez odniesień do współczesnych czasów, pełnych niepokoju, napięć i tarć. Słowem – niewesołych – jak nowe dzieło. Więcej na ten temat można przeczytać w wywiadzie z kompozytorką.

 

Glorii nie przewidziano miejsca dla solistów-wokalistów. Dlaczego? Aby pompa nie była skierowana w ich stronę, a celebracja rzeczywiście była poświęcona wszystkim zespołom FK: orkiestrze, chórowi mieszanemu i dwóm chórom dziecięcym – polskiemu i ukraińskiemu. A przede wszystkim organom, w nawiązaniu do tych, których piszczałki wydawały w płomieniach upiorne dźwięki, a których żałosny widok po wszystkim doprowadził Krzysztofa Pendereckiego do łez, a Marka Rostworowskiego do stwierdzenia: „że też Kantor nie żyje…”. Utwór miał więc być okazją do świętowania rocznicy Filharmonii przez Filharmonię – słowami kompozytorki: „jesteśmy we własnym gronie”.

 

To „własne grono” najlepiej uhonorować czymś dobrze mu znanym, typowym dla niego i nie próbować go definiować na nowo. Joanna Wnuk-Nazarowa budzi mój ogromny szacunek właśnie jedną cechą swojej twórczości: nie popada w skrajności. Nie próbuje wywracać istniejącego w muzyce porządku, ale też nie stara się go zakonserwować w bursztynie. Jak sama przyznaje, „co 150 lat zmieniają się nurty w sztuce, teraz jesteśmy w okresie przejściowym”. A ten pozwala na czerpanie z przeszłości, a nawet do tego zachęca. 

 

Taka właśnie jest Gloria. Rozmachem dorównująca późnoromantycznej symfonice, pełna neoklasycznej energii i ekspresji, a u zarania odwołująca się do muzyki średniowiecznej, zwłaszcza przez wyraźny podział: orkiestra plus chór mieszany – sfera ziemi, zaś chór dziecięcy plus organy – sfera nieba. Jednocześnie pogrywająca sobie z oczekiwaniami słuchacza – przez wspomniane już okoliczności, które nie nastrajają pozytywnie, kompozytorka zmodyfikowała oryginalny liturgiczny tekst poprzez dodanie słów dona nobis pacem – obdarz nas pokojem. Filharmonicy wykonali tę przejmującą kompozycję, napisaną dla nich i o nich, pod batutą Alexandra Humali, obecnego dyrektora artystycznego instytucji.

 

Zanim do prawykonania Glorii doszło, usłyszeliśmy rzadko wykonywany Exodus Krystyny Moszumańskiej-Nazar, kolejnej ważnej dla Krakowa postaci. Zbyt rzadko, jak większość utworów polskiej awangardy, tym bardziej że to bardzo reprezentatywny przykład tej stylistyki właśnie w wydaniu lat 60. i 70. Nierozwleczona, bo około piętnastominutowa forma, perkusyjne potraktowanie smyczków (w tym col legno, które stanowiło świetną klamrę z finałem koncertu Chopina) i duża obsada perkusji sprawiły, że to świetny utwór, od którego przygodę z awangardą można zacząć, zwłaszcza gdy jest się już do niej przyzwyczajonym po seansie kilku filmów z tamtych czasów. Zespół świetnie poradził sobie z dialogowaniem poszczególnych sekcji i niuansowaniem kolorystycznym. Największym wyzwaniem w prowadzeniu utworów sonorystycznych jest zazwyczaj pilnowanie, aby utwór się nie rozleciał, a kontrastujące fragmenty korespondowały ze sobą.

 

Gwoździem programu okazał się jednak punkt wspólny z obchodami 80-lecia Filharmonii w lutym, koncert fortepianowy f-moll Chopina. Wydawać by się mogło zaskakujące, że utwór ograny do granic możliwości wzbudzi takie poruszenie, ale wystarczy spojrzeć na nazwisko solisty, którym był Ivo Pogorelić, aby wiedzieć, że można się po nim spodziewać wszystkiego oprócz standardowego odczytania tekstu.

 

Chwila prywaty: Pogorelić to człowiek, dzięki któremu (albo przez którego, nie wiem, w jakim humorze będę, gdy tekst się ukaże) zająłem się fortepianem na poważnie, i do tej pory ładnych parę utworów mam „skrzywionych”, ponieważ przyzwyczaiłem się do jego wykonań. A przy tym zainteresowałem się nim dokładnie w momencie, gdy tkwił już od kilku lat w artystycznym limbo – grając swoje niepokojące wizje na temat standardowych pozycji repertuarowych w salach poza centrum muzycznego świata, gdy stare nagrania z Deutsche Grammophon wyszły już dawno temu, a o nowych można było wyłącznie pomarzyć. Jako że zawsze miałem słabość do obrażonych na świat outsiderów, bardzo przyjemnie było mi obserwować, jak powoli wraca do łask – znów występując w prestiżowych filharmoniach, wydając nowe płyty, próbując nowego repertuaru.

 

Oczywiście, zachował mnóstwo swoich idiosynkrazji czy wręcz manier, co objawiło się choćby w jego wejściu na scenę w przerwie koncertu, aby się rozegrać w towarzystwie pozostałej na sali publiczności, czy dość niecodziennym ubiorze już w trakcie występu. Sprawia wrażenie pielgrzyma, człowieka, który przeszedł w życiu wiele, być może zbyt wiele, a grą próbuje skanalizować emocje. Ale to gra bardzo specyficzna, jak fowizm albo kubizm, gdzie wszystko jest wywrócone na drugą stronę.

