Ku (nie)znanej krainie
Wiosna w Polsce bywa nieco kapryśna, wszyscy znamy, jakże prawdziwe, ludowe przysłowia o słynnym kwietniu pletniu, słynącym ze swojej nieprzewidywalności. Nie wiadomo, czy wiosna dopiero nadejdzie, czy już nadeszła, czy dopiero ślemy słowa pożegnania do oddalającego się nieśmiało przedwiośnia… To moment niepewności, zawieszenia, czekania. Czekać można na wszystko, na znane i nieznane: na pogodę, spotkania rodzinne i towarzyskie, podróże, nowe doświadczenia związane ze sztuką i wiele innych aspektów naszej egzystencji. Czasem to, co jest nieznane, posiada pierwiastek nam wiadomy i odwrotnie. Jak ma się to do życia muzycznego? Silnie z nim koresponduje, na co dowodem może być koncert, który odbył się w Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Anny Sułkowskiej-Migoń.
Starannie skonstruowany program nadał koncertowi niezwykle spójny charakter, a prezentowany repertuar bez problemu przyciągnął uwagę słuchaczy. W pierwszej części zabrzmiały dwa utwory, niewykonywane dotychczas na warszawskiej scenie. Pierwszym z nich był Towards the Unknown Region Ralpha Vaughama Williamsa – tak też zatytułowano cały piątkowy koncert. To jedna z wcześniejszych kompozycji angielskiego kompozytora, datowana na rok 1906, nieposiadająca jeszcze stylu wypracowanego przez niego w kolejnych latach. Utwór na chór i orkiestrę, oparty na wierszu amerykańskiego poety Walta Whitmana, opowiada o duchowej podróży ku nieznanemu miejscu, wręcz metafizycznemu celowi. Niektórzy dopatrują się w nim świeckiej wizji czyśćca, ale może stanowić również metaforę przekraczania granic ludzkiego doświadczenia i po prostu życia. Muzyka Williamsa, tętniąca od czasu do czasu reminiscencjami wagnerowskiego Lohengrina bądź Tannhäusera jakby gdzieniegdzie pomieszanego z wczesnym Straussem, idealnie obrazuje tekst o pragnieniu wolności, odwagi, odkrywania tego, co niepoznane, tajemnicze, odległe. Nawet jeśli słuchacz po raz pierwszy faktycznie zetknął się z utworem, mógł mieć wrażenie, że jest mu już w jakiś sposób znany.

Orkiestra stanowi tu drugi plan, zwłaszcza gdy wraz z nią występuje taki chór jak w Filharmonii Narodowej. Bartosz Michałowski robi świetną robotę, co słychać praktycznie na każdym koncercie z udziałem artystów chóru. Tego wieczoru, poza jakością dźwięku, zdyscyplinowaniem i zaangażowaniem, zachwyciła mnie w sposób szczególny ich świetna dykcja. Język angielski, mimo swojej melodyjności, potrafi być wymagający dla śpiewaków, zwłaszcza w kwestii wyraźnego przekazywania tekstu. Niejeden solista potrafi się zagubić, nie mówiąc już o wielkim zespole wokalnym, tylu głosach w jednym miejscu. Było naprawdę wiele momentów, kiedy nie musiałam patrzeć w zamieszczony w programie tekst wiersza – po prostu dobrze rozumiałam śpiewane słowa. Anna Sułkowska-Migoń również stanęła na wysokości zadania – nawet bez zagłębiania się w jej imponującą (tym bardziej biorąc pod uwagę młody wiek) biografię czuje się, że dyrygentura chóralna również jest jej bardzo bliska. Cały utwór, choć niezbyt długi, brzmiał bardzo spójnie, w niemalże jednolitej kolorystyce, której nie zaburzyła na szczęście nieprzesadzona kulminacja. Był to doskonały wybór na początek koncertu – wprowadzał słuchaczy w klimat wieczoru z pewną finezją i zadumą.
Następujący po nim koncert klarnetowy op. 57 z roku 1928 Carla Nielsena przyniósł zmianę estetyki – to już nieco inny język muzyczny, inny temperament. Duński kompozytor nie jest szczególnie dobrze znany polskiej publiczności, jego utwory stosunkowo rzadko goszczą w naszych salach koncertowych. Choć bardzo popularny w Danii, i w ogóle na całej Północy, w naszym kraju wciąż pozostaje pewną niszą dla węższego grona melomanów. Wielka szkoda, ponieważ jego styl, indywidualny język muzyczny i wręcz psychologiczna głębia wielkich form połączona z jakąś dziwną intelektualną intymnością zasługują na uwagę i poznanie. Koncert klarnetowy jest akurat jednym z chętniej wykonywanych utworów, zwłaszcza gdy na klarnecie gra prawdziwy mistrz. Andrzej Ciepliński nie potrzebuje reklamy i bez wahania można określić go mianem wirtuoza. Nie chodzi jedynie o niewiarygodnie szybkie przebiegi drobnych nutek, ale o piękne prowadzenie frazy, wrodzoną muzykalność i pełne zrozumienie materiału muzycznego.

