Ta wczorajsza młodzież... [walc - zwiastun zmian obyczajowych]
Wszyscy wiemy, że jedną z ulubionych aktywności społecznych pewnych grup jest narzekanie na młodsze pokolenia. I nie jest tajemnicą, że było tak od dawna i zawsze będzie. Raz na jakiś czas jesteśmy nawet częstowani wątpliwej autentyczności cytatami starożytnych filozofów, przerażonych kondycją moralną młodych ludzi (ówczesnych, oczywiście, dzisiaj byliby dość wiekowi, chyba nawet większość już nie żyje).
Jednym z punktów zapalnych tego prastarego konfliktu jest obyczajowość, sprzeniewierzanie się przyzwoitości i rozwiązłość. A silnym wyrazem tej ostatniej jest taniec. Jak wiemy, jest on też bardzo efektywną formą autoekspresji, która – zwłaszcza w tradycyjnych zbiorowościach – może być bardzo niemile widziana. Nakładała się na to też percepcja tańca w świecie zachodnim, gdzie był on postrzegany w dużej mierze jako rozrywka towarzyska, pomimo stanowienia ważnego elementu rytuałów i obrzędów.
Najlepszym przykładem na to, jaki ferment może zasiać zwykły taniec, jest historia walca. Podobnie jak wiele innych tańców zaczynał on swoją karierę jako rozrywka typowo plebejska, wywodził się bowiem z ländlera, popularnego w niemieckim obszarze językowym, którego w uładzonych wersjach możemy posłuchać u Beethovena i Schuberta. Po dodaniu do niego pewnych elementów allemande, znanej nam z suit klawesynowych, i przyspieszeniu tempa zyskał on popularność wśród wyższych warstw społecznych, co otworzyło mu drzwi do zawrotnej kariery. Swoją drogą, to ciekawa rzecz, że aby coś przebiło się dalej, musiało zaskarbić sobie sympatię możnych (polonez zresztą miał podobną historię), tak jakby kiedykolwiek o takich sprawach decydowały wyłącznie kwestie wartości merytorycznej czy artystycznej… Ale przerwę tę dygresję, zanim się zagotuję.
Co takiego zmienił walc? Och, bardzo dużo. Oczywiście nie wyglądało to wszystko tak jak dzisiaj i taniec ten prezentował się na początku XIX wieku znacznie grzeczniej, ale pewne rzeczy i tak zostały wywrócone do góry nogami, a tańczące pary poczynały sobie coraz śmielej wraz z rosnącą popularnością walca. Specyfika tych wszystkich saraband i kadryli polegała na tym, że to była rozrywka grupowa, w której łączenie uczestników w pary miało tylko ułatwić organizację. Tak naprawdę wszyscy tańczyli ze wszystkimi, partnerzy się wymieniali, a kontakt między nimi był dość zdawkowy. Aż tu nagle zmiana: wszyscy wirują w tempie, które zdecydowanie nie przydawało dostojeństwa, tancerze są przyspawani do swoich par z bardzo małym dystansem i do tego znika to całe wrażenie wspólnej rozrywki. Walc nie był już, jak menuet, sprawą wszystkich uczestników tańca i widzów, ale rzeczą między dwiema osobami w obscenicznym uścisku.
No i się zaczęło. Byron z oburzenia aż napisał wiersz, w którym opisywał wszystko, co mu się w walcu nie podoba, od nietowarzyskiego charakteru, przez niemieckie pochodzenie tańca, po rozwiązłość i zepsucie, jakie miały mu towarzyszyć (tutaj można przeczytać wiersz w oryginale). Nie tylko on zresztą ciskał gromy: co bardziej tradycyjnie nastawieni widzowie mieli wychodzić demonstracyjnie z sal balowych, pojawiały się pamflety wykazujące, jakie choroby powodować ma ten taniec… Jednym słowem: cyrk.
Jednak karawana poszła dalej i przyjęło się, że kongres wiedeński przypieczętował popularność walca, który stał się symbolem nie tylko ery romantyzmu, ale i całego XIX wieku, belle époque i wszystkiego, czemu kres położyła I wojna światowa. Co na to wpłynęło? Zwróćmy uwagę, w jakim momencie walc dostąpił oszałamiającej popularności. Europę najpierw opanowały wojny napoleońskie, a później porządkowanie spraw po nich. Oświecenie i klasycyzm już od pewnego czasu były w odwrocie, zostawiając niszę, którą musiało wypełnić coś na tyle chaotycznego, aby stanowiło kontrast wobec ustępujących prądów, ale jednocześnie uporządkowanego, żeby odwrócić uwagę od niepokojącego otoczenia. Dobrze by było jeszcze, żeby uwzględniało obowiązujące trendy w myśleniu i, przede wszystkim, odczuwaniu, które święciło triumfy jak nigdy wcześniej. Czy walc spełniał te przesłanki? Jak najbardziej!
To widać tak naprawdę w historii każdego przełomowego tańca, ale walc jest w tym wszystkim najbardziej jaskrawy, a jego dzieje najbardziej wdzięczne do opowiadania, ponieważ przechodzą przez cały ten wachlarz stadiów rozwoju zjawiska kulturowego. Ale tak samo będzie później w przypadku tanga, fokstrota, a następnie nowych gatunków w muzyce rozrywkowej: rocka czy rapu. Na początku wywołują zdumienie i oburzenie ze względu na odmienność od tego co tańczono do tej pory. Albo wykorzystują znane już elementy, ale układają je w pozornie obrazoburczy sposób. Później krzepną, stają się częścią codzienności i, przy korzystnym układzie gwiazd, klasykami oraz symbolami danych czasów. Czy coś w tym złego? Bynajmniej! Warto dlatego obserwować, co się dzieje w sztuce i popkulturze, może nam to powiedzieć dużo o nas samych, nawet gdy się nam nie podoba przekaz lub medium. Ale nie dajmy się pokusie apriorycznego odrzucenia tej nowości w imię zasady „kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów”. Nie znaczy to, rzecz jasna, że mamy przyjmować wszystko jak leci. Od czegoś jednak mamy krytycznie myślące mózgi, pozwalające nam odsiewać towary drugiej kategorii. Warto mimo wszystko czasem przebrnąć przez nieprzystępną czy odpychającą formę, aby dotrzeć do wartościowej treści. A teraz posłuchajcie koncertu najmodniejszej obecnie gwiazdy dowolnie wybranego gatunku, zapłaciwszy krocie, znajdźcie coś dla siebie i nie grzeszcie więcej. Krytyka – tak, krytykanctwo – nie!