 

Tym razem w centrum uwagi znalazł się wspomniany koncert Chopina, dzieło wykonywane przez Pogorelicia od dawna (znalazł się nawet jako utwór zadeklarowany przezeń do wykonania w finale Konkursu Chopinowskiego w 1980 roku – nie usłyszeliśmy rezultatu, wiemy dlaczego), nagrane przez niego w 1982 roku z towarzyszeniem wspaniałego Claudio Abbado i Chicago Symphony Orchestra. Znam to nagranie bardzo dobrze i również przez nie zawsze opierałem się bardzo mocno nauczeniu się tego koncertu – nie jestem w stanie się przestawić na grzeczne, rozwodnione wykonania, do których jesteśmy przyzwyczajeni, a kopiować nie ma sensu. Prześledziłem ponadto różne inne nagrania live, w których pianista przeciąga frazy do granic możliwości, a czasami nawet poza nie, gra na przemian dźwiękiem rodem z sonat Ginastery i najdelikatniejszym, jaki można sobie wyobrazić, a przede wszystkim nie słucha orkiestry i gra wyłącznie na siebie, co skutkuje nierównymi wejściami i niezbalansowaną dynamiką.

 

Te czasy, szczęśliwie, się skończyły. Pogorelić dokonał w ostatnich latach bardzo udanej syntezy swoich początkowych wykonań i późniejszych poszukiwań. W koncercie zostało w dalszym ciągu mnóstwo świetnych nieoczywistych pomysłów, które są obecne w jego grze jeszcze od lat 80. (jak cała finałowa koda, zwłaszcza z arpeggiami, potraktowanymi jako zwyczajne akordy). Jednocześnie widać było całą drogę, jaką przeszedł w wykonywaniu tego koncertu. Myślę o tym zwłaszcza w kontekście tego, jak zbliżający się do siedemdziesiątki artysta wykonuje utwór, który wyszedł spod ręki dwudziestolatka. Był w tym bardzo charakterystyczny dla niego dystans, jakby odgrodził się od emocji tego koncertu grubą szybą i spoglądał na uczucia, które w dalszym ciągu są szczere, choć już nie tak jaskrawe. Ta introspektywność znajdowała również odzwierciedlenie w dynamice – bardzo oszczędnej, można nawet powiedzieć mało zróżnicowanej. Pianista stosował dość umiarkowany wolumen dźwięku, często pozostając w (bardzo efektownym) piano, nie stroniąc jednak od niespodziewanych akcentów.

 

Przyznam, że ten występ mnie uspokoił. Słuchając ostatniego krakowskiego recitalu Pogorelicia osiem lat temu, nie byłem w stu procentach przekonany do sposobu, w jaki siebie na nowo wymyślił. Teraz widzę, że jego nowa wizja okrzepła, a on sam czuje się w niej pewnie, zaś wszystkie idiosynkrazje wynikają z tego, jak prowadzi narrację, a nie na odwrót.

 

Zazwyczaj koncerty Chopina są dla dyrygentów rozgrzewką przed drugą połową wieczoru – dyrygują się właściwie same i, co więcej, wszyscy zdają sobie sprawę, że ich orkiestracja jest godna pożałowania (choć wszyscy, którzy próbowali ją poprawić, polegli tragicznie). Tym razem było inaczej, nie tylko dlatego, że utwór na instrument solowy z orkiestrą pojawił się na koniec. Po pełnej wyzwań pierwszej części Alexander Humala musiał sprostać chimerycznemu soliście, który lubi niespodzianki i nieintuicyjne zagrania. Wrócił z tarczą, o czym najlepiej świadczy entuzjastyczna reakcja publiczności i to nie tylko krakowskiej – dwa dni później, 11 maja, program został powtórzony w Filharmonii Narodowej z podobnym, jeśli nie większym, sukcesem.

 

W stolicy nastąpiła drobna, choć niepotrzebna moim zdaniem, zmiana: Exodus Moszumańskiej-Nazar został zastąpiony Przebudzeniem Jakuba Krzysztofa Pendereckiego. No tak. W końcu spośród krakowskich kompozytorów Moszumańska jest już tak ograna, że trzeba zaskoczyć publiczność „prawdopodobnie najlepszym żyjącym polskim kompozytorem”, jak to trafnie określił go kiedyś „The Guardian”. Jeszcze się ktoś przestraszy, że słucha polskiej muzyki współczesnej i to nie jest Penderecki.

 

Te dwa majowe koncerty zbliżyły nas do wielkiego finału sezonu jubileuszowego. W Filharmonii Krakowskiej już trwa druga edycja Festiwalu Gustava Mahlera, podczas której wybrzmią wszystkie symfonie kompozytora. Na zakończenie zaplanowano Symfonię Tysiąca, która zostanie wykonana 21 czerwca w ICE Kraków przez zespoły Filharmonii Krakowskiej, zasilone przez chóry Polskiego Radia Lusławice i Opery Krakowskiej oraz wspaniałych solistów. Finał iście feeryczny, pokazujący ambicje  Filharmonii Krakowskiej, która wytrwale walczy o własną siedzibę. Tego właśnie filharmonikom i melomanom w tym jubileuszowym roku życzę: wspaniałej sali koncertowej na miarę najśmielszych marzeń!

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.