Wielką przyjemnością było dla mnie obcowanie z wykonaniem na najwyższym możliwym poziomie. Ba, nie tylko dla mnie, ale i dla ogromnej liczby słuchaczy obecnych wówczas na sali. Zdaję sobie sprawę z tego, że utwór Nielsena może nie być najłatwiejszy w odbiorze dla słuchacza, który nie jest muzykiem, muzykologiem bądź naprawdę wytrawnym melomanem, ocierającym się o znawcę. Jednakże obsadzenie w roli solisty Cieplińskiego mogło zrekompensować trudniejsze muzycznie fragmenty – publiczność była nim po prostu zachwycona. Bardzo urzekał sposób, w jaki solista prowadził dialog z orkiestrą, dyrygentka również była w swoim żywiole. Ciekawe jest to, że utworu tego nie da się prosto ułożyć sobie w głowie całościowo, zwłaszcza gdy jako słuchacz nie obcuje się z nim często. Pewnego rodzaju fragmentaryzowanie wydaje się tu bardziej naturalne, chociaż wprawdzie charakterystyczny czterotaktowy motyw ze wstępu pojawia się co jakiś czas, próbując spajać koncert w jedną całość. Na bis artysta zaprezentował utwór własnego autorstwa – dość krótki, ale wyrazisty, wirtuozowski i z poczuciem humoru.
Tutaj można w zasadzie postawić kropkę, a przynajmniej wziąć głębszy oddech przed refleksją odnośnie do drugiej części wieczoru. Symfonia szkocka Mendelssohna, utwór epoki romantyzmu, ukończony w roku 1842, należy do chętnie wykonywanych, wiele orkiestr ma go w swoim repertuarze i nie zanosi się na zmianę tego stanu rzeczy. W Warszawie również prezentowany nieraz. Symfonia, powstała pod wpływem zauroczenia kompozytora przyrodą, architekturą i dziejami Szkocji, nie jest uznawana za piorunujące arcydzieło, chociaż słucha się jej niezwykle przyjemnie. Nie tylko dzięki włączonym subtelnie szkockim tańcom, ale i pięknie nieco sentymentalnej frazy, bardzo charakterystycznej dla Mendelssohna. Zdawałoby się, że wszystkie te czynniki sprzyjać będą stworzeniu bardzo dobrego wykonania. Niestety – nie do końca. Chociaż początek brzmiał niezwykle obiecująco, uwypuklona została zwłaszcza jego melancholia, w miarę zbliżania się do końca symfonii miałam wrażenie, że do gry orkiestry wkrada się pewien chaos. Sułkowska-Migoń nie narzucała przesadnego tempa, było ono bardzo wyrównane, podobnie jak i dynamika. Bardzo podobało mi się forte w momentach kulminacji. Było wyważone, nieprzesadzone, takie właśnie mendelssohnowskie, a nie idące w stronę dynamiki Beethovena, jak zdarza się to u niektórych dyrygentów. Część czwarta, ostatnia, od razu, niemalże jak za dotknięciem różdżki spowodowała zmianę charakteru po Adagio z części poprzedniej. Muzycy już od pierwszego taktu zatopili się w nowy początek, w sposób niezwykle zdyscyplinowany zaczęli go z zupełnie inną energią. Mimo małych potyczek w sekcji dętej miałam jednak wrażenie, że warszawska orkiestra brzmi lepiej niż przed kilkoma miesiącami, gdy miałam okazję słuchać jej po raz ostatni. Dyrygentka wydobyła ładne, a momentami naprawdę bardzo ładne brzmienie, dało się słyszeć wyraźne kontrasty dynamiczne i na pewno mniej niepokoju niż podczas wcześniejszych występów zespołu. Może stanowi to w końcu promyk nadziei, że ogromny potencjał orkiestry nie zanikł, a wręcz przeciwnie – zostanie z biegiem czasu wykorzystany. Głównym pokoncertowym niedosytem było – jak dla mnie – zbyt małe wykorzystanie roli chóru. Szkoda, że w drugiej części nie zdecydowano się na wielką formę z jego udziałem.